Tomasz_Pacynski_Diabelska_alternatywa.pdf

(226 KB) Pobierz
Tomasz Pacyński
Diabelska alternatywa
© Tomasz Pacyński
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0. Polska.
Skórzane kubraki żołnierzy opinały się na muskularnych ramionach, gdy drzewce sulic
napierały na tłoczących się ludzi. Ciżba rozstępowała się niechętnie, z ociąganiem, ale błysk
grotów chłodził temperament bardziej opornych.
Wychylające się z okiem mieszczki obrzucały zbrojnych wyzwiskami, idąc w zawody
z małoletnimi obdartusami, którzy posuwali się nawet do obrzucania straży końskimi
pączkami. Przy celnych trafieniach ponad jednostajny gwar radosnej ulicy wzbijały się
ciężkie, litewskie przekleństwa.
Koła wesoło turkotały po wyboistym bruku, rozchlapywały mętną wodę z kałuż
i rynsztoków. Obok wozu szli kusznicy, czujnie przepatrując okna i dachy, budząc respekt
samym swym wyglądem i znanym powszechnie faktem, iż mechanizmy spustowe w ich broni
były bardzo czułe.
Sir Roger z Mons kochał festyny. Wprost przepadał za uroczystymi wjazdami do miasta,
pełnymi zachwytu i zazdrości spojrzeniami mężczyzn, omdlewającym wzrokiem statecznych
mieszczek i trzpiotowatych młódek. Tym bardziej, że zwykle bywał najważniejszą osobą
owych festynów, ośrodkiem uwielbienia i podziwu.
Nie inaczej było i dziś. Jak wiele razy wcześniej, uśmiechał się w centralnym miejscu
orszaku, puszczał oko do dziewic, uprzejmie machał dłonią napotkawszy twardy wzrok
mężczyzn. Uchylał się zręcznie przed rzucanymi wiązkami kwiatów, pamiętając niefortunne
wydarzenie sprzed lat, kiedy to pewna mieszczka o mało nie wybiła mu oka dorodną różą.
Posyłał całusy matronom, które, złożywszy obfite biusty na parapetach, wychylały się z okien
o mało nie wypadając na wąską uliczkę.
Tłum gęstniał, im bliżej było do celu. Zbrojni nie mogli już torować drogi drzewcami,
dowódca rzucił niezrozumiałą dla gawiedzi komendę, ocierając pot z czoła i rozmazując przy
tym na policzkach koński gnój. Błysnęły nastawione ostrza, ktoś zaklął plugawo, nie
zdążywszy się w porę wycofać. Piski młódek osiągnęły szczyt, żywo przypominający
szczytowanie.
Poważni niemieccy mieszczanie w paradnych strojach cechowych nie pchali się bliżej jak
reszta gawiedzi, ale i kilku z nich grubym słowem zganiło brutalność litewskich zbrojnych.
Twarze wojaków poczerwieniały jeszcze bardziej, zadając kłam rozpowszechnionemu
przekonaniu, jakoby nie rozumieli żadnego ludzkiego języka.
Dzielny rycerz, pogromca smoków uśmiechnął się melancholijnie do młodej kramarki,
która, nie mając kwiatów pod ręką, rzuciła w niego obwarzankiem. I tak dobrze, pomyślał, że
nie prowadzi akurat kramu rybnego. Zabawa udała się ponad wszelkie oczekiwania, zaledwie
dwie przecznice dalej widział handlarkę płazującą okazałym węgorzem nieszczęsnego
halabardnika, który miał nieszczęście napatoczyć jej się pod rękę. Jedno było pewne,
sympatia ludu była po stronie rycerza. Jak zawsze.
Co prawda sir Roger wolałby, żeby i pozostałe elementy triumfalnego przejazdu przez
miasto były takie jak zawsze. Wolałby siedzieć dumnie wyprostowany na swym olbrzymim
bojowym rumaku, przypominającym bardziej zamorskie monstrum, niż zwykłego konia.
Zamiast zbrojnej asysty lepiej byłoby mieć za sobą jak zwykle własne wozy wyładowane
sprzętem przeciwsmokowym, rzadko wprawdzie używanym, ale niezwykle efektownym
i znakomitym wręcz do ulicznych parad. Gdyby tak jeszcze u siodła zwisała paskudna,
brocząca czarną posoką smocza głowa...
Sir Roger wyprostował się więc dumnie na wyścielonym słomą, zaprzężonym
w chuderlawego konika wózku.
Zamiast paradnej zbroi miał na sobie lnianą, zgrzebną koszulę. Zamiast bojowego rumaka
tenże wózek, podskakujący na wybojach. Towarzystwa zaś dotrzymywał mu ponury ksiądz,
którego pociągła, smutna twarz nijak nie pasowała do ogólnego nastroju wesołego święta. Na
dodatek był strasznie natrętny i przejęty swoją rolą, wciąż pytał rycerza czy już pogodził się
z Bogiem.
Na domiar złego dojeżdżali do celu. Już widać było plac, świecące świeżymi, jasnymi
belkami rusztowanie i niecierpliwie przestępującego z nogi na nogę muskularnego mężczyznę
w czerwonym kapturze.
Rycerz uśmiechnął się, robiąc dobrą minę do niewątpliwie złej gry. Co za paskudny kraj,
pomyślał, żadnej pieprzonej wdzięczności.
Mężczyzna w kapturze uniósł jego rąbek, by podłubać w nosie. Czekał. Nie był zazdrosny,
wiedział z doświadczenia, że wkrótce to on stanie się ośrodkiem zainteresowania. Uśmiechnął
się dobrotliwie do urwisów rozciągających płachtę pod rusztowaniem, by schwytać w nią
krew skazańca.
Tłum rozstąpił się, już nie było potrzeby, by zbrojni kłuli gawiedź ostrzami sulic. Zbliżała
się najciekawsza część ludowego festynu.
Uśmiech nie zniknął ze zdrętwiałej nagle twarzy rycerza, który wkroczył na pierwsze
stopnie wiodących na podest schodków. Jednak uśmiech był już tylko sztucznym
rozciągnięciem warg. Sir Roger rozglądał się nerwowo, szukając w ciżbie znajomej twarzy.
Nie znalazł.
Kłamał drań jeden, zrozumiał wreszcie. Tylko po to, bym do końca łudził się nadzieją, że
wszystko dobrze się skończy. Miejscowi mieli rację, nigdy nie można wierzyć Krzyżakowi.
Kat wyciągnął pomocną dłoń, gdy rycerz zachwiał się na ostatnim stopniu. Rozczarowany
tłum zaszemrał głośniej, nie było zabawniejszego widoku niż skazaniec, który, spadał
z rusztowania. Tym razem nic z tego, kat był solidnym fachowcem, nie dopuścił do
zakłócenia poważnej, bądź co bądź uroczystości.
Jeszcze jedno spojrzenie po otaczających podest twarzach, już bez wielkiej nadziei.
Von Egger, ty draniu...
***
Arnold von Egger nie wiedział gdzie podziać oczy. Wyglądał jak niezwykle rosła,
barczysta kupa nieszczęścia.
Bo też i otoczenie nie napawało optymizmem. Mała, nisko sklepiona izba w zamkowej
wieży, solidne kraty w małym okienku. I ziąb, jak w krypcie.
Sir Roger niecierpliwił się. Miał do tego prawo, zważywszy, że w izdebce przebywał już
rok z okładem. I wciąż nie mógł się przyzwyczaić, mimo iż poznał już wszystkie miejscowe
szczury a nawet ponadawał im imiona.
Rycerz von Egger ociągał się. Niepotrzebnie. Gdy tylko strażnik wprowadził go do celi,
wyraz twarzy młodego Krzyżaka powiedział więźniowi wszystko. Nici z okupu.
Słowa padały powoli. Ciężko było szlachetnemu młodzianowi je wypowiadać, gdy patrzył
na ściągniętą twarz szlachetnego pogromcy smoków. Tym niemniej musiał to powiedzieć, dla
zakonnego rycerza prawda, nawet najgorsza, była ponad wszystko.
- ... I w bezwstydzie swym lady Isabella zawrzeć bramy zamku nakazała, bronę spuścić
i most zwodzony podnieść. Z blank jeno krzyczała, że dobrze się stało, iż ten impo...
Arnold urwał, zasromany nagle.
- Iż wy, panie, znaczy jej małżonek... - podjął po chwili, wbijając wzrok w posadzkę. - Iż
w niewolę popadliście i gardło przyjdzie wam dać. Żebym sobie ze łba zakutego wybił okup
albo i co innego... Słusznie prawiła, w hełmie byłem, i dobrze, bo z murów różności rzucali.
A i wylewali po prawdzie...
Zapadła cisza, którą przerwał pisk szczura w ciemnym kącie. Arnold instynktownie
podkulił nogi.
- Wiecie panie, najgorsze było, jak jej gach zza niej się wychylił i lżyć mnie począł
okrutnie...
W przygasłym spojrzeniu pogromcy smoków błysnęło zaciekawienie.
- A jak wyglądał?
Von Egger popatrzył zdziwiony.
- Jak wyglądał... - odparł po chwili. - No, zwyczajnie, jako to normandzki rycerz. Tłusty,
spaśny, z ryżym łbem...
Sir Roger zdziwił się.
- Jesteś pewien? A nie mały, czarniawy, lekko zezowaty?
Młody Krzyżak odruchowo sięgnął do rękojeści, by na jej krzyż przysiąc prawdę swoich
słów. Ręka chwyciła pustkę, broń musiał zostawić u dowódcy straży.
- Żebym tak zdrów był! - z braku miecza musiało to wystarczyć.
- No, no... - mruknął rycerz kręcąc głową. - A dałbym sobie łeb uciąć... Tfu, cholera, co też
mi chodzi po głowie!
Splunął z niesmakiem na posadzkę, omal nie trafiając szczura, który spojrzał z urazą
i czmychnął w kąt.
- Ryży, powiadasz? - z namysłem powtórzył sir Roger. - To Cedric, baron Cedric. Popatrz,
a dałbym... Tfu! Pewien byłem, że to będzie Geoffrey.
Arnold spoglądał nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- No, Geoffrey, ten czarniawy. Widać musiał go baron pochlastać...
Rycerz wstał z koślawego zydla, zaczął przechadzać się po izdebce. Rozważał coś widać,
bo zaciskał szczęki, aż guzy wyskoczyły mu na policzkach. Von Egger przyglądał mu się
z niepokojem.
Zemstę widno planuje, pomyślał z mimowolnym podziwem, choć i jemu na księżą oborę
jeno się oglądać. Prawy to rycerz, w tak srogiej obieży czci dochować pragnie, wiarołomną
ukarać, gacha przykładnie po podwórcu rozwłóczyć.
Młody Krzyżak zaniepokoił się całkiem serio. Wychodziło na to, że to on właśnie będzie
tym, który ostatnią wolę prawego rycerza będzie musiał spełnić. Nie miał specjalnej ochoty,
Cedric, choć tłusty, wyglądał na tęgiego zabijakę. A i czci niewieściej, sądząc z wyglądu
małżonki sir Rogera, do obrony pozostało niewiele.
Ale cóż, pomyślał Arnold twardo, honor droższy niż życie.
- Panie... - wtrącił nieśmiało, gdy kroki rycerza wciąż rozbrzmiewały na kamiennej
posadzce a milczenie przedłużało się nad miarę. Sir Roger zatrzymał się, wytrącony nagle
z zamyślenia.
- No dobrze, druhu wierny, dobrą wiadomość oznajmiłeś, to teraz przejdź do tych złych.
Uśmiechnął się mężnie. Ot, uśmiech fortuny, nieoczekiwany w ciężkich terminach. Ma
wiedźma za swoje. Baron Cedric goły jest jak święty turecki, majątek przehulał. Zdziwisz się,
zołzo, zdziwisz... Zwłaszcza jak już lichwiarze przyjdą, o procenty się upominać.
Kwadratowa szczęka von Eggera opadła ze zdziwienia, nawet nie odtrącił szczura
obwąchującego łakomie jego ciżmy.
***
Ale nie same dobre wiadomości przywiózł młody rycerz z dalekiej wędrówki. Prawdę
mówiąc, pozostałe były wyłącznie złe.
- Wielki Mistrz? - poddał sir Roger, już bez wielkiej nadziei.
Arnold pokręcił głową.
- Nic nie da. Gdybyś, panie, między pogany poszedł, wiarę prawdziwą krzewić, i tam
w niewolę popadł, to może... Ale tu, powiedział rycerz Konrad, chrześcijański kraj, choć
żmogus świeżo ochrzczony na tronie. Nie godzi się rycerza, który prawa miejscowe naruszył,
z niewoli wykupywać, od topora i pnia katowskiego bronić. Radził Wielki Mistrz jeno...
Von Egger zamilkł na chwilę.
- No co, gadajże! - zniecierpliwił się więzień. - Co radził?
- Żebyście się panie, z Bogiem pojednali, a on za tak sławnego rycerza modlitwy nie
poskąpi... Choćby i ów rycerz na koniec zbłądził, ale chrześcijańską i godną Rycerza
Najświętszej Maryi Panny powinnością błędy wybaczać.
Gdy pokraśniały mocno Krzyżak wysłuchał już monologu, co Wielki Mistrz może sobie
zrobić ze swoją modlitwą, w mrocznej celi zapadło ciężkie milczenie. Tylko straże
nawoływały się na podwórcu. Gdzieś w załomie murów pohukiwała sowa.
Wielki Mistrz Konrad był ostatnią nadzieją. Zawiodło wszystko, nawet Gildia, tajne
stowarzyszenie zabójców smoków. Nie chcieli uznać go za swego, zwłaszcza po tym, jak użył
zakazanego, wyklętego przez wszystkich prawych i błędnych rycerzy sposobu. Sir
Theriminus, posiwiały i poznaczony bliznami łowca aż trząsł się z irytacji, usłyszawszy jak
sir Roger ubił bestię. Stanowczo odmówił wyłożenia pieniędzy na okup, poparty zresztą przez
całe zgromadzenie.
Arnold bardzo niemile wspominał wyniosłego, wciąż krzepkiego starucha, który cedził
słowa o niegodnych rycerza postępkach, bardziej pasujących komuś z gminu, plamiących
cześć szlachetnej i tajnej Gildii. Starzec z oburzeniem odrzucił też sugestię, że powodem
niechęci zgromadzenia jest ustawiczne zaleganie sir Rogera ze składkami.
Jakby nie było, stamtąd też nie przyszła pomoc, jeno słowa potępienia.
Na całej linii zawiedli lichwiarze. Zła sława sir Rogera jako dłużnika dorównywała jego
rozgłosowi jako zabójcy smoków.
- Ot, przyjdzie łeb położyć... - mruknął w końcu z rezygnacją sir Roger, wysłuchawszy do
końca relacji von Eggera z całorocznych peregrynacji w poszukiwaniu okupu.
Arnold nie przeczył. Było to wielce prawdopodobne.
- Paskudny kraj... - mruknął tylko.
***
Kraj w istocie wyglądał paskudnie. Być może sir Roger był niesprawiedliwy w ocenie, ale
obiektywne spojrzenie mąciła mu świadomość pustki w sakiewce.
Cały rok do tyłu. Zaczęło się już pechowo, gdy tylko przybył do ciechanowskiego
dworzyszcza, które w jego rodzinnym kraju mogłoby być zaledwie kasztelem dla zubożałego
szlachcica. A tu popatrzcie tylko, siedziba księżnej!
Drewniany częstokół, niskie, zapadnięte dachy kryte gontem. Zarośnięta fosa. Już kiedy
stał pod bramą, czekając aż niewątpliwie pijany strażnik ocknie się i otrąbi jego przyjazd,
wiedział, że interesu tu nie zrobi. Trudno będzie dostać nagrodę za smoczy łeb.
Nie mylił się, aczkolwiek ze zgoła innych powodów. Już w wielkiej sieni dojrzał na
ścianie inne trofeum, mówiąc szczerze, znacznie bardziej okazałe. Okazało się, że
w miejscowych lasach smoków było pełno, a nie cieszyły się wcale sławą im należną.
Przeciwnie, uważane były za plugawe szkodniki, niegodne rycerskiego ostrza, a co gorsza,
zupełnie niejadalne. Przeto tępieniem ich zajmowali się borowi w ramach zwykłych
obowiązków.
Rycerz dumnie odmówił przyjęcia dwóch miar jęczmienia, zwyczajowej nagrody według
ustalonych stawek. Szybko skłamał, że smoka napotkał przypadkiem po drodze i zabił ot tak,
żeby się paskudztwo po gościńcu nie szwendało. Łeb ukradkiem cisnął do gnojówki.
W swoje strony wracać nie mógł. Szła zima, a droga daleka. Postanowił przezimować, po
czym wielokrotnie pluł sobie w brodę, wspominając tę decyzję podczas niekończących się,
długich nocy. Same noce wspominał bardzo niechętnie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin