Maria Jozefacka karkołomna gra 2005 -03- 2 41 2006 -06- 1 3* *" X Dzieciom z Witowa I Maria Józefacka karkołomna gra POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY . ■ i в w WYDAWNICTWO LUBELSKIE Projekt okładki i ilustracje ZOFIA KOPEL-SZULC Redaktor HALINA SZAL Redaktor techniczny MAREK ŁOŚ ISBN 83-222-0215-6 © Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1971 4L*___ЮН к* Stoiska 13 - 30*510 Kubtw T*t. Ć2S-72 u j • 7 • Rozdział pierwszy poznajemy bohaterów — tajemnica starej szopy — Wielka Gra — na tropach spisku — gdzie jest Badyl? Bose pięty śmignęły ponad płotem, zadudniło po ścieżce, zaszeleściło w zaroślach. Ktoś przedziera! się ledwie widocznym przesmykiem, kierując się w najdalszy kąt zaniedbanego ogrodu. W gąszczu zdziczałych malin, wśród bujnie rozrosłych łopianów i pokrzyw stała stara szopa. Zmurszałe ściany zdawały się z trudem podtrzymywać dach, przekrzywiony zawadiacko na bakier. Dawno go widać nie naprawiano, bo świecił tu i ówdzie dziurami w poszyciu. Mogło się wydawać, że w ogóle nikt nie zawracał sobie głowy tą ruderą, pozostawiając ją na łasce losu i czekając, aż się sama całkiem rozleci. Jednakże wrota, masywne i prawie nowe, zamknięte na potężnych rozmiarów kłódkę, świadczyły, iż komuś musiało zależeć na tym, aby jacyś nieproszeni goście nie dostali się do środka. Pędy malin rozchyliły się powoli. Wyjrzał spomiędzy nich kilkunastoletni chłopak. Bujna jak wiecha płowa czupryna spadała mu na czoło i oczy, sięgała nosa marszczącego się w zabawnym grymasie. Bystre, ciemne oczy obiegły otoczenie. Pusto. Wydostał się z krzaków, za nim wysunął się drugi wyrostek — niski i trochę przysadzisty. Bardzo gęste, ciemne, króciutko ostrzyżone włosy przylegały do głowy niby futerko zwierzaka. Chłopcy zerknęli na siebie porozumiewawczo. Płowy poskoczył zaraz w stronę rozłożystej śliwy rosnącej tuż koło szopy. Zwinnie jak kot począł wspinać się do góry. Przelazł na gruby konar i lekko zeskoczył na dach. Odsunąwszy płat papy, który zakrywał jedną z największych dziur, chwilę wypatrywał czegoś w głębi, wreszcie, wsparłszy się na rękach, zeskoczył w mroczną czeluść. Jego towarzyszowi wspinaczka szła trudniej. Kiedy w końcu zasapany wydostał się na dach, przycupnął nad otworem i jął zrzędzić: — Dlaczego zabrałeś drabinę? Dawajże ją szybko, bo jeszcze ktoś się przywlecze i zobaczy mnie tutaj. 5 — Wcale jej nie zabierałem — usłyszał przytłumioną odpowiedź. — Gdzieś się podziała. Jak zeskakiwałem, to sam się rąbnąłem w kolano, że no... Mówiłem, żeby sznurek zawsze zaczepiać pa haku. — Badyl wychodził ostatni i pewnie, jak zwykle, zapomniał albo zaczepił drabinę za luźno i spadła. — Kiedy nigdzie jej nie widać. Rzuć latarkę, to się jeszcze rozejrzę. Przybysz na dachu sięgnął do kieszeni i dobył z niej splątany kłąb sznurków, dwa morderczych rozmiarów gwoździe, okrągły, różowy kamyk, pęk zardzewiałych kluczy, chusteczkę zieloną jak chorągiew Proroka, wreszcie latarkę elektryczną. Owinął ją starannie w chustkę i rzucił. Wewnątrz szopy rozległ się przytłumiony okrzyk. — Co się stało? — dopytywał się z zainteresowaniem krótkowłosy. — Niechże cię... Wycelowałeś mi prosto w głowę... — Przecież nic nie widziałem. Trzeba było tam nie stawać. — A gdzie mam stać, gdzie? — irytował się glos na dole. — Skąd tu się wzięły skrzynki na owoce? Ktoś je przytaszczył na sam środek... Ani chybi Skwarkowa znowu tu gospodarzyła. Utrapienie z tą niewiastą... Gdzież, do licha, ta drabina?... Aha, jest:.. Pod samą ścianą.. No złaź, Bigbit. Właściciel tego dziwnego miana zsunął się z drabiny i stanąwszy na podłodze zamruga! parokrotnie powiekami. Na zewnątrz oślepiał oczy jaskrawy blask czerwcowego słońca, tutaj panował półmrok, słabo rozjaśniony nielicznymi promieniami przesączającymi się przez podwójną zaporę listowia i dachu — teraz dopiero było widać, jak bardzo jest zniszczony. Chłopcy uwijali się, usuwając stertę skrzynek spiętrzonych ha samym środku. Stopniowo, w miarę jak oczy oswajały się z ciemnością, można było ocenić niezwykły wygląd tej rudery. Była to po prostu graciarnia — od lat gromadzono tu chyba wszelkie rupiecie, z którymi właściciele nie wiedzieli, co począć. Stary, dziecinny, wózek sąsiadował z wyszczerbioną miednicą i obtłuczonym kotłem, niegdyś, zdaje się, czerwonym, bo tu i ówdzie zakopcone ścianki przeświecały dawną krasą. Dwa oparte o ścianę kola zdawały się tęsknie-zezować w stronę, gdzie od pułapu zwieszała się uprząż końska. Obok rozpierała się wanna na wygiętych, lwich łapach, kuchenny kredens ukazywał przez wyrwane drzwiczki masę szpargałów, naprzeciw zaś połyskiwały rzewnie dwa pyzate aniołki zdobiące bardzo już wysłużony i nadjedzony przez korniki konfesjonał. W kątach majaczyły cudaczne kształty połamanych sprzętów, które dopiero odmiecione z grubej warstwy kurzu i uwolnione spod desek, jakimi je zastawiono, mogły 6 ujawnić swoje pierwotne przeznaczenie. Zewsząd zwieszały się festony pajęczyn. _ Wyższy chłopak kichnął; widocznie kurz, unoszący się przy każdym ruchu, zakręcił mu w nosie. Przesunęli skrzynki, torując sobie przejście w głąb szopy. Znajdowała się tam, obok wiekowych, rozlatujących się sań, najbardziej chyba zdumiewająca niespodzianka — piękna, stara kareta. Jej lekkie, zgrabne linie, lustrzany połysk drzwiczek, grube kryształowe szybki w oknach, spłowiałe, ale ciągle jeszcze barwę maku przypominające obicia świadczyły, że służyła ongiś komuś znacznemu, kto lubił otaczać się pięknymi przedmiotami. Na drzwiczkach widniał na wpół zatarty herb: trzy srebrne podkowy, grzbietami zwrócone do siebie, w środkowej tkwił długi miecz. Bigbit, pieszczotliwie gładząc wysokie koło, zapytał: — Jakie plany na dzisiaj, Wojtek? — Musimy zaczekać na Badyla — odmruknął jego towarzysz. — Znowu się gdzieś zapodział. A miał pogadać z gospodynią, żeby nam pozwoliła poszperać na strychu. To przecież niemożliwe, aby ten list przepadł. — Wiesz — powiedział niepewnie Bigbit — ludzie mówią, że pan Marciniak był taki trochę, no, jak to powiedzieć, dziwny. Jeszcze mu się w czasie choroby pogorszyło. Nikogo prawie poza Skwarkową nie widywał. Więc może i z tym skarbem coś poplątał? — Myślisz, że był pomylony? — obruszył się Wojtek. — A ja ci mówię, że był tak samo normalny jak Skwarkowa i inni. Z nikim się nie przyjaźnił, ale to już jego sprawa. A z tym skarbem na pewno prawda. Przecieżby nie opowiadał jakichś bajek naszemu kierownikowi. Pan Barcikowski był kiedyś u nas i wspominał o tej rozmowie. On sam nie wierzy w skarby, o których ludzie gadają, ale jest pewien, że Marciniak chciał mu przekazać jakąś tajemnicę — nie własną, jak zaznaczył. Był wtedy podobno bardzo wzruszony i przejęty. Mówił coś o spłaceniu długu i... takie różne niezrozumiałe rzeczy, a potem zrobiło mu się słabo, więc przerwali rozmowę. Na drugi dzień zabrali go już do szpitala i Bartek się z nim więcej nie widział. — Skwarkowa twierdzi, że o niczym nie słyszała... — Oj, ta cała Skwarkowa... Bartek mówił, że gdyby ją za język pociągnąć, mogłaby dużo wyśpiewać. Przysięga, że listu na oczy nie widziała, a przecież to nie szpilka, musiał leżeć gdzieś na wierzchu, chyba że go z jakimiś szpargałami upchnęła. W testamencie pana Marciniaka 7 napisano wyraźnie, że tylko domek zapisuje Skwarkowej, a resztę swego majątku pozostawia naszej szkole. Dokładne wskazówki miał zawierać właśnie ten list, który gdzieś się zapodział... — Ciekawe, czy Badyl coś wskóra. — Bigbit otarł kurz na drzwiczkach i pochylił się majstrując coś przy stopniach pojazdu. Wychuchana i odczyszczona przez chłopców kareta jaśniała niezwykłą świetnością pośród innych zgromadzonych tutaj gratów. Zdawało się, że wystarczy wypowiedzieć magiczne zaklęcie, a wnet zaprzężona w czwórkę koni (dotychczas nie mogli się zdecydować, czy miały to być karoszki czy kasztany; siwki odpadały) popędzi dalekim traktem. Kiedy zasiadali na karmazynowych poduszkach, często dawali się ponieść wyobraźni. Dziwaczne wnętrze szopy zacierał półmrok, zapełniające ją przedmioty nabierały wówczas niesamowitych kształtów. Niekiedy wiatr z wściekłością uderzał o zmurszałe ściany budynku, poświstując w szczelinach, deszcz spływał po ścianach rudery. Pachniało tu zwiędłymi liśćmi, jesienią — niezależnie od pory roku. Jakże łatwo można było sobie wtedy wyobrazić, że pojazd jest w ruchu, że dudnią kopyta niewidzialnych koni, unoszących młodych podróżników na wyprawę pełną niezwykłych przygód. Przemianowawszy karetę pod wpływem lektury Dickensa na dyliżans — wzięli sobie od niej nazwę, ogłaszając się Bractwem Dyliżansu. Jej też zdawali się zawdzięczać przyjaźń, jaka połączyła całą trójkę. Tutaj omawiano najbardziej szalone projekty i najczarniejsze wisusowskie wyczyny. Ostatnio zaś, kiedy kierownik Barcikowski, poufale nazywany przez uczniów Bartkiem, wpadł na niezwykły koncept ogłaszając Wielką Grę, chłopcy wiązali ze swoją karetą wielkie nadzieje. Była ich głównym atutem. Wierzyli, że przy jej pomocy zdobędą wygraną. Opętała ich ta historia jeszcze w połowie jesieni. Odkrycia dokonał Wojtek, niespokojny duch i prowodyr całej grupy, którego ze względu na nieujarzmioną ruchliwość przezwano w szkole Wiercipiętą. Imię to, jakkolwiek bez specjalnego entuzjazmu, przyjął jako przydomek bojowy, nieustannie potwierdzając swoim zachowaniem jego trafność. Wiercipiętą tedy, zapędziwszy się pewnego razu na dach szopy, skuszony wspaniałymi śliwkami, zwieszającymi się tuż nad kalenicą, zaplątał się znienacka w poszycie, które rozjechało się pod nim w przerażających rozmiarów dziurę. 1 zanim miał czas uchwycić się czegokolwiek, poleciał na dół. Prawdziwe szczęście, że trafił na jakieś papierzyska, a nie fla coś bardziej kanciastego, bo murowane, że rozbiłby 8 sobie łepetynę niemiłosiernie. Tymczasem skończyło się zaledwie na podrapanych i posiniaczonych kolanach, do czego ich właściciel nie przywiązywał większego znaczenia. Zresztą wnętrze szopy natychmiast pochłonęło jego uwagę. Aż gwizdnął z podziwu i uciechy ujrzawszy kolekcję zgromadzonych t...
GAMER-X-2015