Maria Nurowska - Mój przyjaciel zdrajca.pdf

(627 KB) Pobierz
(Microsoft Word - M\323J PRZYJACIEL ZDRAJCA - MARIA NUROWSKA.doc)
MÓJ PRZYJACIEL ZDRAJCA
MARIA NUROWSKA
Nazwisko: Kukliński Imię: Ryszard Urodzony: w Warszawie Zawód: zdrajca...
Tak myśli wielu ludzi w moim kraju. Ale to ciągle jest mój kraj, mimo że dzielą
mnie od niego tysiące kilometrów.
Na pewno nie czuję się Amerykaninem, mimo że Ameryka mnie doceniła. Ameryka dała
schronienie, mnie i mojej rodzinie, gdy musiałem uciekać przed zemstą systemu,
najbardziej zbrodniczego i perfidnego systemu XX wieku. Kiedy to do mnie
dotarło, postanowiłem wydać mu wojnę. W pojedynkę, bo jak inaczej nie miałem
ani rakiet, ani żołnierzy. To była szalona myśl, która powstała w mojej głowie
wiele lat temu i trwała we mnie do czasu, aż pojawiła się realna szansa, aby
przemienić ją w czyn. Opowiem ci o tym, skoro obiecałem. Jesteś pisarką, chcesz
potraktować moje życie jako materiał literacki, zgadzam się, ale pod pewnymi
warunkami. Opublikujesz powieść dopiero po mojej śmierci. Absolutnie wykluczone!
Nawet mnie o to nie proś! Nie zgadzam się na wcześniejsze wydanie. Ależ mam
zaufanie do twojego pióra, inaczej nie zapraszałbym cię do Ameryki, nie o to
chodzi. Chodzi o to, że nie chciałbym przeczytać tej książki, bez względu na to, jak zobaczysz moje
życie i jak je opiszesz. To
twoja sprawa. Chcesz mnie opisać jako zdrajcę, zrób to, chcesz przyznać rację
mojej najbardziej dramatycznej decyzji życiowej, będę się tylko cieszył. Gdzieś
tam...
Nie, niczego się już nie boję, nawet swojego literackiego wizerunku. O jedno cię
tylko proszę, opisz mnie ze wszystkimi moimi ułomnościami i błędami, jakie
popełniłem. Chciałbym, aby zapamiętano mnie jako człowieka, a nie jakiegoś
Jamesa Bonda o nadludzkich możliwościach.
Jesteś zmęczona po podróży, w końcu znalazłaś się na drugiej półkuli, więc zanim
wejdziemy na mroczne ścieżki mojego życia, na początek, dla rozweselenia,
opowiem ci o mojej przygodzie świeżo upieczonego majora z generałami, która o
mało źle się dla mnie nie skończyła. Tutaj kilka słów wstępu. Co jakiś czas
odbywały się u nas ćwiczenia, w których brały udział siły radzieckie. Najpierw
opracowywano cały scenariusz w ścisłym gronie, potem przydzielano role,
oczywiście wszystko w najgłębszej tajemnicy. Lista osób uczestniczących w tym
wydarzeniu była dokładnie sprawdzana przez Informację i tak dalej. Mnie
przypadło w udziale niewdzięczne zadanie dowiezienia polskich generałów na taki
pokaz, który miał się odbywać w Czersku na Pomorzu, wiesz mniej więcej, gdzie to
jest? Dobrze. Więc nasi generałowie, którzy mieli uczestniczyć w tym ćwiczeniu,
którzy mieli je obserwować, mimo że byli najwyższej rangi oficerami, nie
wiedzieli, gdzie ani po co jadą. Ja miałem ich dowieźć autobusem z Drawska
Pomorskiego do Czerska...
Wiesz co, tutaj na balkonie jest bardzo przyjemnie, ale jednak wejdźmy do
środka, bo może nas ktoś słyszeć. Nie szkodzi, że mówimy po polsku, trzeba
uważać. No... to się działo trzydzieści cztery lata temu, pamięć mi, jak
widzisz, jeszcze dopisuje, nie jestem takim kościanym dziadkiem, za jakiego mnie
pewnie uważasz. Nie uważasz? No cóż, kobiety zawsze mnie lubiły, ale o tym innym
razem, teraz wracamy do generałów.
Miałem więc ich dowieźć na ten poligon wojsk lotniczych. Była wtedy śnieżna
zima, śnieg padał i padał, do tego jeszcze mróz. Warunki okropne, na drogach
zaspy, trzeba było użyć pługów śnieżnych, żeby utorować przejazd. Jednostki
inżynieryjne miały pracować całą noc, a ja potem miałem przewieźć czterdziestu
polskich generałów przez poligon sowiecki Borne Sulinowo. Ponieważ Rosjanie byli
bardzo niechętni do przepuszczania kogokolwiek przez swoje tereny, trzeba było
to jakoś dyplomatycznie z nimi rozegrać. W przeddzień całej wyprawy pojechaliśmy
z moim szefem do dowódcy sowieckiego garnizonu i zakomunikowaliśmy, że marszałek
Greczko będzie tutaj z marszałkiem Spychalskim prowadził ćwiczenia, na które
trzeba dowieźć wysokich rangą polskich oficerów. Całą trasę przejazdu pokazałem
mu na mapie. Gdyby Rosjanie odmówili, trzeba by było nadłożyć spory kawałek
drogi. Ale on podszedł do tego ze zrozumieniem. Powiedział: nie ma sprawy,
zawołał jakichś oficerów. Sądziłem, że najgorsze mam za sobą, jednakże kłopoty
zaczęły się już w samym Drawsku, do którego moi podopieczni mieli dojechać własnym transportem.
Generałowie zadali mi podstawowe pytanie:
„Po co my tu jesteśmy?". Ja mówię: „Bo taki jest rozkaz". „Tak, ale gdzie my
jedziemy?". Na co ja: „Nie mam prawa tego ujawniać, wszystko się okaże na
miejscu". Oni poczuli się dotknięci, że zwykły major ma jakieś tajemnice przed
wielkimi generałami, dowódcami armii, dowódcami lotnictwa, marynarki. Na dodatek
nadeszła wiadomość, że ćwiczenia mają się rozpocząć dwie godziny wcześniej, nie
o dziesiątej, ale o ósmej, podobno Greczko wydał takie polecenie. Kiedy
oficerowie kładli się spać, wiedzieli, że będą obudzeni o piątej rano, przyjdą
na śniadanie o piątej trzydzieści, a o godzinie szóstej wyruszymy autobusem w
niewiadomym kierunku. I teraz, proszę ja ciebie, kiedy oni położyli się już
spać, przyszedł ten rozkaz. Już ich nie budziłem, aby im o tym zakomunikować,
tylko zarządziłem pobudkę dwie godziny wcześniej. Musisz wiedzieć, że panowie do
późna pili wódkę i grali w karty. Kiedy więc sierżant z WSW przyszedł budzić
jednego, drugiego generała, ten patrzy na zegarek. „Jak to, major mówił, że nas
obudzą o piątej. Jest trzecia rano!". Nie chcieli wstawać, ale kazałem ich
ściągać za nogi, bo nie miałem innego wyjścia. W kasynie zaczął się atak na
mnie, dlaczego zmiana planu. Ja znowu mówię: „Taki dostałem rozkaz". Napięcie,
które od początku się pojawiło pomiędzy całą wierchuszką a mną, świeżo
upieczonym majorem, jeszcze wzrosło. Ale podjedli sobie, dobudzili się, zaczęli
się nawet śmiać. Dojeżdżamy do przejazdu, a tu szlaban zamknięty przetaczają
wagony, z prawa na lewo, z lewa na prawo. A ja mam czas wyliczony co do minuty! Biegnę do
dróżnika, ten nie chce ze mną gadać. Mówi: „My
tu mamy swój rozkład jazdy". I koniec. Stoimy dziesięć, piętnaście, dwadzieścia
minut. Generałowie się denerwują i oczywiście winny jestem ja. Ale był taki
fajny generał Ochanowicz. Mówi: „Pójdę, pogadam z tym dróżnikiem". Ucieszyłem
się, z generałem zawsze inaczej się rozmawia. Więc ten Ochanowicz, postawny, z
brwiami jak namalowanymi węglem, Cygan z pochodzenia zresztą, poszedł, coś tam
interweniuje, a dróżnik swoje: „Muszą wszystkie wagony przetoczyć, bo nie ma
żadnej komunikacji z parowozem". Wreszcie po czterdziestu minutach skończyli te
manewry i podnieśli szlaban. Jedziemy. Docieramy do garnizonu sowieckiego,
zatrzymują nas! Ja mówię, że chcę rozmawiać z oficerem dyżurnym. Oficera
dyżurnego nie ma! Nikt nic nie wie, nie było żadnych poleceń. Perturbacje trwały
około godziny, zanim puścili nas przez ten poligon. Komentarz generałów był
taki: „No, jak już się Sztab Generalny w coś wtrąci, to robi się straszny
bałagan!". I ja, jako przedstawiciel tego sztabu, zostałem obarczony całą winą.
Jedziemy przez poligon, generałowie są już dobrze podładowani, docieramy do
drogi, która miała być oczyszczona przez nasze wojska inżynieryjne. I co się
okazuje? Te sukinsyny, Sowieci, oczyścili swoją drogę, odgarniając śnieg na
naszą stronę. Ściana nie do przebycia, co najmniej na dwa piętra. Klęska
straszna. Autobus się zatrzymał, ja mówię do generałów: „Bardzo mi przykro, ale
mieliśmy tędy jechać". „No tak! Sztab Generalny! Co to za major, skąd oni
takiego majora wytrzasnęli!". Decyduję się ruszyć drogą na Okonek. Przez Okonek i przez Wałcz też
miała być przetarta droga. O tak,
pamiętam te nazwy i chyba ich nie zapomnę do samej śmierci! Słuchaj dalej, bo to
nie koniec moich klęsk na samym początku kariery w Sztabie Generalnym. Jedziemy
na ten Okonek i po dwóch kilometrach bodajże napotykamy nową przeszkodę
pośrodku drogi stoi pług śnieżny. Zepsuty! Przed nim zwały nieodgarniętego
śniegu. Co tu robić? Proponuję, aby generałowie pozostali w autobusie, który
jest ogrzewany, na zewnątrz zimno jak cholera, a ja rozejrzę się w sytuacji.
Stamtąd było już niedaleko do punktu obserwacyjnego, do którego przetarto wąską
dróżkę. Rozglądam się i widzę leśniczego, nadjeżdża na motorowerze. Ja do niego:
„Panie, pożycz mi ten pojazd, to sprawa gardłowa". Ten biedak zsiada, bo jakie
ma wyjście. Łapię za motorower i kątem oka widzę, jak generałowie wysiadają z
autobusu, podwijają poły płaszczy i gęsiego maszerują przez zaspy. Chyba
specjalnie, aby mnie pognębić! No cóż, wjeżdżam na poligon i widzę kolumnę WSW
pilotującą dwóch marszałków w limuzynach. Mówię do tego oficera z WSW: „Dawaj mi
te swoje wszystkie gaziki, trzeba przywieźć generałów, którzy tam brodzą w
śniegu". Wysłał po nich półciężarówkę i kilka samochodów. Ale generałowie
odmówili, nie wsiedli, na miejsce dotarli piechotą. Potem, po zakończeniu
ćwiczeń, była wspólna kolacja z naszymi sojusznikami. W rozstawionych namiotach
stały kotły z bigosem, alkohol lał się strumieniami i, ma się rozumieć, nie był
to koniak. Ja też byłem zaproszony do namiotu generalicji, ale jakoś nie miałem
ochoty na rozrywki. Byłem zmęczony, chciałem się wyspać. I rozgoryczony też, oczywiście.
Przechodząc obok swojego dowódcy, który stał z generałem
Molczykiem, chyba najbardziej mi niechętnym z całej „autobusowej wycieczki",
usłyszałem strzęp rozmowy: „Skąd wyście takiego matoła wytrzasnęli?". „Nie
miejcie żalu do majora Kuklińskiego, on tylko wykonywał nasze rozkazy" padła
odpowiedź.
Mój komentarz? Po latach widzę to tak samo jak wtedy... Rozumiesz, trzecia wojna
światowa tużtuż, najnowocześniejsze rakiety z głowicami nuklearnymi w
pogotowiu, a z drugiej strony dróżnik na małej stacyjce przetaczający wagony...
to kwintesencja tego systemu, kwintesencja komuny. O nie, to wcale nie było
niegroźne, przeciwnie, to było zagrożenie najwyższego stopnia, bo w tym
bałaganie ktoś mógł wydać rozkaz, który unicestwiłby cały świat.
Mam nadzieję, że wypoczęłaś po trudach podróży? Może przejdziemy się po mieście?
Pokażę ci ścieżki, którymi tu chodziłem. Lubię to miasto, nawet te zmienne
temperatury, bo tutaj jest inaczej niż w moim kraju. I nie chcę, żeby było
podobnie. Nic nie może mi zastąpić tamtych widoków, tamtego klimatu, tamtego
surowego morza. Wiesz, że byłem zapalonym żeglarzem? Nawet sam sobie zbudowałem
jacht, przy okazji ci o tym opowiem. A ty zadawaj mi ostre pytania, nie bój się
mnie. Skoro zdecydowałem się na tę spowiedź, niech będzie prawdziwa. Być może
staniesz się moim jedynym konfesjonałem. Dlaczego wybrałem ciebie? Przecież to
ty wybrałaś mnie!
Wczoraj przy kolacji zadałaś mi pytanie, na które teraz chciałem ci
odpowiedzieć. Moi przeciwnicy krzyczą: „Skoro był taki święty, dlaczego wstąpił
do komunistycznego wojska?". Przepraszam bardzo, w czterdziestym siódmym roku
nie było komunistycznej armii, nawet działalność partii w wojsku była zakazana,
nielegalna, tak, tak, moja droga. Była tam mieszanina prostych żołnierzy,
których wyciągnięto z Kazachstanu, gdzieś tam z różnych zakątków Związku
Radzieckiego, kadrę oficerską stanowili głównie Sowieci. Oficerów polskich było
niewielu, bo oni wyszli z armią Andersa, ale zaczęli się powoli odnajdywać...
poza tymi w Katyniu, oczywiście. Powtarzam, w czterdziestym siódmym roku system
komunistyczny nie był jeszcze w Polsce ustanowiony. Ja straciłem w Warszawie
wszystko ojca, dom, nie wiedziałem, co się dzieje z matką, potem dopiero się
odnaleźliśmy. Ale w Warszawie, póki co, nie miałem czego szukać. Ponieważ Niemcy
zniszczyli kamienicę, w której mieszkaliśmy, miałem prawo do otrzymania
mieszkania na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Wyjechałem do Wrocławia i tam
przypadkowo natknąłem się na plakat zachęcający do wstępowania do wojska,
robiono wtedy szeroką propagandę pod hasłem „otwartych drzwi", otwartych drzwi
do koszar. No i zobaczyłem chłopców w pięknych mundurkach, na głowie mieli
rogatywki. W tym czasie komendantem szkoły oficerskiej był przedwojenny oficer,
który powrócił z Zachodu, tam był tylko podpułkownikiem, tutaj szybko awansował
na generała. A więc nie można mówić, że w tamtym czasie wojsko było
komunistyczne. Uważałem wtedy, że staniemy na swoich nogach i tych sowieckich oficerów
zastąpimy my, młodzi. I z tą myślą zapisałem się do szkoły
oficerskiej. Co prawda zdjęli orłowi koronę, ale wszędzie były polskie
sztandary. Pamiętaj, armia jest zawsze gwarantem niepodległości państwa. W
czasie okupacji nie mieliśmy możliwości noszenia polskich mundurów, kryliśmy się
po lasach, w podziemiu. A tutaj masz białoczerwone flagi, tam gdzieś przemawia
polski prezydent, są polskie władze. Oczywiście, widziałem, jak Sowieci nas
traktowali, jak plądrowali i wywozili wszystko, ale myślałem sobie, że to się
wkrótce skończy.
Pomimo młodego wieku dostałem duże poniemieckie mieszkanie w bardzo dobrym
punkcie, przy rynku. Gdybym miał wrotki, mógłbym sobie spokojnie jeździć po nim.
Na tym samym piętrze mieszkała rodzina, repatrianci ze Wschodu, matka i pięć
córek, najstarsza była w moim wieku, a najmłodsza jeszcze całkiem mała,
kilkuletnia. Podczas przypadkowych spotkań na schodach grzecznie się im
kłaniałem, ale one były jakieś wystraszone, a kiedy do nich zagadywałem,
odwracały głowy, jakby z mojej strony mogło im coś zagrażać. W końcu mnie to
zezłościło i któregoś dnia po prostu do nich zapukałem. Długo nikt nie otwierał,
wreszcie drzwi się lekko uchyliły.
Jestem waszym sąsiadem, chciałbym porozmawiać.
Usłyszałem gorączkowe szepty, trwało to dosyć długo, ale w końcu mogłem wejść do
środka. Zaskoczył mnie niebywały porządek panujący w tym domu. U mnie był
straszny bałagan, mimo że nie miałem zbyt dużo rzeczy, a tutaj wszystko było na
swoim miejscu. Żadnych walających się ubrań, płaszcze na wieszaku,
rzędem ustawione buty, od największych do całkiem malutkich. W oknach firanki,
na parapetach kwiaty, chyba pelargonie. One, te kobiety, też wyglądały bardzo
schludnie. Matka miała na sobie fartuch, z szelkami skrzyżowanymi na plecach,
dziewczynki czyste sukienki, z białymi kołnierzykami i mankiecikami.
W kuchni stał samowar, a na nim czajniczek przykryty pokrowcem z naszytymi
koralikami, wyobrażający kurę siedzącą na jajkach. Wyglądała bardzo prawdziwie,
miała skrzydła, grzebień, dziób, a nawet czerwone, koralikowe oczy. Oglądałem
ten wynalazek z Tuły z dziwnym uczuciem, jak rzecz z innego świata, jakiego nie
znam i nigdy nie znałem. Chyba chodziło mi o rodzinną atmosferę, jaką ten
samowar uosabiał, wokół niego koncentrowało się życie domu. Najpierw nalewało
się z czajniczka esencję, potem odkręcało kurek, z którego z sykiem leciał
wrzątek. Dziewczynki zasiadały przy stole, a matka nakładała im konfitury na
talerzyki. Mnie też nałożyła, były domowej roboty i bardzo mi smakowały. Wtedy
dowiedziałem się, dlaczego traktowały mnie dotąd z taką rezerwą. One po prostu
się mnie bały, urazy wyniesione spod okupacji sowieckiej były wciąż świeże, tam
każdy młody mężczyzna mógł być zagrożeniem. Lęk dziewczynek wynikał też stąd, że
wychowywały się bez ojca, który nie wrócił z łagru.
Sąsiadki z naprzeciwka pochodziły z Wilna i mówiły ze śpiewnym akcentem. Do mnie
zwracały się: Rysia, co mnie trochę śmieszyło, bo to tak, jakby zmieniały mi
płeć. Zaprosiły mnie nawet na Wigilię. Wysłanniczką była najmłodsza z sióstr,
Asia. Ją chyba najbardziej lubiłem z całej piątki, często do mnie przychodziła, siadała mi na kolanach i
prosiła o kolejną bajkę. Ciągle musiałem
wymyślać nową, a ona bardzo przeżywała te wszystkie przygody królewiczów i
księżniczek, miała tylko prośbę, aby bajka dobrze się kończyła. Lgnęła do mnie,
bo brakowało jej ojca, prawie go nie pamiętała. Czasami zdarzyło jej się zasnąć
w trakcie tego bajania, odnosiłem ją wtedy na rękach do jej domu.
Przyjaźń z sąsiadkami z Kresów wywarła na mnie duży wpływ. Wbiłem sobie wtedy do
głowy, że sam też chciałbym mieć taką rodzinę. Przede wszystkim dużo dzieci i
najlepiej, żeby to były dziewczynki. Mój dom rodzinny wyglądał inaczej, byłem
samowolnym jedynakiem i ciągle gdzieś uciekałem matce. Ojciec ciężko pracował,
wracał zmęczony wieczorem, prawie się nie widywaliśmy.
Po moim wstąpieniu do wojska nasze kontakty się rozluźniły, wpadałem do nich
coraz rzadziej i na krótko, a kiedy poznałem Hankę, swoją pierwszą dziewczynę,
jej poświęcałem większość czasu. Małej Asi podarowałem swojego psa znajdę, który
zresztą i tak stale u nich przebywał. Widocznie i on chciał mieć dom.
Kiedy wstępowałem do wojska, komunizmu w Polsce nie było! Gdyby armia była wtedy
komunistyczna, nie wiem, czy do niej bym wstąpił. Przecież komendantami
mianowano przedwojennych polskich oficerów, którzy mówili piękną polszczyzną i
wyróżniali się szykiem. Na przykład dowódca mojego batalionu, major Krukierek,
też oficer przedwojenny, prezentował się wspaniale pięknie skrojony mundur, czapka, jak salutował
szablą, to było coś niezwykłego. Ten ceremoniał wojskowy!
Byłem na apelu wieczornym kompanii, najpierw szef kompanii sprawdzał nazwiska, a
potem śpiewano rotę. Słuchaj, jak tych osiemdziesięciu chłopa zagrzmiało: „Nie
będzie Niemiec pluł nam w twarz...", a na końcu „Tak nam dopomóż Bóg", to robiło
wrażenie na takim chłopcu, jakim wtedy byłem. Nie wolno nikomu mówić, że
wstąpiłem do komunistycznej armii! Ale wyznam ci, w czym tkwi tragedia
Kuklińskiego. Kukliński szedł do wojska z pewnymi przekonaniami, w coś głęboko
wierzył. Ale nie zmieniał swoich przekonań. To wojsko się zmieniało! Komuniści
je zmieniali na moich oczach, a ja szedłem swoją wytyczoną drogą, więc się coraz
bardziej od nich oddalałem, do momentu aż nadszedł czas ostatecznego rozstania.
Pod pretekstem, że uprawia pruską dyscyplinę, pozbyto się majora Krukierka
bardzo go lubiłem, naprawdę a potem także innych przedwojennych oficerów.
Spełnili swoją rolę, wykorzystano ich nazwiska do przyciągnięcia takich młodych
ludzi jak ja, a potem poszli w odstawkę. Dowódcą batalionu po majorze Krukierku
został kapitan Siwicki, tak, tak, ten sam Siwicki, późniejszy minister obrony.
Razem z Jaruzelskim kończył w Riazaniu szkołę oficerską. Zaraz go mianowano
majorem. Miałem dyżur w kasynie, kiedy on oblewał awans. Wynosiłem go z kolegą
za nogi, spitego kompletnie. Całą drogę bełkotał: „Mnie, gówniarzowi, dali
majora". Na miejsce komendanta przyszedł pułkownik, który nawet po polsku nie
mówił. Po rosyjsku, jak inaczej! Rotę jeszcze śpiewano na apelu, ale zamiast
słów: „Tak nam dopomóż Bóg", słowa: „Tak nam dopomóż lud". Szybko to wszystko poszło,
zmieniono rogatywki na czapki
okrągłe z czerwonymi otokami, wprowadzono sowiecką musztrę, te karabiny do
przodu... Pojawiły się też przeróżne kanalie, które usiłowały nam robić wodę z
mózgu, na przykład książeczkę niejakiego profesora Schaffa „Ekonomia polityczna
socjalizmu" musiałem znać na pamięć, jeszcze dzisiaj, po pięćdziesięciu latach
mogę ci cytować całe fragmenty tego dziełka. Na dokładkę ten sam wykładowca,
który prowadził zajęcia z ekonomii politycznej socjalizmu, twierdził, że nie ma
Boga, i podawał przykłady w rodzaju, jeżeli Bóg może wszystko, to dlaczego nie
podniesie tego głazu przy drodze? To były bzdury obliczone na prostaczków,
którym można wiele wmówić. Zaczynało się od drobnych rzeczy, od bredni. Kto
wynalazł radio? Nie, wcale nie Marconi, tylko Radionow. A kto wynalazł telefon?
Oczywiście, Telefonów. To był najmądrzejszy naród na świecie i należało go
naśladować we wszystkim. Ja? Nie, nie byłem człowiekiem wierzącym, ale
wychowywałem się w wierze katolickiej i takie gadanie mnie raniło. Brałem ślub
kościelny, chrzciłem swoje dzieci. W czasie, o którym mówimy, jeszcze nie miałem
dzieci, żony też nie, chociaż się już znaliśmy. Swoją żonę Hankę poznałem, kiedy
ona miała czternaście, a ja szesnaście lat.
To było zaraz po moim przyjeździe do Wrocławia. Dorabiałem sobie wtedy jako
nocny stróż w magistracie, tam pracował jej ojciec i ona do niego przychodziła.
Wiesz, w holu stało rozklekotane pianino, usłyszałem brzdąkanie i zobaczyłem
przy klawiaturze chudziutką dziewczynkę w niebieskiej sukience, z warkoczykami. Uśmiechnęła się
do mnie, tak jakbyśmy się dobrze znali, i nagle wydała
mi się kimś bliskim, kimś z rodziny, a jej uśmiech towarzyszył mi potem przez
całe życie, wtedy, gdy byliśmy razem i gdy byliśmy osobno. Nie, nie jest
pianistką, pracowała wiele lat jako księgowa. Jak wiesz, jest bardzo chora i
martwię się o nią... ale nawet teraz uśmiecha się do mnie, po tym ją poznaję, tę
nieśmiałą, smukłą dziewczynę, która w tajemnicy przed rodzicami przychodziła do
mojego wrocławskiego mieszkania. Jeszcze ci o tym opowiem, teraz zakończmy
temat, który zaczęliśmy. Jestem wojskowym i lubię porządek. Odpowiem na twoje
pytanie tak: czuję się żołnierzem i umrę jako żołnierz.
Musisz mnie zobaczyć takiego, jakim wtedy byłem. Bardzo młody chłopak, który
naoglądał się przerażających rzeczy, widział śmierć ludzi i śmierć swojego
miasta, który poprzysiągł sobie, że nie pozwoli, aby to się kiedykolwiek
powtórzyło. I święcie wierzył, że jest to w jego mocy. Szedł do polskiego wojska
z hasłem na ustach: Bóg, Honor, Ojczyzna. Sądzę, że pozostał temu wierny do
dziś.
Wróg. ludu
W czasie okupacji przynależność wojskowa nie była sprawą wyboru, ale
środowiska, w jakim się żyło. Oczywiście, najbardziej chciałem walczyć w Armii
Krajowej, która miała już swoją legendę. Ale byłem i za młody, i za mały,
dzisiaj nie jestem potęgą, więc wyobraź sobie, jak się prezentowałem wtedy,
kiedy miałem trzynaście lat! Wzięli mnie na zbiórkę i tam tych wyrostków, głupszych nawet ode mnie,
poprzyjmowali, a mnie odesłali do szkoły.
Zgłoś się do nas za dwa lata usłyszałem. No, ale na mojej ulicy akurat
działała organizacja Miecz i Pług, wzięli więc mnie do roznoszenia ulotek. I
potem napisałem o tym w swoim życiorysie. Dopóki nie miałem podejrzanych
wypowiedzi, było wszystko w porządku, a potem, po kilku donosach, dobrali mi się
do skóry. Urosła dosyć duża teczka z tymi moimi wypowiedziami, które uznano za
Zgłoś jeśli naruszono regulamin