15090.txt

(364 KB) Pobierz
1
  Byli już w domu od miesišca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedził Cień.
-	Na Wschodzie pogoda jest zmienna  rzekł potężny.
- Ubierzcie się ciepło, bo podróżować będziecie daleko, a na Dachu wiata hulajš wichry.
  Był powszedni, szarobiały dzień, na dworze cicho padał nieg. Z punktu widzenia Dolga nie 
wydawało się możliwe dostanie się na drugi pod względem wysokoci górski masyw wiata, 
Karakorum, obok płaskowyżów Pamiru... Dachu wiata.
-	Ile mamy czasu?
  - Zbierzcie się wszyscy w pawilonie muzycznym. Zdšżycie się spakować i poinformować resztę 
domowników, że wyruszacie. Żeby tylko ten ranek nie trwał zbyt długo! Czas podróży jest dokładnie 
oznaczony.
  Dolg spoglšdał przestraszony na swego dziwnego przyjaciela.
.- Czy mogę zabrać Nera?
Cień umiechnšł się krzywo.
  -	Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Może się nawet przyda. Poprosimy 
Zwierzę, by czuwało nad jego bezpieczeństwem.
- W takim razie nic mu nie zagrozi.
  Karakorum... To tam majš się udać, by odnaleć twierdzę Sigiliona.
Móri także otrzymał wiadomoć.
Rano odnalazł go Nauczyciel.
Czarnoksiężnik protestował niemiało:
-	Moja jedyna córka ma za parę tygodni brać lub.
-	Miała doć czasu, żeby to zrobić.
  -	Ale jej matka i babka chciały, żeby to była naprawdę wielka uroczystoć. To za wymaga zachodu. Wiele 
spraw już zostało załatwionych, ale i wiele jeszcze trzeba załatwić.
  -	Należało myleć o tym wczeniej. Teraz musicie wybierać: lub albo wyprawa. Potem na wyjazd 
będzie za póno.
  -	Oczywicie, że wybieramy podróż - rzekł Móri. - Boję się tylko, że wzajemny stosunek Taran i Uriela stal 
się ostatnimi czasy bardzo... goršcy.
  -	W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu!
  -	Ha! - rozemiał się Móri. - I ty mylisz, że oni się na to zgodzš?
 Z ponurš minš spoglšdał w okno, za którym sypał gęsty nieg.
-	Dokšd chcecie nas przenieć? Do Kaszmiru?
 -	Nie, nie! Nie będziecie mieli czasu na wspinaczkę w obcych, niebezpiecznych górach. Dostarczymy 
was na miejsce.
 -	Przeniesiecie nas aż do samego celu?
 -	Pani powietrza ledziła Sigiliona aż do jego budzšcej grozę siedziby po tym, jak został pokonany przez 
Uriela i Sol z Ludzi Lodu. Teraz Powietrze będzie naszš przewodniczkš.
Zapatrzony w dal Móri umiechnšł się.
 -	Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widziałem, ale młodzi opowiadali o niej z wielkim 
entuzjazmem. Czy znowu jš spotkamy?
Spotkacie wielu, chociaż jej może akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to bardzo samodzielny 
ród, nad którym my, duchy, nie mamy władzy. Ale czy, pamiętasz podróż w czasie i przestrzeni do Tiveden, 
którš odbyłe z Tiril w młodoci?
- Jak mógłbym o czym takim zapomnieć? Przecież unicestwiłem wtedy wasze plany. O ile jednak wiem, tym 
razem nie będzie to taka sama podróż?
-	Nie, nie. Podczas tamtej wasze ciała pozostały przecież w Norwegii i tylko dusze się 
przemieszczały.Nie wolno wam było niczego dotykać, by nie zakłócać biegu czasu. 
Musielicie być absolutnie bierni
Móri skulił się.
 -	Pamiętam wszystko bardzo dobrze. cišgnšłem przecież na siebie wielki wstyd, bo nie byłem w 
stanie się temu podporzšdkować.
 - Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachować swój fizyczny stan. A poza tym nie będziecie podróżować 
w czasie. Nie będziecie się musieli cofać w minione stulecia.
 - Wiem. Sposób poruszania się zapożyczony od elfów, z tego musimy skorzystać, prawda?
  -	W pewnym sensie tak. Elfy nie znajš rachuby czasu. Będziecie się poruszać poza granicami 
wszystkiego, co można mianem czasu okrelić.
  -	A konie? Przecież nie możemy ich za sobš prowadzić w strome, pokryte niegiem góry!
Nie, nie, zadnych koni! Wezwij teraz wszystkich młodych, a potem porozmawiaj ze swojš żonš i 
teciowš. - To będzie najgorsze - mruknšł Móri.
 Brnšc po kostki w niegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril i Theresa patrzyły 
na nich przez okno. Obie panie nic Protestowały za bardzo. Z dowiadczenia wiedziały, że to się na nic nie zda.
Poza tym dostały od duchów co w rodzaju obietnicy, że być może grupa zdoła powrócić przed 
wyznaczonym terminem lubu.
 Tego jednak nikt nie mógł być pewien. Tyle spraw trzeba było brać pod uwagę, tyle się mogło 
wydarzyć w dalekich krajach, nikt nie wiedział, co spotka uczestników wyprawy.
  -jak oni ładnie wyglšdajš - powiedziała Tiril z bladym umiechem. - Czarne sylwetki na tle bieli. I 
Nero, który skacze obok nich radonie, nawet nie przypuszczajšc, na co się zanosi. Po prostu lepo ufa 
swoim państwu.
 - Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka maleńka i bezradna wydaje się Danielle - żaliła się Theresa. - 
Nie powinna jechać!
 -	Móri i Dolg też tak powiedzieli. Ale ona się uparła. Natomiast jeli chodzi o Rafaela, to mylę, że 
wyjazd dobrze mu zrobi.
 -	Owszem - przyznała Theresa. - Potrzebuje nowych wrażeń, by przestać myleć o tej strasznej 
Wirginii von Blancke.
 -	Nie wydaje mi się, żeby on wcišż co do niej czul. Po prostu rozsypał mu się w gruzy ideal kobiety, 
musi teraz spojrzeć na to z nowej perspektywy. Nie tylko szukać łagodnych i podporzšdkowanych 
panienek - powiedziała Tiril.
 -	Tak, pod tym względem mój syn nie ma wielkiego dowiadczenia - westchnęła Theresa.
 -	Obcujšc na co dzień z Taran powinien był się prze konać, że nawet kobieta silna i stanowcza 
może być pocišgajšca i dobra.
 -	Bez wštpienia, ale jako chyba ułożyło się inaczej - rzekła Theresa w zamyleniu. - Teraz doszli do 
pawilonu, już ich stšd nie widać. Niech ich wszystkie dobre moce majš w swojej opiece.
 -	Amen - zakończyła Tiril.
Zmęczenie. Odrętwiałe, pozbawione czucia mózgi i ciała.
 Siedzieli pod pięcioma cianami pawilonu, szósta była otwarta ku dolinie. Wszyscy mieli ze sobš 
wyposażenie, jakie Cień polecił im zabrać: ubrania, jedzenie, koce... Dolg trzymał przy sobie Nera 
tak, by pies nie wyprawił się czasem w swojš zwykłš rundę na pola. Znużony zdšżył tymczasem 
zasnšć i zdawało się, że pi głęboko. Podobnie Danielle, wsparta o Villemanna.
 Móri był jedynym, który wiedział, co się stało. Nauczyciel doradził mu mianowicie, by 
zaaplikował wszystkim, również sobie i psu, odpowiedni rodek nasenny, niegrony, ale skuteczny.
 Tak włanie uczynił, z tš tylko różnicš, że sam zażył nieco mniejsza dozę, chciał bowiem 
przynajmniej częciowo kontrolować to, co się będzie działo. Ale wiedział o tym jedynie on sam.
 To naturalne, że Nero i Danielle zasnęli jako pierwsi. Oni byli najmniej odporni. Potem przysnęła 
Taran, a po niej Rafael.
 Móriego dręczył niepokój. W kuchni przed wyjciem panowało zamieszanie i nie byl teraz pewien, czy 
przypadkiem nie zamienił z Villemannem kieliszka. Taran parę razy przesunęła tacę na stole i mogło dojć 
do pomyłki.
 Mial nadzieję, że wypił to, co dla siebie przeznaczył. Nie chciał zrezygnować z przeżyć.
 Na dworze nieg padał wielkimi płatami. Jaki dziecinny glos gdzie w okolicy stajni przerwał ciszę. 
Uriel zasnšł, a po nim Dolg. Teraz czuwali już tylko oni dwaj, Móri i Villemann.
 Móri starał się zachować przytomnoć, choć powieki cišżyły mu niczym z ołowiu...
 Ostatni z wszystkich zasnšł wreszcie Villemann, zmarznięty w ten ponury zimowy dzień.
 To jednak on mial przeżywać niektóre fragmenty podróży.
  Nie był to stan czuwania, o nie. Mimo to słyszał wokół siebie glosy. Czasami docierał do niego jaki błysk 
wiatła, mignęło mu co, czego pozostali nie mogli zobaczyć.
  Villemann usłyszał stukot szybkich kroków po podłodze pawilonu. Wiele kroków. Szepczšce, goršczkowe 
glosy.
  Został uniesiony w górę. Z bardzo przyjemnym uczuciem płynšł w powietrzu. Kto musiał go 
podtrzymywać, ale nie mial pojęcia, kto. Oddalał się od swojego miejsca, nie stawiajšc oporu, lekki, 
wyzbyty odpowiedzialnoci. Euforia. To znaczy intensywne poczucie szczęcia.
  Umiechał się delikatnie, półprzytomny. Mylało czekajšcych go bohaterskich czynach. Mial wizje, 
wyobrażenia o wielkoci...
Wszystko zgasło.
  Nowe glosy. Stali teraz spokojnie. Wiał potężny wiatr. Poczucie przestrzeni. Nieograniczonej 
przestrzeni. Mimo to wyczuwało się istnienie jakiej bariery.
 -	Hasło! - rzucił czyj ostry glos. Czy to wilk domagał się hasła? Potężna, ludzka postać o głowie wilka? 
Skšd mu, przyszedł do głowy taki pomysł?
  - Nie znamy żadnego hasła - powiedział kto obok niego. - Mamy natomiast długo oczekiwanego i 
jego orszak. Cisza. Potem podniecone szepty.
-	Przechodzić!
  Oni mówiš o Dolgu, pomylał Villemann niejasno. Ale przecież tym razem nie poszukujemy możliwoci 
rozwišzania tajemnicy więtego Słońca. Więc zadanie Dolga nie jest tym razem najważniejsze. 
Zamierzamy tylko odnaleć uwięzionych Madragów, którzy zresztš może wcale nie istniejš.
 A może te dalie sprawy majš ze sobš co wspólnego? Oczywicie, że majš. Choć nie jest to bardzo cisły 
zwišzek. Ci, którzy poszukujš więtego Słońca, nie przejmujš się ewentualnie istniejšcymi Madragami.
 Wiele głosów, wywołujšcych długotrwałe echo w nieskończonoci. Villemann nie miał teraz żadnego 
wyczucia czasu ani przestrzeni, nie wiedział, czy grupa się porusza, czy nie.
 - Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy.
 Kto przejmie? Głos należy do Nauczyciela. Przez co oni nie przejdš?
 Villemann tracił i znowu odzyskiwał wiadomoć. Głosy dwięczały mu w uszach, a potem niby milkły.
 Ciemno. Wokół panowały nieprzeniknione ciemnoci.
 Potem znowu pojawiło się wiatło.
 Perlisty kobiecy miech:
 - Villemann? On ma na imię Villemann? W takim razie jest mój. Ja się nim zajmę.
 - A ja biorę Taran. Znam jš. Jestemy jak dwie krople wody.
 To mówił inny głos kobiecy. Niższy i brzmiało w nim co w rodzaju lekceważenia.
 - Zabierzemy ze sobš dwoje żywych  oznajmił głęboki bas, którego Villemann nigdy nie słyszał.  Oni sami 
pochodzš z terenów wschodnich i mogš się przydać, jeli chodzi o obyczaje.
 - Znakomicie  o...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin