15050.txt

(22 KB) Pobierz
Grzegorz Żak 

Wiek niewinnoci

 

 

Póniej ludzie mówili, że człowiek ten wszedł do miasta północnš bramš. Inni zaklinali się, że południowš. Jeszcze inni twierdzili, że przyjechał na białym koniu. Wszyscy zgadzali się co do jednego faktu  przybył.

Bul-Bul było miastem na bagnach Nieskończonych Prerii. Zanim osišgnęło obecny kształt, osišgnęło wiele innych kształtów, które zatonęły bezpowrotnie w trzęsawisku razem ze wszystkimi ówczesnymi mieszkańcami. Działo się to zawsze pewnego dnia (Pewnego dnia  głosiły coraz to nowe pokolenia Pesymistycznych Biczowników Po Plecach (PBPP)  To miasto zatonie. Albo spłonie. Albo zrujnujš je wysokie czynsze. Albo pijane trolle! I to zawsze się sprawdzało. Albo i nie) i towarzyszył temu tylko jeden, ale za to bardzo rozcišgnięty w czasie odgłos: bul bul (według niektórych zaangażowanych politycznie miejscowych historyków brzmiało to raczej jak mlusmluskglglpllllomsk. Jednak burmistrz nie zgadzał się na zmianę nazwy miasta). Atmosfera w miecie nie sprzyjała przejmowaniu się dobrami doczesnymi, zwłaszcza takimi, które miały ciężar właciwy większy od wody z dodatkiem szlamu i takimi, których nie można było napompować. Znakomita większoć mieszkańców preferowała uciechy duchowe, zwłaszcza wszelakie "zagłuszacze"  jak je tutaj zwano, poczšwszy od domowej roboty chrzšszczówek i rosówek, przez piwo bananowe, na niezwykle popularnej w całym Sargalu Ponuropuszczańskiej Żywicy skończywszy . Stosowanie "zagłuszaczy" pozwalało na lepszy odbiór głosów z zatopionych miast, co sprawiało, iż wydawały się one bardzo realne, a co za tym idzie, łatwiejsze do zniesienia. Bul-Bul było miastem podziemnych głosów i zapachów, a w niektóre dni tygodnia także podziemnych dzwonów i prób chórów męskich. Bul-Bul było zabójcze dla uczulonych na komary, nieodpornych na febrę i trzewych  abstynencja w tym miejscu kończyła się najpóniej po kilku miesišcach stanem cišgłego wytrzeszczu oczu, rozwichrzenia włosów i powtarzania "Tak mistrzu", ewentualnie krzyczenia "Zostawcie mnie aaaaaa!" Alkohol w Bul-Bul był prawdziwym lekarstwem. Obowišzkowym.

Bul-Bul było bagnem. Fizycznym. Moralnym. Duchowym. I pachnšcym inaczej. Zupełnie inaczej.

Kiedy zapytał o oberżę, odpowiedziš był miech i bełkot, trudny zresztš do oddzielenia: "Chopie, zruć kamieniem hik! Hik! A rencze, że w obeżre tfu, hik! W obeżre, dobrze gadam, w obeżre hik! Trafisz" Na grzšskich ulicach Bul-Bul nie było wielu kamieni, ale przybysz zrozumiał. W pobliskiej gospodzie było przytulnie, a ceny sprawiały wrażenie bardzo przystępnych.

 Piwa  powiedział.

W powietrzu unosiły się opary alkoholi i szepty. "O której to się do chałupy wraca, co? Znowu pił?". Szepty wydawały się być szeptane ustami pełnymi żyznej gleby. I to wcale nie dlatego, że nie można było rozróżnić słów, tylko z powodu tego, że tak się po prostu wydawało. To mogła być zresztš sugestia opinii publicznej. Gospodarz wycierał gliniane kufle.

 Cztery skudy  burknšł, nalewajšc.

 Tanio  ręka przybysza sięgnęła po napój. Mniej więcej w połowie dystansu zatrzymała się  w czym ogromny udział miała inna ręka. Obca, twarda, niada dłoń.

 Nie podoba ci się, że tak tanio, ehem ehem?  zakaszlał nieprzyjemny w dotyku głos. Druga twarda dłoń chwyciła za jasnozielonš koszulę na karku.

 Bardzo mi się podoba  głos obcego był spokojny  puć  powtórzył, nie odwracajšc się.

