Cowie Vera - Los szczęścia.pdf

(3701 KB) Pobierz
Vera Cowie - Los Szczęścia
Vera Cowie - Los Szczęścia.
Część Pierwsza.
O jedną więcej.
WRZESIEŃ.
Rozdział 1 .
Otwarcie wyznaczono na porę raczej dość późną, zmierzch nad Manhattanem zdążył się już
zagęścić do prawdziwie nocnej ciemności, kiedy ostatnia limuzyna zakręciła od strony parku i
ustawiła się na końcu długiego sznura samochodów, ciągnącego się wzdłuż ulicy Siedemdziesiątej
Szóstej Wschodniej.
Początek tej kolumny wyznaczała widoczna z daleka wielka płócienna markiza w białe i czerwone
pasy, rozciągnięta nad grubo tkanym czerwonym chodnikiem, wyłożonym od krawężnika aż do
frontowych drzwi świeżo odnowionego pięknego domu, utrzymanego w stylu zeszłowiecznych
miejskich rezydencji.
Tam właśnie zebrał się już spory tłumek ciekawskich, przyciągniętych widokiem pilnujących
porządku policjantów na koniach, tłoczących się fotoreporterów, no a przede wszystkim szansą
zobaczenia na własne oczy tych wszystkich sław i znakomitości, które właśnie wysiadały ze swych
lśniących limuzyn.
Chóralne ochy i achy cichły i znów narastały, kiedy rozpoznawano kolejnych przybywających gości.
Był to wieczór otwarcia nowojorskiego oddziału Domu Aukcyjnego Despards.
W światowym rankingu firma ta sytuowała się na trzecim miejscu zaraz za sławnymi domami
aukcyjnymi Sothebys i Christies i uparcie walczyła o to, by stać się numerem pierwszym.
Na aukcję wystawiano kolekcję dalekowschodniej porcelany ze zbiorów zmarłego przed rokiem
Willarda Dextera.
Spodziewano się, że sprzedaż przyniesie minimum pięć milionów dolarów.
Sławy i znakomitości kroczyły po czerwonym chodniku do łagodnie wznoszących się stopni
schodów głównego wejścia, skąd otwarte drzwi prowadziły wprost do lśniącego bielą i złotem,
wspaniale odnowionego hallu - jednego z najsławniejszych i najwyżej cenionych wśród realizacji
Stanforda Whitea.
Lokaj w pełnej liberii odbierał wytwornie rytowane, numerowane zaproszenia i z namaszczeniem
przekazywał je uzbrojonemu strażnikowi, który sprawdzał ich zgodność z trzymaną w ręku listą.
W tym samym czasie zdalnie sterowana kamera wewnętrznej telewizji pokazywała zbliżenie twarzy
znakomitości, a obsługa porównywała je z posiadanym zdjęciem.
Po potwierdzeniu tożsamości goście kierowali się w stronę wspaniałych wewnętrznych schodów;
wiodły one na piętro, gdzie otwarte olbrzymie, ozdobnie rzeźbione i złocone dwuskrzydłowe drzwi
prowadziły do obszernego wnętrza, pełnego luster i jarzących się świateł.
Wchodzących witała niewysoka i drobna, bardzo elegancka i piękna kobieta w wytwornej sukni z
czarnej satyny.
Uśmiechy i uściski dłoni, które rozdzielała, były precyzyjnie dozowane odpowiednio do wysokości
sum, jakich wydania na aukcji można było się spodziewać od poszczególnych gości.
Pomieszczenie, w którym urządzono aukcję - od paru tygodni cały Nowy Jork tylko o niej mówił -
było niegdyś salą balową.
Zachowano z niej dawną podłogę, a także podium dla orkiestry.
Jedna ze ścian składała się teraz niemal wyłącznie z okien, sięgających od podłogi do sufitu i
wychodzących na widoczną w dole ulicę.
Część okien uchylono, aby do środka mogło dostać się powietrze ciepłej jesiennej nocy.
Przeciwległa ściana, pokryta lustrami, odbijała zgromadzony już tłum i zwielokrotniała jeszcze
wrażenie niecodziennego tłoku.
Dwa zawieszone u sufitu żyrandole w kształcie gigantycznych tortów ślubnych - tyle że
wykonanych z ciętego kryształu z Waterford -jarzyły się zalewającym salę blaskiem, pełnym
niezliczonych odbić, wielopunktowych refleksów i tęczowych załamań.
Wszystkie kobiety pojawiły się w kreacjach sygnowanych przez Norella, Oscara de la Renta, Diora,
Yvesa Saint Laurenta i Karla Lagerfelda, a kunsztowne fryzury i olśniewające klejnoty świadczyły,
że ich właścicielki zdążyły odwiedzić zarówno salony fryzjerskie Kennetha, jak i skrytki bankowe, w
których elegancki świat przechowuje na co dzień swoje kosztowności.
Mężczyźni od czasu do czasu dotykali wewnętrznych kieszeni swych wytwornych wieczorowych
strojów, aby się upewnić, że zabrali ze sobą książeczki z czekami gotowymi do wypełnienia.
Powietrze było ciężkie od oszałamiającego zapachu perfum, w cenie co najmniej pięciuset dolarów
za uncję, i od dymu niemal równie kosztownych cygar.
Ludzie przechadzali się, skupiali się w grupki i ponownie dzielili na dryfujące niezależnie jednostki i
pary tylko po to, by po chwili znów przyłączyć się do jakiejś grupy.
Kobiety przyglądały się potencjalnym rywalkom, a te, których bogactwo można było nazwać
dawnym, dyskretnie kręciły nosem na widok różnego rodzaju nowobogackich.
Inne, których specjalnością były słynne nazwiska, podejmowały grę w łączenie ich ze słynnymi
twarzami.
Tych akurat nie brakowało.
Niektóre z kobiet żywo reagowały na widok modnego prezentera, najnowszego symbolu seksu w
TV, który pojawił się pod ramię ze swą aktualną pierwszą flamą, albo wytrzeszczały oczy na żywą
legendę, która potrafiła się utrzymać na szczycie hollywoodzkiej drabiny od - mój Boże, kto by
pomyślał - 1940 roku.
Byli tam też politycy, finansiści, magnaci z Wall Street; można było dostrzec prawdziwego
indyjskiego maharadżę i dwóch milionerów z Hongkongu, a także księcia Dimitrija Poliakowa i
hrabiego Aleksieja Oniedina, którzy zaczynali tu niegdyś jako biali emigranci z Rosji, a obecnie byli
amerykańskimi miliarderami, z których nieograniczonymi możliwościami musiał się liczyć każdy, kto
chciałby z nimi rywalizować na aukcjach dalekowschodniej porcelany.
Zebrały się tu naprawdę duże pieniądze: był praktycznie każdy liczący się dealer ze Wschodniego
Wybrzeża, wielu z Zachodniego, a do tego jeszcze niemało osób z Europy, które przyleciały
specjalnie także po to, by na własne oczy przekonać się, jak firma Despards, ten najbardziej
konserwatywny z domów aukcyjnych, poradzi sobie w tym pełnym blasku i blichtru domu wariatów,
jakim z pewnością był oszalały na punkcie reklamy Nowy Jork.
Dwaj mężczyźni, którzy zatrzymali się w pobliżu wejścia, przyglądali się witającej gości kobiecie w
czarnej sukni.
Nie było w tym nic dziwnego: mężczyźni zawsze przyglądali się Dominique du Vivier, gdziekolwiek
się pojawiła.
- Zauważyłeś, jak wygląda?
Nawet jeśli uwzględnić tylko to, co nie jest ukryte pod tą czarną suknią, to nie jest mało...
- Jak mógłbym nie zauważyć!
I powiem ci, że z najwyższą przyjemnością nawiązałbym z tą damą jakąś entente cordiale.
- Za późno.
Już znalazł się ktoś, kto cię uprzedził, i myślę, że nietrudno ci będzie zgadnąć dlaczego.
Blaise Chandler może sobie być w jednej ósmej Szoszonem, ale cóż znaczy drobna domieszka
indiańskiej krwi, jeśli się przy okazji jest kimś, kto któregoś dnia odziedziczy prawie jedną czwartą
naszego narodowego dochodu?
- Na razie nikogo przy niej nie widzę.
- O, Blaise będzie tu z całą pewnością.
W końcu ta nowojorska aukcja to prawdziwe święto jego żony.
- A więc to prawda, że głównie ona nakłoniła starego Desparda do otwarcia filii także tutaj?
- Oczywiście.
Ona chce rządzić.
A Londyn od zawsze należał do starego.
Paryż w tym biznesie nie liczy się tak bardzo - w końcu wiesz, jak to jest w Galeries Drouot - a
Hongkong i Monte Carlo są może prestiżowe, ale jednak zbyt małe.
Tak że dopiero właśnie to - mówiący kiwnięciem głowy wskazał na otaczające ich wspaniałości -
może być tym, o co jej chodziło.
To wielki dzień Dominique du Vivier.
W dodatku udało się jej pozyskać kolekcję Willarda Dextera, a nie muszę ci mówić, że to wręcz
policzek dla niejednego z wielkich dealerów.
- Więc jak jej się to udało?
- zapytał drugi mężczyzna.
Jego rozmówca zachichotał.
- Masz chyba oczy.
Sam widziałeś, co ona ma i tu, i tu...
Jeżeli Dominique du Vivier czegoś chce, to dostaje.
A jeśli pytasz, co robi, żeby to dostać, to powiem ci, że prawdopodobnie to, o czym wielu z nas śni
podczas gorących nocy.
Kiwnął głową i spojrzał w stronę, gdzie bardzo wysoki mężczyzna o bardzo ciemnej karnacji
pochylał się właśnie z wysokości swych blisko dwóch metrów, aby musnąć wargami policzek żony,
której świetlista cera z delikatnym makijażem przypominała płatek rozkwitającej magnolii.
- Tak, właśnie przyszedł.
To jest Blaise Chandler.
Dominique to powitanie przyjęła z satysfakcją, tym większą, że zdawała sobie sprawę, jak uważnie
jest obserwowana.
Spojrzenia mężczyzn były pełne pożądania, a kobiet - zazdrości.
- No i jak?
- zapytał Blaise z uśmiechem, pochylając się ku niej.
- Wreszcie nadszedł twój wieczór, uwieńczenie dwóch długich lat ciężkiej pracy.
Jesteś na szczycie.
- Obrócił się i popatrzył na tłum.
- I jak znajdujesz ten widok?
Ogromne oczy Dominique rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy spojrzała na męża.
- Ależ kochanie, jedyny widok tutaj to ja - powiedziała, mimo woli przechodząc na rodzimy
francuski.
Wiedziała, że Blaisea to rozbawi.
I rzeczywiście roześmiał się, a jego białe zęby zabłysły jeszcze jaśniej w zestawieniu z ciemną
indiańską cerą.
Tak, to był jej własny Indianin, jej sauvage Indien, jej największe życiowe osiągnięcie,
przynajmniej do dzisiaj.
Ten wieczór miał być bowiem ukoronowaniem wszystkiego.
Król nie żyje, niech żyje królowa!
I nieprawda, że było to uwieńczenie dwóch lat ciężkiej pracy.
W rzeczywistości chodziło o pełnych dwanaście lat od dnia, kiedy Charles Despard poślubił jej
matkę.
Dominique była wtedy osiemnastoletnią dziewczyną, która nie miała praktycznie nic poza niezłym
wyglądem i nie pozbawioną zdolności głową.
Oczywiście pochodzenie z Faubourg też się cokolwiek liczyło.
Teraz była już nie tylko prawdziwą gwiazdą w świecie koneserów sztuki, cenionym ekspertem
zarówno w dziedzinie własnej specjalizacji, jak i w obszarze zainteresowań jej ojczyma - to znaczy
dalekowschodniej porcelany - ale też bystrą i zręczną kobietą interesu.
Kobietą, która świadomie i z pełną determinacją postanowiła, że zmieni dotychczasowy -
stworzony przez jej ojczyma - image firmy Despards na inny, bardziej odpowiadający
oczekiwaniom nowych czasów i nowego świata.
Jej zdaniem było to konieczne.
Londyn przestawał być jedynym i absolutnie dominującym centrum handlu dziełami sztuki,
natomiast znaczenie Nowego Jorku rosło coraz bardziej.
Nie bez powodu zarówno firmy Sothebys, jak i Christies były tu tak znacząco reprezentowane.
Tam po prostu również to wiedzieli.
I to dlatego Dominique du Vivier tak właśnie zorganizowała tę aukcję: stroje wieczorowe, francuski
szampan, przygrywająca orkiestra, specjalny katalog, który sam w sobie był dziełem sztuki,
dorównującym sprzedawanej porcelanie, a do tego jeszcze wspaniałe jedzenie, które śmiało można
by porównać z ambrozją.
Listę zaproszonych gości opracowała starannie i postarała się, aby usadowieni na sali stworzyli
prawdziwe audytorium marzeń, a otrzymanie bądź nieotrzymanie zaproszenia było znaczącą
kwestią towarzyską.
Potrafiła umieścić odpowiednio niedyskretne przecieki w mniej lub bardziej plotkarskich pismach,
szepnąć to i owo właściwym ludziom, wzbudzić ciekawość i w rezultacie wytworzyć atmosferę
gorączkowego zainteresowania, które nieustannie narastało.
A finałowym, choć zupełnie nieprzewidzianym, elementem tej jej precyzyjnej kampanii, który
sprawił, że to wszystko tym bardziej stało się prawdziwie niezwykłym wydarzeniem -okazał się
nagły zgon ojczyma, Charlesa Desparda, który zmarł na atak serca dwa dni przed planowanym
otwarciem aukcji.
Dominique dotychczas walczyła o coś, czego, jej zdaniem, świat sztuki obecnie potrzebował: o
blask i rozgłos, choć wtedy jeszcze nie goniła za tanią sensacją.
Teraz jednak, kiedy ta rzeczywiście sensacyjna śmierć nastąpiła akurat w takim momencie,
postanowiła to bezlitośnie wykorzystać.
- Zamierzasz więc przeprowadzić aukcję tak, jak była zaplanowana?
- zapytał ją wtedy Blaise, a jego ściągnięte brwi wskazywały, że nie w pełni to akceptuje.
- Oczywiście.
- I jak chcesz to zrobić?
Przecież nie masz nikogo, kto mógłby poprowadzić ją w zastępstwie twojego ojczyma.
- Ja zajmę jego miejsce.
- Nie masz wystarczającego doświadczenia.
To nie to samo, co aukcja w Hongkongu czy Monte Carlo.
To jest Nowy Jork; jestem stąd i znam to miasto.
Tu ludzie domagają się rzeczy najlepszych z najlepszych.
I nie mają cienia litości dla tych, którzy im tego zapewnić nie potrafią.
- Właśnie dlatego!
- powiedziała Dominique.
- Kto blisko pięć lat walczył o to, żeby firma Despards otworzyła swój oddział także tutaj?
No kto?
To przecież ja przymilałam się, ugłaskiwałam i namawiałam, to ja przygotowywałam plany i
projekty, opracowywałam szczegółowe kosztorysy, pozyskiwałam ludzi, nawiązywałam kontakty,
szukałam tych, którzy w przyszłości mieli się stać naszymi klientami.
Nie obawiaj się, wiem, jacy to są ludzie, i wiem, ile trzeba trudu i umiejętności, żeby wszystko
poszło z nimi jak trzeba.
I nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie miała pewności, że potrafię to robić, i to dobrze.
To w końcu ja opracowałam listę zaproszonych.
Znam wszystkich klientów, którzy mogą wziąć udział w licytacji, a oczywiście myślę o takim
udziale, który będzie się liczył.
Zaprosiłam i Poliakowa, i Oniedina i wiem, że poradzę sobie z nimi.
To przecież mężczyźni...
Blaise patrzył na piękną twarz żony, która nawet w momencie podniecenia potrafiła zachowywać
wyraz chłodnej wytworności i elegancji.
On sam wydawał się obojętny i zamknięty w sobie, jak zawsze, kiedy w rzeczywistości był gniewny
czy nawet wściekły.
Niech to diabli!
- pomyślał.
Teraz, kiedy Charles Despard zmarł tak nagle i w tak nieodpowiednim momencie, nic już nie
potrafi powstrzymać Dominique.
Na złamanie karku rzuci się natychmiast, żeby się znaleźć tam, gdzie, jej zdaniem, od dawna jest
jej miejsce, to znaczy: w gronie zwycięzców.
Potrafiła - w każdym razie w większości przypadków - owinąć ojczyma wokół małego palca.
Blaise nie miał wątpliwości, że potwierdzi się to jeszcze raz, gdy dojdzie do ujawnienia treści
testamentu.
Z całą pewnością stary Despard musiał zapisać jej to, co sam uważał za najważniejszą rzecz w
swoim życiu - swój dom aukcyjny.
Za pięć minut miała się rozpocząć największa aukcja, jaką jego żona kiedykolwiek prowadziła, a co
do testamentu, spodziewał się, iż w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin sam będzie mógł
potwierdzić, że firma Despard et Fils jest obecnie własnością Dominique du Vivier.
Bo chociaż Dominique była pasierbicą Charlesa Desparda, a potem została żoną Blaisea Chandlera,
zawsze była powszechnie znana pod nazwiskiem, z którym się urodziła.
Pod tym nazwiskiem stopniowo stawała się rozpoznawana i głośna.
Dziś też to nazwisko sprawiało, że sama niejako stanowiła prawo dla siebie.
Tylko ona miała dość odwagi i pewności siebie, żeby pojawić się na aukcji otwierającej działalność
domu aukcyjnego Despards w Nowym Jorku w dwa dni po śmierci swego ojczyma.
I to pojawić się w sukni, która co prawda była czarna, ale stanowiła jedynie kawałek satyny
zawieszony na dwóch cieniutkich ramiączkach.
Tkanina tak niedwuznacznie przylegała do każdej krzywizny i każdego zagłębienia, tak dalece
ujawniała kształt jej aroganckich, wysokich piersi i okrągłość rysujących się podobnie wyraźnie
pośladków, że dla każdego patrzącego musiało być oczywiste, iż dama w tej sukni jest prawie
naga, choć w bardzo subtelny sposób jest też i poza tym wszystkim, i nawet ponad tym.
Dominique nie przejmowała się tym, co powiedzą ludzie; to wszystko było częścią jej legendy,
podobnie jak była nią jej uroda.
Była bardzo drobna i miała niewiele ponad sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu; w jakiś sposób
przypominała laleczkę, elegancką i wytworną.
Włosy miała zawsze lśniące, niemal granatowo czarne, przycięte na wzór fryzury japońskich dzieci,
z krótką grzywką i bokami opadającymi łukiem od kącików oczu aż do krawędzi dolnej szczęki.
Te włosy tworzyły owal obramowujący twarz, której widok zapierał dech w piersiach - drobne,
idealne rysy wyrzeźbione w skórze tak delikatnej i przezroczystej jak najlepsza porcelana; oczy,
równie wielkie i niebieskie jak ogromne szafiry, które ozdabiały jej uszy; rzęsy przywodzące na
myśl wysokie podzwrotnikowe palmy, otaczające błękitne laguny.
Ciało Dominique było drobne, ale doskonałe w kształtach i budowie, a jawny i dojmujący seksapil
porażał mężczyzn niemal natychmiast.
Tak czy inaczej zyskała sobie przydomek Pięknej Rosiczki, ponieważ mężczyzna, który niczym
owad trafił w te słodkie ramiona-płatki, mógł się z nich wydostać tylko wyssany do cna.
Wyszła za Blaisea Chandlera przed dwoma laty.
Spotkali się na jakimś przyjęciu, wyjątkowo nudnym, przynajmniej dla niej.
Tam Blaise ją dostrzegł i natychmiast jej zapragnął.
Ich oczy spotkały się ponad stłoczonym jak zawsze tłumem gości; wpatrywali się w siebie żarliwie
przez trwającą dwadzieścia sekund nieskończoność, a potem Dominique podeszła do pani domu,
żeby się pożegnać.
Kiedy - w dwie minuty później - Blaise ruszył w jej ślady, okazało się, że Dominique siedziała w
jego samochodzie i czekała na niego.
Już wtedy wiedział, że wpadł na dobre; czuł się przebity na wylot, obezwładniony, jakby
zawieszony w nieustannym erotycznym oczekiwaniu.
Ale zdarzały się chwile, kiedy - bez emocji - zdawał sobie sprawę, że to pożądanie nie jest
równoznaczne z uczuciem dla żony.
Teraz Dominique uśmiechnęła się, patrząc na jego twarz o skórze w odcieniu ciemnej miedzi,
kpiąco zmarszczyła nos i w końcu zaczęła się śmiać, nieco gardłowo, jak to ona.
- Nie wiem, czy to kiedykolwiek zrozumiesz.
Najgłębszą istotą świata sztuki jest obsesja, ale przekonywać o tym ciebie to tyle, co tracić czas.
- Ja nie pragnę niczego na własność - powiedział Blaise.
- Z wyjątkiem ciebie, oczywiście!
- dodał szarmancko.
- Wydajesz wielkie pieniądze na konie.
- To co innego.
Konie jednak do czegoś służą.
A do czego służy kawałek porcelany, na który można się tylko gapić?
Wyciągnął rękę i zatrzymał przechodzącego z tacą kelnera, sięgając po kieliszek szampana.
Wziął tylko jeden - Dominique nigdy nie piła podczas pracy.
Teraz przyglądała się mężowi, jak próbuje smaku szampana i z aprobatą kiwa głową.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, jakby ostatecznie rezygnując z walki o coś, co i tak było
spisane na straty.
Kiwnęła głową w stronę obsługi stojącej po obu stronach wejścia.
- Możecie już zamknąć - powiedziała.
- Jesteś pewna, że już nikt więcej nie przyjdzie?
- zapytał Blaise.
- Jeżeli przyjdzie, to nie zostanie wpuszczony.
Aukcja zaczyna się dokładnie o wpół do dziewiątej, więc i ja muszę już iść na moje miejsce
prowadzącej -oznajmiła Dominique, a jej oczy były znów roześmiane i kpiące.
Odwróciła się i chciała już odejść, gdy Blaise zatrzymał ją, rzucając za nią pytanie: - Jaka jest
zatem lekcja na dzień dzisiejszy?
Dominique zatrzymała się, odwróciła do niego twarz i przez chwilę patrzyła spod lekko
przymrużonych rzęs.
Na jej kształtnych ustach pojawił się uśmieszek, który Blaise rozpoznał natychmiast.
- Kto ma, temu będzie dane; a kto nie ma, temu zabiorą i to, co mu się wydaje, że ma -
powiedziała w końcu, po czym ruszyła w stronę swojego miejsca na podwyższeniu.
Tłum niemal automatycznie rozstępował się przed nią.
Kroczyła zawsze z najwyższą pewnością siebie, niezmiennie świadoma, że nie może napotkać
sprzeciwu.
Ogromne drzwi powoli i uroczyście zamknęły się za nią.
Dominique bez śladu jakiegokolwiek wahania podeszła do pulpitu na wysokich, wytoczonych z
drewna orzecha włoskiego nogach, oryginalnego i pięknego mebla, przywiezionego z Londynu
specjalnie na okazję otwarcia nowojorskiego oddziału firmy, a wykonanego jeszcze w 1835 roku dla
pradziadka samego Charlesa Desparda.
Pulpit na stronie frontowej ozdobiony był miedzianą płytą z wyrytym na niej napisem Despard et
Cie i przez wiele lat służył kolejnym właścicielom firmy, w tym również ostatniemu.
Teraz za tym pulpitem stanęła Dominique.
W tej samej chwili dał się słyszeć dźwięk dzwonka, a zgromadzeni goście zaczęli pośpiesznie
zajmować miejsca.
Na sali stało dwadzieścia rzędów wysokich, bogato złoconych krzeseł, po trzydzieści w każdym
rzędzie, rozdzielonych tylko przejściem pośrodku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin