15332.txt

(488 KB) Pobierz
Wanda  Dobaczewska
Kim jest Rudzielec
WYDAWNICTWO       MORSKIE
Obwolutę, okładkę, stronę tytułową i ilustracje wykonał
MICHAŁ MISCEWY
'k A
Wszystko się zaczyna 1
Deszcz rozpadał się na dobre, ale Staszek wcale się tym nie martwił. Przeciwnie. Z przyjemnością wsłuchiwał się w wesoły plusk deszczowych kropel rozpryskujących się po chodniku. Przynajmniej nie będzie duszno w wagonie. Możliwość dłuższej słoty nie wchodziła w rachubę. „Wicherek" jej nie zapowiadał, ani taka złośliwość losu nie mogła się zdarzyć. To byłby okropny pech, a żaden z ich przyjacielskiej trójki nie był pechowcem.
Kostek zaprosił Staszka i Maćka na pierwszy miesiąc wakacji do swoich wujostwa. Wuj był nadleśniczym w zapadłym kącie Pałuk. Nadleśnictwo leżało pośrodku dużego obszaru leśnego w pobliżu kilku jezior połączonych małą rzeczką i stanowiło wspaniały teren dla kajakowych spływów. A jakby kto chciał, to były w okolicy zabytki historyczne do zwiedzania. Wuj nadleśniczy niedawno kupił syrenkę. Jednym słowem mnóstwo atrakcji. Odjazd koleją z Bydgoszczy wypadał o szesnastej trzydzieści osiem. Na miejscu mieli stanąć wieczorem.
Pożegnali się już z rodzicami, pozostawały jeszcze pożegnalne ciastka, które stawiał wuj Staszka, wielki przyjaciel młodzieży, przez nią także bardzo kochany. Miało.to się odbyć w maleńkiej, skromnej cukierence
przy ulicy Dworcowej, słynącej z doskonałych ciastek i wcale nie gorszych lodów. Kostek z Maćkiem ponieśli już tam plecaki, a Staszek miał wstąpić po wuja.
Wuj Staszka był zegarmistrzem. Kierował dużym sklepem MHD połączonym z punktem usługowym. Staszek lubił odwiedzać wuja w jego sklepie. Oglądał zegary i zegarki, obserwował wuja przy pracy. Nieraz i godzinę przesiedział patrząc, jak wuj, ze szkłem powiększającym umocowanym na prawym oku, dłubie w precyzyjnej maszynerii malusieńkimi narzędziami. Razem też nieraz rozpakowywali nowe transporty, a i teraz, już od progu, Staszek zauważył ustawione rzędem na ladzie dobrze znajome skrzyneczki. Oj, niedobrze! Czy da się pozostawić je tak przez cały czas przerwy obiadowej? Jeżeli nie — oznaczałoby to spóźnienie.
Staszek rozejrzał się za wujem. Gdzież się podział? Nie mógł przecie odejść, pozostawiając sklep otwarty? Obaj ekspedienci już wyszli.
No oczywiście! Jest wujek. Ale czemu siedzi w kącie skulony na krześle? Czemu obejmuje głowę obu rękami i wygląda tak żałośnie, jakby się miał zaraz rozpłakać? On, taki zawsze spokojny, zrównoważony?
—  Wujku! Co się stało? Czy wujek chory?
Wujek podniósł głowę i pokazał twarz tak zrozpaczoną, że Staszkowi zrobiło się mdło koło serca. Szczególnie, kiedy wujek odezwał się jakimś obcym głosem:
—  Ach, to ty? Słuchaj! Jednej brakuje! Staszek nic nie rozumiał.
—  Czego brakuje, wujku?
Wujek zamiast odpowiedzi pociągnął Staszka do lady.
—  Spójrz na te skrzynki! Jest ich cztery, prawda? A powinno być pięć. Jedna zniknęła. W każdej dwadzieścia   pięć   zegarków   marki   „Błonie"   po   pięćset
6
pięćdziesiąt złotych sztuka. A więc wartość takiej skrzynki wynosi trzynaście tysięcy siedemset pięćdziesiąt złotych. Jeżeli skrzynka się nie odnajdzie — będę musiał zapłacić. Skąd wezmę taką masę pieniędzy? Przyjdzie chyba odsiedzieć.
Na tę okropną myśl Staszek poczuł zimny pot na czole. Wszystkie myśli mu się zmąciły. Tak bardzo zapragnął pomóc jakoś wujkowi... Ale jak? Cóż za okropna bezradność!
—■ Niechże wujek powie, jak to się stało? Kto mógł porwać tę skrzyneczkę wujowi tak prosto spod ręki?
Możność podzielenia się swcią niedolą z kimś współczującym ulżyła widocznie nieszczęsnemu zegarmistrzowi. Powiedział znacznie spokojniej:
— Nikt inny, tylko ostatni klient, który wszedł do
ї
sklepu już po wyjściu ekspedientów. Właśnie miałem wstawić skrzynki do szafy pancernej. Właściwie było już po pierwszej i mogłem tego jegomościa nie wpuścić, ale pomyślałem sobie: skoro i tak czekam na ciebie, mogę go załatwić. No i wpuściłem na swoje nieszczęście.
—  Czy zapamiętał wujek przynajmniej, jak ten typ wyglądał?
—  Czy zapamiętałem?! W piekle bym go poznał! Zresztą bardzo łatwy do zapamiętania. Niski, gruby i rudy, jakby mu głowa płonęła. Miał ciemne okulary i małą, czarną walizeczkę w ręku. Zażądał ściennego zegara. Nie podobał mu się żaden z tych bliżej wiszących, pokazał tamten w głębi. Poszedłem po ten rzekomo wybrany zegar. Wisiał wysoko, musiałem wejść na krzesło. Trwało może pół minuty... Gdy się odwróciłem, w sklepie nie było już nikogo i brakowało jednej skrzynki. Wyskoczyłem na ulicę — nic! Kamień w wodę! Chyba od razu wszedł w przechodnią bramę. Pełno tu takich w naszej starej dzielnicy. Pytałem ludzi — nikt podobnego osobnika nic zauważył.
—  Telefonował wujek na milicję?
—  Rzecz prosta — telefonowałem. Zaraz mają przyjść. Ach, Staszku! Tak mi przykro! Nie mogę iść z wami do cukierni!
—  Oczywiście, wujku. Tylko wuj pozwoli... Wpadnę tam na chwilę powiedzieć chłopcom, że nie jadę. Nie zostawię wuja w takiej biedzie.
—  Ależ chłopcze kochany! Nie będziesz psuć sobie przeze mnie wakcji. Żebyś chociaż mógł mi dopomóc... Ale jakim sposobem? Już milicja zajmie się tą sprawą, a ja przecież osamotniony nie będę. Są twoi rodzice, mam przyjaciół... Jedź, jedź z czystym sumieniem. Napiszę ci, jak się sprawa cokolwiek wyklaruje. A i tych ciastek nie chcę was pozbawiać...
a
—  Już co to, to nie, wuju! Nie potrzeba. Czy to takie ważne?
—  Dajże spokój! Jeszcze nie popadłem w nędzę. Dlaczego mielibyście pokutować za moje gapiostwo? Masz tu trzydzieści złotych, po dziesięć na każdego z was, użyjcie za moje zdrowie i wesołej zabawy w nadleśnictwie.
Staszek uściskał wuja wyjątkowo serdecznie i z ciężkim sercem wyszedł na ulicę. Okropnie mu go było żal, ale z drugiej strony... naprawdę... jak mógł mu dopomóc? Może istotnie milicja... Właśnie gdy się obejrzał, zobaczył, że wchodzą do sklepu.
W cukierni koledzy siedzieli przy stoliku i niecierpliwili się. Na widok Staszka poruszyli się niespokojnie. Kostek zapytał:
—  Dlaczego tak późno? Gdzie twój wujek? My już zamówiliśmy lody!
—  Spokojne głowy! Mam forsę, tylko wujka nie ma i nie będzie. Zdarzyła się paskudna draka.
I Staszek jak umiał najzwięźlej opowiedział o skradzionych zegarkach.
Maciek przejął się ogromnie.
—  Okropność! Biedny twój wujek! Nie da rady zapłacić tyle pieniędzy i będzie miał sprawę sądową o manko! A ty co zrobisz? Chyba nie pojedziesz z nami? Bo zawsze... Kiedy takie nieszczęście w rodzinie, to może jakoś nie uchodzi...
—  Owszem. Pojadę. Wuj chce, żebym jechał. Powiada, że nic mu z tego nie przyjdzie, jeżeli zostanę. Może to i racja...
Kostek zadecydował.
—  Pewnie że racja. To byłby zupełnie zbędny sentymentalizm. Wuj będzie teraz bardzo zajęty i nawet nie znajdzie czasu na twoje towarzystwo. Jeszcze mu zrobisz dodatkową przykrość marnując przez niego wa-
9
kacje. Inna rzecz, gdyby można mu było dopomóc — sam bym to zrobił jak najchętniej. No cóż? Zjedzmy te lody, skoro już są zamówione, i chodźmy pomału na dworzec. Mamy jeszcze dużo czasu, nie potrzebujemy się śpieszyć.
Pobrali laski, plecaki i wyszli na jeszcze wilgotną, a już rozsłonecznioną ulicę. Idąc nie rozmawiali wiele. Powarzyły im się humory. Staszek nawet wzdychał od czasu do czasu.
Na dworcu Kostek objął komendę. Koledzy, przyzwyczajeni do władczego usposobienia Kostka, nie protestowali.
— Staszek! Idź popatrz na rozkład jazdy. Nie widziałem jeszcze letniego, może są jakieś maleńkie zmiany. Maciek, stań w kolejce po bilety. Ja tu zostanę przy plecakach.
Staszek posłusznie podszedł do tablicy z wypisanymi godzinami i minutami przeróżnych odjazdów. Tablica wisiała wysoko i musiał dobrze zadzierać głowę, by coś wypatrzyć. Zajęty wyszukiwaniem swojego kierunku — poczuł z irytacją, że ktoś go mocno potrącił. Odwrócił się i... dech mu zaparło.
Tuż obok niego stał jegomość niski, gruby, z włosami koloru już nie marchwi, ale zgoła pomidora. Nie brakowało też czarnych okularów i czarnej walizeczki. Słowem wypisz-wymaluj klient ze sklepu wuja.
Staszek wpatrzył się w obcego jak cielę w malowane wrota. A ten przesunął okulary na czoło i wodził mozolnie oczami po tablicy. Brwi zmarszczył, pomrukiwał coś do siebie, sapał, kombinował. Staszek biegiem dopadł Kostka stojącego z plecakami pod oknem.
10
—  Spójrz no! Ten rudy! Tak. Przy rozkładach jazdy! Niech pęknę, jeśli to nie ten sam!
—  Jaki ten sam?
—  No ten od zegarków wuja! Wszystko jest: i rudy łeb, i grubas pękaty, i czarna walizeczka! Kostek! Trzeba coś zrobić! Może poszukać milicjanta?
Kostkowi oczy błysnęły jakoś specjalnie.
—  Zaczekaj. Z milicją niewiele wskóramy. Może oni jeszcze nie mieli telefonu z rysopisem... A gdyby nawet — zanim nas rozpytają co i jak, zanim zatelefonują, gdzie uznają za stosowne, zanim się w ogóle ruszą — gość już stąd spłynie. Na milicję zawsze będzie czas. Na razie chodźmy za nim.
—  Po co?
—  Zęby wiedzieć, dokąd jedzie, ty rozziawo! To bardzo ważne. Kto wie... może nawet pojedziemy za nim.
Staszek przestraszył się.
—  Jak to za nim? A jeżeli on jedzie gdzieś daleko, do Warszawy na przykład, albo do Gdańska... Ani nam pieniędzy nie wystarczy... I twoi wujostwo czekają...
Kostek nie dał się zbić z tropu.
—  Do Warszawy ani do Gdańska nie ma o tej porze pociągu. Musi jechać gdzieś niedaleko. Do wujostwa zatelefonowałbym... Słuchaj! Tak bardzo chciałeś pomóc swojemu wujowi, a kto wie, czy to nie okazja.
—  Myślisz?
—  No jakże? Jeżeli będziemy sprytni, możemy wyśledzić złodzieja.
Staszek rozpromienił się.
—  Chcesz, żebyśmy się zabawili w detektywów? Dobra jest! Jazda!
Tymczasem Rudzielec odwrócił się od tablicy i drobnym, szybkim kroczkiem ruszył w stronę kasy. Wyglądało to zupełnie jakby się toczył. Kostek równie szybko podszedł do ziewającego w kolejce Maćka.
ll
—  Wyłaź stąd.
■  Maciek oburzył się.
—  Puknij się! Przecież dochodzę.
—  Nie szkodzi. Wyjdź i stań na końcu, za tym rudym.
—  Od początku mam stać? Sam sobie stań. Mnie już i tak zbrzydło.
—  Nie ryjuj! Przyjrzyj się ternu rudemu i jeśliś nie kretyn — połapiesz się, o co chodzi.
Maciek pr...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin