Steel Danielle - Tata.pdf

(1998 KB) Pobierz
Tytuł oryginału DADDY
TATA
Tytuł oryginału DADDY
Rozdział pierwszy
śnieg padał wielkimi, lepkimi płatkami. Tak jak w książce z obrazkami, którą
kiedyś Sara czytała dzieciom. Siedziała przy maszynie. Wyglądała przez okno.
Patrzyła, jak śnieg pokrywa trawnik, jak zwisa z drzew. Zupełnie zapomniała o
opowiadaniu, które układała w głowie od samego rana. Ten widok za oknem
był tak cholernie malowniczy. Taki śliczny. Wszystko wokół było takie piękne.
Bajkowe życie w bajkowym świecie. Nawet ludzie wydawali jej się jak wyjęci
z bajki. A ona nigdy nie chciała być taka jak oni. Teraz jest jedną z nich. Była
jedną z nich od lat. I pewnie zawsze będzie.
Buntownicza Sara MacCromick, zastępczyni redaktora naczelnego w piśmie
„Purpura". Dziewczyna, która skończyła Radcliffe w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym dziewiątym na szczycie listy w swojej klasie i wiedziała, że
jest inna. W końcu stała się jedną z nich. W ciągu jednej nocy. Może więcej niż
jednej. Naprawdę zajęło jej to dwadzieścia lat.
Teraz jest Sara Watson. Panią Oliverową Wendell Watson. Mieszka w Purchase,
w stanie Nowy Jork, w pięknym domu, który po czternastu latach walki z
kredytem hipotecznym może uznać prawie za swój. Ma troje dzieci i psa.
Ostatni chomik zdechł rok temu. Ma też męża, którego kocha. Kochany, słodki
Ollie. Dostał dyplom w Harvard Business School, gdy kończyła Radcliffe.
Zakochali się w sobie, kiedy ona była na drugim roku. Stanowił jej
całkowite przeciwieństwo. Był konserwatystą, a ona miała szalone pomysły.
Wierzył w to, co próbowano wtedy zrobić w Wietnamie. Przez jakiś czas
nienawidziła go za to. Nawet przestała się z nim spotykać zaraz po dyplomie.
Upierała się, że zbyt się od siebie różnią.
Zamieszkała w SoHo w Nowym Jorku. Próbowała pisać i naprawdę nieźle jej
szło. Dwa razy wydrukowano jej tekst w „The Atlantic Monthly", a raz, o mój
Boże Przenajświętszy, w samym „New Yorkerze". Była dobra i wiedziała o
tym. Oliver mieszkał na przedmieściu z dwoma przyjaciółmi we wspólnym
mieszkaniu przy Wschodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej. Dzięki tytułowi
magistra dostał całkiem niezłą pracę w agencji reklamowej na Madison
Avenue. Chciała go za to znienawidzić, znienawidzić za ten jego konformizm,
lecz nie potrafiła. Nawet wtedy wiedziała, że bardzo go kocha.
Marzył przy niej o mieszkaniu na wsi, o seterach irlandzkich, o czwórce dzieci,
niepracującej żonie, a wtedy z niego żartowała. Wówczas uśmiechał się tym
swoim niewiarygodnym chłopięcym uśmiechem, a jej serce biło coraz mocniej.
Ale nawet wtedy, nawet wtedy udawała przed sobą, że tak naprawdę to pragnie
mężczyzny o długich włosach, artysty... rzeźbiarza... pisarza... kogoś
twórczego.
Oliver był na swój sposób twórczy i błyskotliwy. Ukończył chwalebnie
Harvard, a to wszystko, co działo się w latach sześćdziesiątych, wcale go nie
zmieniło. Kiedy brała udział w marszach protestacyjnych, wyciągał ją z
aresztu, kiedy kłóciła się z nim — wręcz go wyzywała, on spokojnie i logicznie
wyjaśniał jej, w co wierzy. I był tak cholernie porządny. Miał takie dobre serce.
Pozostawał jej najlepszym przyjacielem, nawet wtedy, gdy ją złościł.
Spotykali się czasami w Village lub na przedmieściu, żeby się czegoś napić lub
coś zjeść. Opowiadał jej, czym się zajmuje, i pytał, co ostatnio napisała.
Wiedział, że jest dobra, ale nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie może być
jednocześnie twórcza i zamężna.
— Małżeństwo jest dla kobiet, które szukają oparcia. A ja chcę sama o siebie
zadbać, Oliverze Watson! — odpowiadała.
I wtedy umiała zadbać o siebie. Pracowała jako modelka dla galerii w SoHo i
jako niezależna dziennikarka. Robiła na tym pieniądze. Czasami. A teraz często
zastanawiała się, czy potrafiłaby zarabiać, wypełniać własne formularze
podatkowe, sprawdzać ważność polisy ubezpieczeniowej. Po osiemnastu latach
małżeństwa stała się tak bardzo od niego zależna. To on zajmował się
wszystkimi drobnymi sprawami w jej życiu i większością spraw dużych. To
była wegetacja w hermetycznie zamkniętym świecie, na którego straży stał
zawsze ochraniający ją Ollie.
Liczyła na niego we wszystkim i coraz częściej ją to przerażało. A gdyby mu
się coś stało? Czy poradziłabym sobie sama? Czy utrzymałabym dom, zarobiła
na siebie i dzieci? Próbowała czasami z nim o tym porozmawiać, ale on śmiał
się tylko i mówił, że nigdy nie będzie musiała się martwić. Nie zbił fortuny,
lecz szło mu nieźle. Jego poczucie odpowiedzialności zmusiło go do wpłacenia
dużych sum na polisę na życie.
Na Madison Avenue było mu dobrze. W wieku czterdziestu czterech lat został
trzecim po Bogu w firmie „Hinkley, Burrows i Dawson", w jednej z
największych agencji reklamowych w kraju. Zdobył dla niej cztery największe
kontrakty. Był cenny dla firmy i szanowany przez kolegów. Należał przy tym
do najmłodszych wiceprezesów w reklamie. Sara była dumna z niego — i
przerażona jednocześnie. Co ona tu robi, w małym ślicznym Purchase? Patrzy
na padający śnieg, czeka na powrót dzieci do domu i udaje, że pisze
opowiadanie. Opowiadanie, które nigdy nie będzie napisane, nigdy ukończone,
niczego nie zmieni... tak jak to było z innymi, które próbowała napisać przez
ostatnie lata.
Postanowiła wrócić do pisania w przeddzień swoich trzydziestych dziewiątych
urodzin. Dla niej była to ważna decyzja. Te urodziny wypadły okropnie. Nawet
gorzej niż czterdzieste, kiedy to mówiła przygnębiona, że trzeba się pogodzić z
nieuchronnym losem. Zresztą na czterdzieste urodziny Oliver zabrał ją na
miesiąc do Europy. Starsze dzieciaki były na koloniach, a teściowa
zaopiekowała się Samem. Miał wtedy dopiero siedem lat i Sara po raz pierwszy
zostawiała go samego.
Przyjazd do Paryża... Dla niej jakby otworzyły się bramy raju. Nie było dzieci,
psów, zebrań komitetu rodzicielskiego, obiadów i koncertów na cele
charytatywne. Nikogo... Tylko ich dwoje... Cztery niezapomniane tygodnie w
Europie. Paryż... Rzym... podróż samochodem przez Toskanię... krótki postój
na włoskiej Riwierze... a potem kilka dni na wynajętej łódce... żeglowanie
między Cannes i Sain-Tropez... jazda do Eze i Saint--Paul-de-Vence... kolacja
w Colombe d'0r... na koniec kilka szalonych dni w Londynie. W czasie podróży
bezustannie gorączkowo gryzmoliła. Zapełniła siedem notatników. A gdy
wróciła do domu... nic... Nic z tego nie chciało się ułożyć, ani w opowiadanie,
ani w artykuł czy choćby wiersz... Tylko siedziała, gapiąc się na notesy i czystą
kartkę papieru w maszynie. Ma
czterdzieści jeden lat, a czuje się tak, jakby całe życie było już za nią. Oliver się
z niej śmieje, gdy mu o tym mówi. \
— Na Boga, Sarrie, nie zmieniłaś się ani trochę od naszego pierwszego
spotkania.
I on rzeczywiście w to wierzy. Jest w tym trochę prawdy, ale nie do końca.
Ona, a i ci wszyscy, którzy chcialiby być krytyczni, mogliby zauważyć różnicę.
Błyszczące ciemnorude włosy, kiedyś opadające na plecy pasmami
miedzianego blasku, straciły swą barwę. Teraz było w nich kilka smug srebra,
lecz bardziej przejmowały się tym dzieci niż ona. Ciemnoniebieskie oczy
pozostały takie same. Tętniły życiem i humorem. Aksamitna cera była wciąż
gładka i tylko gdzieniegdzie pojawiły się maleńkie ślady przemijania czasu.
Oliver twierdził zresztą, że dodają jej twarzy uroku. Była ładną kobietą, tak jak
kiedyś śliczną dziewczyną, wysoką i smukłą o dobrej figurze i delikatnych
dłoniach. Jej poczucie humoru pokochał od razu, podobnie jak jej śmiech,
odwagę, wściekły upór, by trzymać się tego, w co wierzy. Kiedy była młoda,
niektórzy uważali, że jest nie do zniesienia. Ale nie Ollie. On nigdy. Lubił jej
sposób myślenia, mówienia o czymś, lubił też to, co mówiła. Ich związek
opierał się na wzajemnym szacunku i trosce o siebie. W łóżku też im było ze
sobą dobrze. Zawsze było, teraz też. Czasami Oliver myślał nawet, że po
dwudziestu latach jest lepiej. I w pewien sposób było lepiej. Znali się
nawzajem doskonale. Stali się gładkim drewnem, dotykanym i pieszczonym
tysiące razy przez kochające dłonie. Sprawiła to czułość prawdziwego oddania.
Dokładnie dwa lata zajęło Oliverowi przekonywanie jej, żeby się pobrali. Po
burzliwych dniach w SoHo, w wieku dwudziestu trzech lat została panią
Oliverową Watson. Opierała się i wahała przez cały czas. Odmówiła udziału w
tradycyjnym ślubie. Zostali związani węzłem małżeńskim w ogrodzie przy
domu jego rodziców w Pound Ridge, a jej rodzice i młodsza siostra przyjechali
z Chicago. Sara, ubrana w jasnoczerwoną suknię i ogromny kapelusz —
prawdziwe cacko, wyglądała raczej na dziewczynę z okładki niż na pannę
młodą. Bardzo szczęśliwi, pojechali w podróż poślubną na Bermudy. Pogoda
była ohydna, ale nie zauważyli tego. Śmiali się i leżeli w łóżku do późnego
popołudnia, przychodzili tylko do jadalni na posiłki. Potem z pośpiechem
wracali do pokoju, chichocząc jak dzieci.
Trzy tygodnie później Sara była w znacznie gorszym humorze. Mieszkali w
małym mieszkaniu przy Second Avenue, w budynku pełnym stewardes i
młodych kierowników, którzy zamieniali życie
całego domu w nieprzerwane przyjęcie. Kiedy Oliver wracał z pracy,
wyglądała jakby umarł jej najbliższy przyjaciel. Ale nie chodziło o przyjaciela,
tylko o coś innego. Była zaskoczona brakiem okresu zaraz po podróży. Tak
bardzo ufała swemu gumowemu kapturkowi, że była absolutnie pewna, iż nie
jest w ciąży. Przecież nosiła go nieprzerwanie dzień i noc, od stopni ołtarza do
postawienia walizek po powrocie. Coś jednak poszło nie tak i była w ciąży.
Chciała ją usunąć. Oliver przeraził się, że mogła o tym w ogóle pomyśleć. Ale
Sara była bardziej od niego przerażona, że może mieć dziecko tak prędko.
— Przecież jeszcze nie chcemy mieć dużej rodziny. Chcę iść do pracy... robić
coś...
Myślała o staraniu się o pracę w czasopiśmie literackim, gdyż jej opowiadania
nie sprzedawały się już tak dobrze. Złożyła również podanie o przyjęcie do
Columbia Graduate School, żeby popracować nad magisterium. Tuż przed
ślubem porzuciła pracę w galerii, gdyż codzienne dojeżdżanie do SoHo byłoby
bardzo niewygodne.
— Możesz potem iść do pracy — mówił Oliver.
Przekonywał, uspokajał, pocieszał, pochlebiał, robił wszystko co mógł, by
poczuła się lepiej. Nie dawała się pocieszyć. Każdego wieczora, gdy wracał do
domu, nagle ogarniał go strach: „A jeśli to zrobiła?... Jeśli poszła do kogoś,
kiedy on był w biurze... usunęła ciążę..." Ale nic nie zrobiła. Może była na to
zbyt chora, zbyt wyczerpana, zbyt przygnębiona, aby choć spróbować... A gdy
się ocknęła, obijała się po mieszkaniu, chodząc jak kaczka i zastanawiając się,
jak mogła do tego dopuścić.
Oliver za to był zachwycony. Ciągle mówił o tym, że chce mieć czworo dzieci.
Nawet jeśli mieliby głodować, to on nie zgodziłby się na usunięcie płodu. To
było ich dziecko. Ich własne. Na długo przed narodzeniem już je kochał.
Benjamin Watson pojawił się z jasnorudą czupryną i wyrazem zdziwienia w
jasnych oczach dokładnie w dziewięć miesięcy i trzy dni od ślubu swoich
rodziców. Ciągle płakał i był bardzo podobny do matki ku ogromnemu
zadowoleniu Olivera, zachwyconego, że ma syna i na dodatek wierne odbicie
Sarah.
Benjamin przypominał Sarę nie tylko z wyglądu. Miał jej zdecydowanie, upór i
porywczość. Były takie dni, kiedy myślała, że go zaraz udusi, zanim zjawi się
w domu Oliver, żeby ich oboje uspokoić. W kilka minut po jego powrocie
dziecko gruchało uszczęśliwione, śmiało się, bawiło, wołało „a kuku!" Oliver
krążył
po mieszkaniu z synkiem w ramionach, a Sara opadała na krzesło z
westchnieniem i szklanką wina w dłoni, zastanawiając się, jak ona to przeżyje.
Macierzyństwo z całą pewnością nie było dla niej. Za małe mieszkanie
doprowadzało ją do szaleństwa. Kiedy była brzydka pogoda, co w tamtym roku
zdarzało się często, i nie mogli wyjść, zdawało jej się, że krzyki dziecka
odbijają się od ścian i że za chwilę zwariuje. Oliver chciał, aby wyprowadzili
się z miasta do własnego domu, ale wtedy to marzenie było nierealne. Nie stać
ich było na to. Sara zaproponowała, że pójdzie do pracy. Kiedy jednak zaczęli
liczyć, okazało się, że wszystko, co by zarobiła, i tak poszłoby na opłacenie
opiekunki. Mieliby tyle samo pieniędzy, co przedtem. Jedyną pozytywną stroną
pójścia do pracy byłoby atrakcyjne dla Sary wyrwanie się z domu, ale Oliver
uważał, że dla niej najważniejsze powinno być przybywanie z dzieckiem.
— Głupie gadanie, 01. Czego ty ode mnie chcesz? Żebym tu siedziała cały
dzień i mówiła do siebie? Słuchała jego wrzasków?
Czasami myślała, że już dłużej tego nie zniesie. A perspektywa czwórki dzieci,
której on nadal chciał, wywoływała w niej samobójcze myśli.
Jej rodzice mieszkali w Chicago i nie byli zbyt pomocni. A jego rodzice, mimo
najlepszych chęci, też nie na wiele się przydawali. Matka Olivera miała tylko
jedno dziecko, wiedza o tym, jak sobie radzić z niemowlęciem, jakoś uleciała
jej z pamięci. Na dodatek przebywanie z Benjaminem w jednym miejscu
bardzo ją denerwowało. Choć nie tak, jak denerwowało Sarę. Wreszcie dziecko
przestało płakać. Gdy zaczęło chodzić, już znacznie mniej przerażało Sarę.
Koniec kłopotów...
Wynajęli na lato dom na Long Island. „Za rok będę mogła posłać go do
przedszkola... Jeszcze jeden rok i już będę prawie wolna... będę mogła wrócić
do pisania..." Przestała już myśleć o pracy. Chciała napisać powieść.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin