Mario Puzo - Sycylijczyk Księga pierwsza Michael Corleone 1950 Rozdział pierwszy Michael Corleone stał na długim drewnianym pomoście w Palermo i przypatrywał się, jak wielki liniowiec wypływa w rejs do Ameryki. I on miał się znaleźć na jego pokładzie, lecz otrzymał nowe instrukcje od ojca. Pomachał na pożegnanie rybakom z niewielkiego kutra, którzy przywieźli go do doku, ludziom, którzy ochraniali go przez wszystkie minione lata. Łódź popłynęła śladem białej fali, wzburzonej przez liniowiec, niczym dzielna kaczuszka podążająca za matką. Rybacy również skinęli Michaelowi w odpowiedzi. Nigdy więcej nie miał już ich zobaczyć. W porcie roiło się od krzątających się robotników w czapkach i powypychanych drelichach. Rozładowywali inne statki, dźwigali ciężkie paki wynoszone na długi dok. Byli to niewysocy, żylaści ludzie, przypominający bardziej Arabów niż Włochów. Ich oznakowane czapki z daszkami przesłaniały twarze. Mogli się znajdować wśród nich nowi goryle Michaela, których zadaniem było dopilnowanie, by nic złego mu się nie stało do chwili spotkania z don Croce Mało, capo di capi „przyjaciele przyjaciół", jak nazywano ich na Sycylii. W gazetach i w świecie zewnętrznym określano ich jako mafię, lecz na wyspie takie słowo nigdy nie przeszłoby przez gardło zwykłego obywatela. Podobnie jak nigdy nie nazwano by don Croce Mało capo di capi; byłby tylko „życzliwym człowiekiem", „dobrą duszą". W ciągu dwóch lat wygnania, spędzonych na Sycylii, o uszy Michaela obiło się wiele opowieści o don Croce, niektóre z nich były tak fantastyczne, że niemal nie potrafił uwierzyć w istnienie owego człowieka. Wszakże instrukcje przekazane przez ojca nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości: nakazano mu tego właśnie dnia zjeść lunch z don Croce. I we dwójkę mieli zaaranżować ucieczkę z Sycylii najgroźniejszego bandyty owej krainy, niejakiego Salvatore Guiliano. Michael nie mógł bez niego opuścić wyspy. U nasady mola, w odległości nie większej niż pięćdziesiąt jardów, w wąskiej uliczce parkował wielki czarny samochód. Stało przed nim trzech mężczyzn - ciemne kanciaste sylwetki, odcinające się od oślepiającej zasłony jasności, rozpostartej przez słońce i przypominającej złotą ścianę. Michael ruszył w ich kierunku, przystanął na moment, by zapalić papierosa i popatrzeć na miasto. Palermo leżało w dole niecki utworzonej przez wygasły wulkan, z trzech stron otaczały je wzgórza, a z czwartej miasto otwierało się na oślepiające błękitem Morze Śródziemne i skrzyło w złotych promieniach sycylijskiego południowego słońca. O ziemię uderzały strugi czerwonej poświaty, jak gdyby odbijały się w niej potoki krwi, która od stuleci użyźniała tutejszą ziemię. W złocistych promieniach kąpały się także wyniosłe marmurowe kolumny greckich świątyń, spiczaste muzułmańskie minarety, bogato zdobione fasady hiszpańskich katedr; na odległym wzgórzu groźnie szczerzył zęby starożytny normański zamek. Wszystko to pozostawiły jeszcze przed narodzeniem Chrystusa zmieniające się, ale równie okrutne wojska, które podbijały Sycylię. Za murami zamczyska ukształtowane w podkowę góry zdawały się brać nieco zniewieściałe Palermo w morderczy uścisk; miało się wrażenie, że kiedy sznur miłosiernie zaciska się na szyi miasta, i góry, i ono samo z wdzięcznością padają na kolana. Wysoko, niezliczone stada małych brunatnych jastrzębi przecinały lśniące, błękitne niebo. Michael podszedł do trzech mężczyzn czekających na niego u wejścia na molo. Z czarnych kanciastych sylwetek wyłoniły się twarze i zarysy ciała. Z każdym krokiem widział ich wyraźniej, a z nich najwyraźniej opadło napięcie, rozstąpili się, jakby za chwilę zamierzali go zamknąć w powitalnym uścisku. Każdy z owej trójki znał historię Michaela. Każdy wiedział, że jest on najmłodszym synem wielkiego don Corleone z Ameryki, Ojca Chrzestnego, którego władza sięgała nawet Sycylii. Że podczas egzekucji dokonywanej na wrogu Rodziny Corleone zastrzelił kapitana nowojorskiej policji. Że tutaj, na Sycylii, ukrywał się właśnie z powodu owych zabójstw i że teraz wreszcie sprawę ostatecznie „załatwiono", a on ma wrócić z wygnania do ojczyzny i zająć należne mu miejsce następcy swego ojca w Rodzinie. Uważnie przypatrywali się Michaelowi, widzieli, jak zwinnie i lekko się porusza, jak badawczo obserwuje wszystko wokół, dostrzegli również wgłębienie na jego policzku - nadawało mu wygląd mężczyzny, który potrafi ścierpieć zarówno ból, jak zagrożenie. Bez wątpienia zaliczał się do ludzi budzących szacunek. Kiedy tylko Michael zszedł z mola, pierwszym człowiekiem, który ruszył na jego powitanie, okazał się pulchny ksiądz w sutannie; na głowie miał przetłuszczony kapelusz, podobny do tego, jaki nosi się podczas gry w palanta. Białą koloratkę przybrudził rdzawy sycylijski kurz, nad nią widniało tryskające zdrowiem oblicze. Był to ojciec Beniamin Mało, brat wielkiego don Croce. Pobożny i świątobliwy, ale również oddany sławnemu krewniakowi, nigdy nie wzdragał się na myśl, iż kręci się koło niego diabeł. Zawistni szeptali nawet, iż przekazuje don Croce tajemnice wyznawane podczas spowiedzi. Ściskając dłoń Michaela, ojciec Beniamin uśmiechał się niepewnie. Wydawało się, że jest zaskoczony i ucieszony, gdy Michael przyjaźnie, kątem ust, odwzajemnił uśmiech - rzecz niespodziewana u osławionego mordercy. Drugi z mężczyzn nie zachowywał się tak serdecznie jak ksiądz, choć okazał się równie uprzejmy. Był to inspektor Frederico Velardi, szef sycylijskiej policji bezpieczeństwa. Jako jedyny z trójki witających nie miał na twarzy powitalnego uśmiechu. Szczupły i zbyt elegancko ubrany jak na człowieka, który rzekomo utrzymuje się z państwowej posady, lodowate spojrzenie niebieskich oczu odziedziczył po normandzkich przodkach; jego wzrok przeszywał niczym pocisk. Inspektor Velardi przypuszczalnie nie darzył sympatią Amerykanina, który zamordował wysokiego stopniem oficera policji. Wszakże mógł popróbować tego i na Sycylii. Uścisk ręki Velardiego był jak dotknięcie miecza. Trzeci mężczyzna, wyższy i potężniejszy, górował nad pozostałymi dwoma. Zamknął dłoń Michaela w żelaznym uścisku, a następnie przyciągnął go ku sobie w geście czułego powitania. - Kuzynie Michaelu! - zawołał. - Witaj w Palermo. - Odstąpił o krok i zmierzył Michaela serdecznym, lecz bacznym spojrzeniem. - Nazywam się Stefan Andolini, razem z twoim ojcem dorastaliśmy w Corleone. Spotkałem cię w Ameryce, kiedy byłeś dzieckiem. Pamiętasz mnie? Dziwne, ale Michael go zapamiętał, Stefan Andolini należał bowiem do rzadkiego wśród Sycylijczyków typu - miał rude włosy. Co zresztą stało się jego przekleństwem, gdyż Sycylijczycy wierzyli, że rudzielcem był Judasz. Jego twarzy także nie sposób było zapomnieć. Miał olbrzymie i niekształtne wargi, usta Andoliniego przypominały rozbite na miazgę mięso; ponad nimi ciemniały włochate nozdrza, wyżej oczy padlinożercy, osadzone w głębokich oczodołach. Chociaż się uśmiechał, jego twarz wyglądała jak twarz mordercy z koszmarów sennych. Jeśli chodzi o księdza, Michael natychmiast zorientował się, skąd ten się tu wziął. Inspektor Velardi natomiast stanowił dla niego niespodziankę. Andolini, jako krewny, poczuwając się do odpowiedzialności, dokładnie wyjaśnił Michaelowi, na czym polegają obowiązki inspektora. Michael nastroszył się. Co robi tutaj ten człowiek? Velardi cieszył się sławą jednego z najbardziej nieprzejednanych prześladowców Salvatora Guiliana. W dodatku było wyraźnie widać, że inspektor i Stefan Andolini nie darzą się sympatią; zachowywali się jak ludzie, którzy - wprawdzie nadzwyczaj wobec siebie uprzejmi - szykują się jednak do śmiertelnego pojedynku. Kierowca otworzył drzwiczki samochodu. Ojciec Beniamin i Stefan Andolini, z szacunkiem poklepując Michaela po plecach, poprowadzili go do wozu. Ksiądz z chrześcijańską pokorą nalegał, by Michael usiadł przy oknie, gdyż powinien obejrzeć piękne Palermo, podczas gdy on sam zajmie miejsce pośrodku. Andolini również usiadł z tyłu. Michael zauważył, że inspektor Velardi położył rękę na klamce drzwi, tak by w razie czego mógł je błyskawicznie otworzyć. Przez głowę Michaela przebiegła myśl, iż ojciec Beniamin pewnie dlatego wybrał miejsce pośrodku, że tam mniej byłby narażony na ewentualne kule. Samochód, niczym wielki czarny smok, wolno pokonywał ulice miasta. Wzdłuż rozległej alei wyrastały mauretańskie domostwa, masywne, ozdobione greckimi kolumnadami budynki użyteczności publicznej, hiszpańskie katedry. Mijali otynkowane na niebiesko, biało i żółto prywatne domy z balkonami, z których zwieszały się girlandy kwiatów, tworząc nad głowami przejeżdżających jakby powietrzną autostradę. Widok byłby cudowny, gdyby nie oddziały karabinierów, włoskiej policji państwowej, którzy z bronią gotową do strzału patrolowali każdy zaułek. A jeszcze więcej z nich okupowało balkony. Czarny samochód przyćmiewał wspaniałością inne, jadące obok pojazdy, a zwłaszcza ciągnione przez muły chłopskie wozy, na których wieziono głównie świeże produkty ze wsi. Owe wozy malowano na wesołe, żywe kolory aż po szprychy kół i dyszle. Na bokach pojazdów rycerzy w hełmach i królów w koronach przedstawiono w pełnych dramatyzmu scenach z czasów Karola Wielkiego i Rolanda - oni właśnie należeli do pocztu starożytnych herosów sycylijskiego folkloru. Jednakże na niektórych wozach Michael dostrzegł nagryzmolone, ukryte za sylwetką przystojnego młodzieńca w moleskinowych spodniach i białej koszuli bez rękawów, z bronią schowaną za pasem i karabinem przewieszonym przez ramię, na pozór bezładnie poprowadzone linie, które nieodmiennie układały się w nazwisko: GUILIANO. W czasie swego wygnańczego pobytu na Sycylii Michael słyszał dużo dobrego o Salvatorze Guilianie. Jego nazwisko nieodmiennie po...
GAMER-X-2015