 A więc, ehem ehem ehem, podoba ci się?  chwyt stał się nieco luniejszy, niade dłonie zwolniły nieco chwyt, jakby po zastanowieniu stwierdzajšc, że ten wymoczek kłamał, mówišc "nigdy nie widziałem na oczy topora, nie wiem, do czego służy".

 Tak.

 Aha  chwyt rozlunił się na tyle, że przybyły łyknšł bananowego piwa.

"Matka, gotuj pierogi, a żywo". Nikt nie zwrócił uwagi na szept z zawiatów.

 Aha, ehemehem ehem  podjšł kaszlšcy właciciel niadych dłoni za plecami pijšcego  tego, no, ehem ehm, aha  precz stšd, bo my tu nie lubimy takich, co im się nie podoba, że tu tak tanio, ehem ehem, znaczy, nie lubimy, tego, przybłędo, nie lubimy tego, co się podoba innym, czyli to co im się podoba, to nam... ehem ehem. Nie lubimy przybłędów! Precz! My tu...

"A mówiłam, powtarzałam, ale jak zwykle..."

 ... My tu, ehm ehem, nie lubimy obcych!

 Ksenofobia  stwierdził obcy, sięgajšc do miski z bagiennymi orzeszkami.

 Co, ehem ehem?

 Ksenofobia. Pan kaszle. Jestem lekarzem, mogę pomóc.

 Co?

Obcy odwrócił się. Za jego plecami stał krasnolud z czerwonš twarzš, czerwonymi oczami i w czerwonej spiczastej czapce.

 Pylica, prawda? Ile lat w kopalni?

 Ehemehememem.

 Tak.

"Już mi to wyprać, trzeci rok w tych samych gaciach łazić nie pozwolę, bo ino smród i zgrzytanie zębów, psia jucha!"

 Nie lubimy tu lekarzy  ubrany na żółto hobbit miał lady po ospie  jestemy zdrowi.

 Ehem ehem ehem?

 Miękniesz, Olaf  niziołek rzucił na talerz ogryzionš kurzš nogę  a ty, dryblasie, nie słyszałe, co ci rzekł szanowny pan krasnolud Olaf Borodzik? Że precz i że nie lubimy obcych i że co tam jeszcze. No to się słuchaj!

 Jestem lekarzem  odezwał się obcy.

 Ehem eheem emmeehem?  wtršcił z wahaniem Olaf.

 Precz!  powtórzył hobbit  prawda, panowie?

W karczmie było jeszcze dwóch ludzi i pijany ork, ostrzšcy szablę o podeszwę. Ich miny wyrażały nieme poparcie dla wszystkiego, co może urozmaicić popołudnie.

"A wy spać, ale to już! Siusiu, paciorek i do łóżek!"

Obcy wyprostował się na całš niebagatelnš wysokoć. Nie musiał się nawet zbytnio prostować, aby wzbudzić szacunek. Nawet w zielonej płóciennej bluzie bez rękawów, białych płóciennych spodniach i białych sandałach na drewnianej podeszwie. Sięgnšł do kieszeni.

 Jestem lekarzem  powtórzył.  Przyszedłem was uzdrowić.

W prawej dłoni błysnšł zestaw skalpeli i innych narzędzi z zšbkami, ostrymi krawędziami i kłujšcymi końcówkami. W lewej opatrunek.

 Przyszedłem leczyć. Dlatego nie pożałuję wam usługi medycznej. Za darmo.

Chlusnšł niziołkowi resztš piwa w oczy.

 Dezynfekcja  rzucił i nie wytracajšc pędu, uderzył kuflem w twarz orka.

 Znieczulenie  stwierdził, widzšc, jak ork osuwa się z brzękiem szabli na podłogę.

 Ehem, ehemhemeh  Olaf Borodzik najprawdopodobniej próbował załagodzić sytuację. Albo zastanawiał się, po której stronie stanšć.

"Mamo, a Kurufin się bije!"

Niziołki sš zadziwiajšco odpornš rasš, nawet na tak radykalne czynnoci, jak rzucanie o podłogę. Niektóre wytrzymujš i trzy razy. Dwóm pozostałym gociom wystarczył widok narzędzi i szept doktora:

 Tracheotomia? Nie? To opatrzcie ich. Kurs medyczny. A potem prowadcie do księcia.

"Już nie będę mamusiu"

Zaszło słońce.

 

*

 

 Nazywam się Zgorzel. Doktor Zgorzel. Niedawno skończyłem Akademię Medycznš w Puk-Puk.

Wród blasku wiec ksišżę Smogor spoglšdał na potężnego mężczyznę z mieszaninš dziesięciu procent szacunku i reszty powštpiewania:

 Zapewne w sprawie...

 Tak  potaknšł doktor.  W sprawie córki waszej ksišżęcej moci.

 Nie przerywaj mi, kiedy...

 Tak jest, wasza ksišżęca moć.

Smogor zerknšł na potężnego medyka spod oka. Westchnšł niezauważalnie. Doktor Zgorzel, mimo młodego wieku, sprawiał wrażenie osobowoci dominujšcej na wszystkich szczeblach komunikacji. Na zasadzie "Mów, co chcesz, ale ja i tak wytnę ci, co trzeba. Wiesz, że potrafię". W jaki niewerbalny sposób to przesłanie trafiało do księcia.

 Ci ludzie w karczmie  ksišżę Smogor położył ręce na stole.  Siadajcie doktorze, proszę, więc... Ci ludzie, to znaczy niziołek, ork i krasnolud...

 Będš zdrowi. A teraz chciałbym przejć do rzeczy. Córka waszej ksišżęcej moci jest...

 ...Jest chora...

 Podobno jest...Bardzo blada. Nie lubi wiatła. Czy jest osłabiona?

 Raczej nie  ksišżę zacisnšł wargi.  Ludzie gadajš...

 Słyszałem  bezporednioć Zgorzela była jak oszczep wbijany w oko. Bolała.  Podobno jest strzygš. Wšpierzem. Cóż, zobaczymy.

Ksišże wypucił powietrze z ust. Potem spojrzał na medyka z nienawiciš.

 Tak. Tak włanie mówiš ludzie. Za moimi plecami. Ale przecież to niemożliwe. Przecież ona żyje. Wiem o tym, możemy do niej pójć, zobaczyć, przekonacie się doktorze.

 Oczywicie. Ile ma lat?

 Osiemnacie.

 Piękny wiek. Wiek niewinnoci...

 

*

 

Ranek w Bul-Bul najlepiej spędzać w karczmie. Tak jak i resztę przeciętnej doby. Doktor Zgorzel szybko przywykł do reguł panujšcych w miecie.

 Ona jest jaka dziwna  karczmarz wyćwiczonym ruchem przytakiwał medykowi, podróżujšc jednoczenie w mylach po niemal bezkresnych połaciach swojej żony Miecławy  Fraksena...  Zgorzel łyknšł bananowego piwa i zamylił się  Fraksena... Taka jaka rozmyta... Wodnista...  odruchowo zerknšł do kufla.  Osiemnacie lat i taka... No, wodnista!

Oberżysta z niepokojem popatrzył na gocia. Słowo "wodnista" w pobliżu piwa sprowadzało rozmowę na liski grunt. Postanowił oddalić niebezpieczeństwo:

 Strzyga to jest, panie.

Zgorzel pokręcił głowš.

 Nie... Ona jest wodnista. Trochę jak rusałka, ale inaczej. Jak wodnica... Nie wiem, jestem młodym lekarzem, ale to musi być co z wodš.

 Mówiš, że krew pije...

 Bzdura. Ręczę, że nie. Ona co ukrywa. Dzi się dowiem, muszę. Wodnista...  podrapał się w głowę.  Jeszcze jedno, karczmarzu! Po zachodzie słońca mam być w pałacu.

Karczmarz bez słowa sięgnšł pod ladę i nalał z niebieskiego dzbanka. Na wszelki wypadek.

 Cztery skudy  mruknšł.

Zgorzel łyknšł.

 Dobre... I tanie. Rzeknijcie mi karczmarzu, te głosy, co to u was słychać, to skšd? Prawda to, że one z miast zaginionych?

 Ano prawda. Tak mówiš przynajmniej.

 Aha.

 

*

 

Ksišżę też nie wyglšdał najlepiej. Był blady i drżały mu dłonie.

 Tak, balwierze, którzy badali Fraksenę, zauważyli, że jest wodnista. Zalecili wyci...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin