Żywostatki 02 - Szalony Statek 02.rtf

(603 KB) Pobierz
ROBIN HOBB

ROBIN HOBB

 

 

 

Szalony Statek

część druga cyklu

KUPCY I ICH ŻYWOSTATKI

tom II

(Przełożyła Ewa Wojtczak)


LATO


1. INTERLUDIUM

 

– To nie jest prawdziwe wężowisko – powiedziała do siebie Shreever.

Prawdziwe wężowiska gromadziły się świadomie wokół przywódcy, którego szanowały. Tutaj zaś wężyca dostrzegła kilku chaotycznie krążących osobników, przypadkową zbieraninę. Ona, Maulkin i Sessurea spotykali czasem takie stworzenia w pobliżu płynących na północ dostawców. Nie czuły żadnego związku z kłębowiskiem Maulkina; po prostu sunęły za tym samym źródłem pożywienia. Niemniej ich towarzystwo dawało pociechę. Niektóre osobniki czasami nawet błyskały inteligencją. Inne milczały, otępiałe, bezrozumne. Najgorsze z nich nie były wiele lepsze od głupich zwierząt. Tryskały jadem lub rzucały się z obnażonymi kłami na każdego, kto się zbliżył.

Troje pierwotnych przedstawicieli kłębowiska Maulkina mówiło niedużo więcej od nowo przybyłych. Problemem było znalezienie tematów, które nie pogłębiałyby ich rozpaczy. Zbyt długi post mógł każdemu pomieszać w głowie. Wężyca odgrywała pewne rytuały, aby utrzymać się w psychicznym zdrowiu. Codziennie na przykład przypomniała sobie o celu ich podróży. Płynęli na północ, ponieważ Maulkin uznał, że nadeszła właściwa pora. Na końcu podróży powita ich Ta, Która Pamięta. Dzięki niej odzyskają wszystkie wspomnienia. Ona pokaże im dalszą drogę.

– Ale jak to będzie? – mruknęła cicho do siebie.

– Co takiego? – spytał sennie Sessurea.

Byli blisko siebie w grupce sześciu drzemiących węży. Jedynie nocami obcy przypominali sobie o cywilizowanym zachowaniu i łączyli się zwojami niczym prawdziwe kłębowisko. Shreever postanowiła rozwinąć swą myśl.

– Kiedy już znajdziemy Tę, Która Pamięta, i wrócą nasze wspomnienia. Co się wtedy zdarzy?

Jej rozespany towarzysz westchnął.

– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, może wcale nie potrzebowalibyśmy szukać strażniczki wspomnień.

Spoczywający między nimi Maulkin nawet się nie poruszył. Z każdym dniem wyraźnie słabł. Shreever i Sessurea walczyli o jedzenie dla niego. Prorok nie chciał się bić o pokarm. Kiedyś, gdy złapał bezwładne ludzkie ciało, które prawie na niego spadło w Krainie Obfitości, oddał je jednemu z towarzyszących kłębowisku pozbawionych duszy węży. Wolał nie jeść, niż walczyć jak zwierzę. Cętki na jego skórze – niegdyś migotliwie połyskujące – teraz zmatowiały. Czasami co prawda przyjmował pożywienie od Shreever, lecz częściej odmawiał. Wężyca nie miała odwagi spytać, czy aby nie zamierza zarzucić również pogoni za dostawcą.

W grupce śpiących coś się poruszyło. Smukły jaskrawozielony wąż wysunął się spośród wężowiska i tęsknie wzniósł się w Kraj Niedostatku. Shreever i Sessurea wymienili znużone, lecz zaintrygowane spojrzenia. Na prawdziwą ciekawość zabrakło wężom sił. Zresztą poczynania ich bezdusznych towarzyszy rzadko miały sens. Wężyca zamknęła oczy.

Nagle usłyszała nad sobą niezwykłe, czyste nuty. Ktoś śpiewał. Każda nuta brzmiała przejmująco. To nie był świergot czy ryk, jakie potrafią wydawać z siebie wszystkie węże, lecz przepiękny radosny śpiew. Wężyca otworzyła oczy.

– Pieśń Prostoty – oznajmił chrapliwie Maulkin. Sessurea pokiwał głową. Wszystkie trzy łagodnie zafalowały ku szczytowi Krainy Obfitości i podniosły głowy w Kraju Niedostatku.

Tu w poświacie księżyca dostrzegły zielonego węża. Śpiewał. Ciężka grzywa na szyi zwisała mu luźno, paszczę otworzył szeroko. Wyraźne i słodkie słowa wydobywały się ze skrzeli stworzenia, które wcześniej wszyscy troje uznali za niemowę. Wąż wyśpiewywał werset po wersecie starą pieśń o prapoczątkach. W dawnych czasach słuchacze wtórowaliby mu w refrenie, wspólnie sławili dni cieplejszej Krainy Obfitości i migrujących ryb. Teraz nikt z trójki się nie odezwał. Słuchali błogosławieństwa i bali się je przerwać.

Pochłonięty pieśnią wąż wyglądał pięknie. Gdy śpiewał, jego gardziel to się rozszerzała, to napinała. Z rozdziawionej paszczy wydobywały się głębokie, bogate tony. W oczach miał pustkę, a mimo to wyśpiewywał najświętszą z pieśni. Maulkin skłonił głowę. Był wzruszony, pod wpływem emocji wzory na jego skórze się rozjarzyły. Jad Maulkina, kiedyś tak obfity i toksyczny, ledwie teraz połyskiwał na czułkach. Jedna kropla spadła i lekko podrażniła skórę Shreever. Na kilka minut noc wydała się wężycy jasna i ciepła od obietnic.

– Zachowaj swą moc – doradził przywódcy Sessurea smutnym tonem. – Jego muzyka jest piękna, lecz pozbawiona serca. Nie zdołamy go rozbudzić. Walcząc o jego duszę, siebie osłabiasz.

– Moja moc nie należy do mnie – odparł Maulkin. – Czasami wręcz się boję, że nie mam po co jej zachowywać.

Nadal słuchali zachwycającej pieśni. Zielony wąż śpiewał do księżyca. Powtórzył ostatni refren trzy razy. Kiedy czysto ciągnął końcową nutę, Shreever zauważyła wokół siebie inne węże. Gapiły się bezmyślnie, jakby czekały na jedzenie. Na horyzoncie widniała sylwetka dostawcy. Jutro cała grupa podąży za jego zapachem przez Krainę Obfitości. Łatwo go będzie dogonić.

Śpiewak nie zmienił pozy, nadal wpatrywał się w księżyc i ciągnął ostatnią cudowną nutę. Wreszcie pieśń się skończyła i zapanowało całkowite milczenie. Żadne słowa nie pasowały do tej niezwykłej chwili. Nagle Shreever zauważyła, że w grupie panuje jakieś zamieszanie. Niektóre węże spoglądały zaintrygowane, jak gdyby coś sobie przypomniały.

Maulkin ruszył do zielonego węża. Pobladła skóra przywódcy na moment błysnęła złotem, miedziane ślepia zapłonęły. Prorok owinął się wokół śpiewaka, skropił go odrobiną jadu, którą udało mu się wytworzyć, potem mocno uściskał.

Shreever usłyszała oburzony wrzask zielonego węża. Nie był to krzyk istoty inteligentnej, lecz pełen furii ryk przypartej do muru bestii. Przez chwilę dwa węże miotały się bezładnie. Shreever wraz z Sessurea skoczyła za nimi w dół, ku błotnistemu dnu. Gdy przywódca i śpiewak opadli, zmącony szlam przesłonił Krainę Obfitości.

– Maulkin się udusi! – krzyknęła zaniepokojona wężyca.

– Chyba, że zielony poszatkuje go wcześniej na kawałki – odparł ponuro Sessurea.

Rzucili się na pomoc, a ich grzywy wręcz napuchły od jadu. Shreever czuła, że inne węże są zdezorientowane. Niełatwo było przewidzieć ich reakcję. Możliwe, że się zjednoczą i zaatakują nas troje, pomyślała chłodno wężyca. Gdyby doszło do walki, wężowisko Maulkina nie miało szans na przeżycie.

Shreever szybko opadała obok Sessurei w wypełnioną drobinkami szlamu ciemność. Prawie natychmiast zaczęła się dusić. Doznanie było potwornie nieprzyjemne i każdą komórką swego ciała pragnęła uciec na czystsze wody. Nie była wszakże tępym zwierzęciem i potrafiła zapanować nad instynktami. Dotarła w pobliże wirującej wody. Owinęła się wokół walczących węży. Nozdrza miała zatkane mułem, więc nie potrafiła wyczuć, kogo ma przed sobą. Oczy także jej wypełniał piaszczysty szlam. Wypuściła mizerną chmurę jadu. Tylko tyle zdołała wytworzyć. Żywiła nadzieję, że nie oszołomi ani nie osłabi Sessurei. Zebrała wszystkie siły i starała się podnieść węże na czystą wodę, gdzie mogłyby swobodnie oddychać. Zorientowała się, że przepływa przez ławicę ryb. Tu i tam migotały kolorowe drobinki i smugi. Ktoś obok niej wypuścił obłok jadu. Kropelki przypaliły jej skórę, wywołały wizje. Pomyślała, że chyba znalazła się na dnie Krainy Obfitości. Pragnęła wypuścić dźwigany ciężar i wystrzelić w górę. Dusiła się, jednak uparcie ciągnęła w górę oba ciała.

Nagle wpłynęła w czystszą wodę. Ostrożnie uniosła powieki, potem rozdziawiła szeroko paszczę i skrzela. Od tej chwili wzrosła jej wrażliwość na mieszane trucizny unoszące się w wodzie. Skosztowała omdlałe echo niegdyś potężnego jadu Maulkina i słabsze toksyny Sessurei. Zielony wąż również wystrzelił krople jadu. Trucizna była gęsta i silna, prawdopodobnie wykorzystywał ją dotąd jedynie do ogłuszania ryb. Kontakt z nią okazał się nieprzyjemny, ale nie wprawił Shreever w oszołomienie. Po chwili wężyca napotkała spojrzenie Sessurei, który potrząsnął grzywą. Zielony wąż jeszcze przez chwilę słabo walczył, po czym znieruchomiał. Maulkin zdołał podnieść głowę.

– Traktujcie go łagodnie – rzekł. – Podczas starcia odezwał się do mnie. Początkowo tylko przeklinał, potem zapytał, jakim prawem na niego napadłem. Sądzę, że uda nam się go rozbudzić.

Shreever nie miała siły, by odpowiedzieć. Wraz z Sessureą całkowicie się skoncentrowali na unoszeniu znad zmąconego dna przywódcy i bezwładnego zielonego węża. Nagle jej towarzysz dostrzegł kamienny uskok. Trudno było się nań dostać, a jeszcze trudniej przenieść tam balast. Maulkin nie był bardziej pomocny niż gęsty splot wodorostów, a zielony nadal nie odzyskał przytomności. Wreszcie węże spoczęły na twardym podłożu. We troje trzymali ciągle między sobą obcego, który w każdej chwili mógł odzyskać świadomość. Kilka innych węży odkryło miejsce ich pobytu. Przypatrywały im się z oddali. Może były głodne. Z drżeniem odrazy Shreever zastanowiła się, czy myślą o jedzeniu. Co zrobiłyby, widząc, jak kłębowisko Maulkina pożera zielonego? Czy zażądałyby porcji dla siebie? Bała się ich.

Przywódca wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Jego zmęczenie zdradzał okropny, ciemnobrązowy odcień skóry. A jednak prorok się nie poddawał; wciąż masował zielonego węża własnymi zwojami i namaszczał go maleńkimi kropelkami jadu, których wytworzenie kosztowało zapewne sporo siły.

– Kim jesteś? – pytał bezwładne stworzenie. – Prawdopodobnie byłeś kiedyś minstrelem, i to doskonałym. Kiedyś pamiętałeś tysiące melodii i słów pieśni. Sięgnij do pamięci. Zdradź mi swoje imię. Chcę poznać tylko twoje imię, nic więcej.

Wężyca miała stuprocentową pewność, że wysiłki przywódcy są daremne. Zielony wąż chyba nawet nie był przytomny. Jak długo prorok zamierza go cucić? Jeśli wyczerpie resztki sił, czy zdołają jutro dogonić dostawcę? Tak, tak, upór Maulkina może całej grupie odebrać ostatnią szansę na przetrwanie.

– Tellur – mruknął w końcu zielony. Jego skrzela przez moment trzepotały. – Nazywam się Tellur. – Potężny dreszcz przebiegł przez całą długość jego ciała. Nagle wąż się przekręcił i przytulił do Maulkina, jakby się obawiał, że zniesie go silny prąd. – Tellur! – krzyknął głośno. – Tellur. Tellur! Jestem Tellur. – Zamknął oczy i spuścił głowę. – Tellur – wymamrotał cicho. Był straszliwie wyczerpany.

Shreever próbowała rozniecić w sobie poczucie triumfu. A więc Maulkin rozbudził jednego węża! No tak, ale na jak długo? Czy zielony pomoże im w poszukiwaniach Tej, Która Pamięta? A może nadal będzie myślał tylko o jedzeniu?

Krąg innych węży przysunął się bliżej. Shreever dostrzegła, że Sessurea kręci się z pozornym znużeniem. Wiedziała, że w ten sposób czyni przygotowania do bitwy. Podniosła głowę i usiłowała potrząsnąć grzywą. Maleńkie drobinki cennego jadu spłynęły do jej czułków. Starała się powieść po nieprzyjaciołach złowrogim spojrzeniem. Żaden nie zareagował. Nagle od grupy oderwał się największy z węży – masywny stwór w kolorze kobaltowym. Był o jedną trzecią dłuższy od Sessurei i dwa razy od niego tęższy. Z podniesionej grzywy strzelały w wodę kropelki toksyn. Nagle odrzucił głowę i igiełki grzywy stanęły prawie na sztorc.

– Kelaro! – ryknął olbrzym. – Mam na imię Kelaro! – Jego szczęki pracowały intensywnie. Połykał rozpuszczone toksyny, skrzelami wypływała woda. – Pamiętam – obwieścił z dumą. – Jestem Kelaro! – Na jego wrzask niektóre z węży prysnęły na boki niczym spłoszone ryby. Inne pozostały obojętne. Kobaltowy odwrócił głowę i przyjrzał się uważnie jednemu z grupy, pokrytemu bliznami szkarłatnemu wężowi. – A ty jesteś Sylic. Mój przyjaciel Sylic. Kiedyś stanowiliśmy część kłębowiska Xecresa. Xecres... Co się z nim stało? Co się stało z Xecresem? Gdzie się podziali inni z naszego wężowiska? – Niemal gniewnie podpłynął do szkarłatnego, który gapił się na niego pustymi, szeroko otwartymi ślepiami. – Syliku, wiesz, gdzie jest Xecres?

Bezmyślne spojrzenie Sylika wzbudziło w kobaltowym wściekłość. Kelaro owinął się wokół towarzysza, ściskając go niczym wieloryba, którego zamierzał utopić i pożreć. Na szczęście cofnął krawatkę nabrzmiałą od trucizny. Objętych przyjaciół otaczały chmury toksyn.

– Gdzie jest Xecres, Syliku? – powtórzył pytanie olbrzym, a ponieważ szkarłatny wyrywał się z jego uścisku, objął go jeszcze mocniej. – Syliku! Powiedz mi swoje imię. Powiedz: „Jestem Sylic!”. Powiedz!

– On go zabije – szepnął przerażony Sessurea.

– Zostaw ich – zatrąbił cicho Maulkin. – Niech się stanie, co ma się stać. Jeśli Sylic się nie rozbudzi, lepiej żeby umarł. Tak jak my wszyscy.

Mówił z taką rezygnacją, że Shreever przeszedł dreszcz strachu. Nagle usłyszała nieznany głos, piskliwy i zadyszany.

– Sylic. Nazywam się Sylic. – Szkarłatny słabo walczył z Kelarem, który nagle rozluźnił uścisk, choć nie wypuścił towarzysza z objęć.

– Co się stało z Xecresem?

– Nie wiem. – Sylic z wyraźnym trudem przekształcał myśli w słowa. – Chyba zapomniał siebie. A później pewnego ranka zbudziliśmy się i odkryliśmy, że odszedł. Opuścił kłębowisko. Po jego zniknięciu inne węże również zaczęły zapominać, kim są. – Impulsywnie potrząsnął głową i z postrzępionej grzywy wystrzeliły kropelki toksyn. – Jestem Sylic! – powtórzył gorzko. – Sylic samotny! Sylic bez wężowiska!

– Nie, nie, to nieprawda. Jesteś Sylic z wężowiska Maulkina. A ty jesteś Kelaro z wężowiska Maulkina. Jeśli tylko zechcecie.

Przywódca zdołał przemówić silnym głosem. Nawet jego wzorzysta skóra błysnęły na krótką chwilę złotem. Kelaro podpłynął bliżej. Nadal lekko ściskał przyjaciela. Oczy miał ogromne, czarne, lecz połyskiwały w nich srebrne iskierki. Uroczyście skłonił grzywiastą głowę.

– Maulkinie. – Podpłynął na skalny uskok, ciągnąc za sobą przyjaciela. Powoli, starając się nikogo nie urazić, splótł się z Sessureą, Shreever i prorokiem. – Kelaro z wężowiska Maulkina pozdrawia wszystkich.

– I Sylic z wężowiska Maulkina – powtórzył za nim szkarłatny.

Kiedy wreszcie ułożyli się do odpoczynku, Sessurea zauważył:

– Skoro chcemy dopaść dostawcę, nie możemy spać zbyt długo.

– Możemy spać tak długo, aż będziemy gotowi do męczącej drogi – poprawił go Maulkin. – Zresztą skończyliśmy z dostawcami. Od tej pory zaczniemy polować, jak przystało wężom. Silne kłębowiska nie są zależne od niczyjej szczodrości. I poszukamy Tej, Która Pamięta. Otrzymaliśmy ostatnią szansę. Nie wolno nam jej zmarnować.

 


2. WYBÓR SERILLI

Wspaniale wyposażona kabina była zamknięta i duszna od dymu. Serilli kręciło się w głowie, jej żołądek nadal buntował się przeciwko kołysaniu statku. Od bezustannego chybotania bolał każdy staw. Nigdy nie była dobrym marynarzem, nawet w młodości. Od tamtego czasu spędziła wiele lat w pałacu satrapy i zupełnie odwykła od podróży. Żałowała, że nie wybrali lepszego i szybszego statku, lecz satrapa nalegał na korab ogromny, w pełni zaopatrzony we wszystko, czego potrzebował władca i jego świta. Wypłynęli znacznie później, niż planowali, ponieważ mnóstwo czasu zajęły przeróbki wnętrza, szczególnie powiększanie kwater. Serilla słyszała, że robotnicy portowi straszliwie narzekali. Mówili coś o balaście i stabilności. Nie rozumiała wtedy ich niepokojów, teraz wszakże obarczała właśnie te przeróbki winą za obrzydliwe kołysanie statku. Na pocieszenie przypomniała sobie po raz kolejny, że z każdą chwilą jest bliżej Miasta Wolnego Handlu.

Teraz już prawie nie pamiętała, z jaką niecierpliwością oczekiwała na rejs. Całymi dniami przepakowywała bagaże. Wybierała stroje, odrzucała je i ponownie wybierała. Nie chciała wyglądać ani niemodnie, ani dwuznacznie. Nie chciała wyglądać ani młodo, ani staro. Pragnęła zaprezentować się jako kobieta mądra i stateczna, a równocześnie atrakcyjna. W końcu zdecydowała się na szaty proste i skromnie skrojone, ale kunsztownie haftowane jej własną ręką. Nie miała biżuterii. Zgodnie z tradycją, Towarzyszka Serca posiadała i nosiła jedynie klejnoty otrzymane od swego władcy. Stary satrapa dawał jej tylko księgi i zwoje, Cosgo natomiast nigdy niczego jej nie ofiarował, chociaż wybrane przez siebie Towarzyszki obwieszał mnóstwem świecidełek; niektóre dziewczyny przypominały ciastka lśniące od okruszków wielobarwnego lukru. Serilla starała się nie przejmować faktem, że stanie przed Kupcami z Miasta Wolnego Handlu pozbawiona ozdób. Nie zamierzała czarować ich biżuterią. Płynęła, by nareszcie poznać krainę i ludzi, o których uczyła się prawie całe życie. Wcześniej na żadne zdarzenie nie oczekiwała z takim podnieceniem – na pewno nie od dnia, w którym stary satrapa zaoferował jej godność Towarzyszki Serca. Modliła się, by wizyta w Mieście Wolnego Handlu odmieniła jej los.

Teraz trudno jej było marzyć. Nigdy nie czuła się tak podle. Nie pasowała do tego statku. W Jamaillii zawsze potrafiła się odizolować od poniżających praktyk uprawianych na dworze Cosga. Odkąd młody satrapa zaczął zmieniać wszelkie przyjęcia w celebrację obżarstwa i lubieżności, po prostu przestała brać w nich udział. Na pokładzie statku nie sposób było jednakże uciec przed ekscesami. Jeśli chciała jeść, musiała uczestniczyć w posiłku satrapy. Gdy zdecydowała się opuścić kajutę, wyjść na pokład i zaczerpnąć świeżego powietrza, narażała się na ordynarne uwagi marynarzy z chalcedzkiej załogi. Nigdzie nie mogła się ukryć.

Satrapa Cosgo i Towarzyszka Kekki leżeli na ogromnej otomanie w kwaterach władcy. Oboje byli prawie nieprzytomni od ziół rozkoszy i dymu. Kekki jęknęła kiedyś, że tylko w takim stanie nie ma nudności. Serilla była osobą taktowną, więc nie zapytała młodziutkiej Towarzyszki, czy nie jest przypadkiem w ciąży. Nieraz się zdarzało, że panujący satrapa miał potomka z jedną z Towarzyszek Serca, choć nikt tego nie popierał. Dzieci z takich związków tuż po urodzeniu oddawano w służbę Sa. Późniejsi kapłani i kapłanki nigdy nie poznawali imion rodziców. Tylko z legalną małżonką władca mógł spłodzić dziedzica. Cosgo jednakże jeszcze nie wybrał sobie żony i Serilla wątpiła, czy kiedykolwiek ożeni się z własnej woli. Ale wielmoża na pewno go do tego zmuszą.

O ile pożyje wystarczająco długo. Popatrzyła na niego. Leżał na nieprzytomnej Kekki i chrapał. Inna Towarzyszka Serca, także oszołomiona narkotykami, zajmowała poduszki u jego stóp. Głowę odrzuciła w tył, ciemne włosy miała w nieładzie, spod zmrużonych powiek błyskały białka oczu. Co jakiś czas kurczowo zaciskała palce. Patrząc na nią, Serilla czuła odrazę.

Jak do tej pory cały rejs był jednym długim pasmem biesiad i rozrywek, po których następowały okresy zamroczenia. Później Cosgo przywoływał uzdrowicieli, którzy podawali mu leki pobudzające; po nich władca znowu był głodny rozkoszy, więc organizował uczty. Możni szlachcice towarzyszący w podróży satrapie również nie stronili od przyjemności, z wyjątkiem kilku, którzy pod pretekstem choroby morskiej często pozostawali w kajutach.

Wielu chalcedzkich szlachciców płynęło z Cosgiem na północ. Ich łodzie otaczały flagowy statek satrapy. Możni chętnie zasiadali z władcą do kolacji. Kobiety, które wieźli ze sobą, przypominały niebezpieczne zwierzęta, rywalizujące o względy ich zdaniem najpotężniejszych mężczyzn na świecie. Przerażały Serillę. A jakie polityczne dyskusje toczyły się podczas posiłków! Chalcedzcy szlachcice nakłaniali Cosga, by wykorzystał okazję i na przykładzie Miasta Wolnego Handlu pokazał, iż nie będzie tolerować nieposłuszeństwa i buntu. Powinien Kupców potraktować ostro. Chalcedczycy wzbudzali w satrapie zarówno poczucie pewności siebie, jak i – zdaniem Serilli zupełnie nieuzasadnionego – gniewu. Przestała się w końcu odzywać, każdą bowiem jej wypowiedź zagłuszały rechoty lub szyderstwa. Ostatniej nocy władca wprost kazał jej milczeć, „tak jak przystoi Towarzyszce Serca”. Na myśl o tej publicznej zniewadze ciągle jeszcze ogarniała ją wściekłość.

Chalcedczyk, który dowodził statkiem satrapy, chętnie przyjął wina ofiarowane przez Cosga, lecz pogardzał towarzystwem młodego władcy. Wymawiał się odpowiedzialną funkcją, choć Serilla dostrzegała w jego oczach skrywane lekceważenie. Im bardziej satrapa starał się wywrzeć na nim wrażenie, tym bardziej kapitan go ignorował. Cosgo próbujący naśladować dumny krok i pewność siebie Chalcedczyka był doprawdy żałosny. Serilla odczuwała niemal ból, widząc, jak Towarzyszki Serca (najczęściej Kekki) zachęcają go do tego dziecinnego postępowania. Ostatnio władca obrażał się, ilekroć ktoś niedokładnie wykonał jego rozkazy. Zachowywał się jak rozkapryszony smarkacz. Nic nie sprawiało mu przyjemności. Wziął ze sobą na pokład błaznów i muzyków, ale szybko się nimi znudził. Najdrobniejszy sprzeciw wobec jego woli wyzwalał steki przekleństw lub napady złości.

Serilla westchnęła. Przez chwilę chodziła po kajucie władcy, potem przystanęła i zaczęła się bawić frędzlami haftowanego obrusa. Zmęczonym ruchem odsunęła lepkie od brudu naczynia. Usiadła przy stole i czekała. Czemu satrapa wezwał ją do siebie? Podobno potrzebował rady. Nie mogła wyjść, póki jej nie odprawi.

Długo starała się wybić mu z głowy tę podróż, lecz Cosgo się uparł. Podejrzewał, że Serilla pragnie sama popłynąć do Miasta Wolnego Handlu. Miał zresztą rację. Wolałaby się wybrać tam sama, szczególnie wyposażona w uprawnienia do podejmowania decyzji w sprawie terenów, które znała o wiele lepiej niż on. Niestety, satrapa nie chciał się z nikim dzielić władzą. Postanowił, że wtargnie do zbuntowanej osady w całej okazałości swej potęgi i chwały. Jego celem było zastraszenie Kupców, przywołanie ich do posłuszeństwa i przypomnienie, że rządzi nimi z łaski Sa. Nie mieli prawa podawać w wątpliwość jego zwierzchnictwa.

Serilla do ostatniej chwili była przekonana, że Rada Szlachetnie Urodzonych wyperswaduje Cosgowi udział w rejsie, i szczerze się zdumiała, gdy możni poparli pomysł władcy. Chalcedzcy sojusznicy również zachęcali go do podróży. Satrapa, zanim rozpoczął przygotowania do drogi, spędził z nimi wiele nocy na pijaństwie. Słyszała ich przechwałki, obietnice i zapewnienia o poparciu. Pamiętała ich słowa: „Niech nasz satrapa pokaże ważniakom z Miasta Wolnego Handlu, kto rządzi Jamaillią”. Książę Yadfin i jego najemnicy przekonywali, że Cosgo nie musi się obawiać „buntowników i wichrzycieli”. Odgrażali się, że w razie powstania przeciw prawowitemu władcy przypomną batem, dlaczego te ziemie nazywane są Przeklętymi Brzegami. Jeszcze teraz Serilla czuła gniew. Czyżby satrapa naprawdę nie rozumiał, że Chalcedczycy zrobili z niego przynętę? Prowokując Pierwszych Kupców do zabicia władcy, możni otrzymają pretekst, który pozwoli im splądrować i zniszczyć kupiecką osadę.

Wielkim powolnym statkiem flagowym płynęło – prócz Cosga – grono Towarzyszek Serca, tłum służących oraz sześciu szlachciców (którym satrapa nakazał uczestnictwo w rejsie) wraz z niewielkimi orszakami. Statkowi władcy towarzyszyły mniejsze łodzie, zapchane obiecującymi młodszymi synami ze szlacheckich domów. Cosgo zwabił ich perspektywą nadania ziemi w Mieście Wolnego Handlu. Na próżno Serilla protestowała, argumentując, że jeśli władca przybędzie z ewentualnymi osadnikami, jeszcze bardziej obrazi Pierwszych Kupców. Uprzytomniła sobie wówczas, że Cosgo nigdy nie traktował poważnie ani jej, ani jej wiedzy.

Sprawę pogarszały wojenne galery załadowane uzbrojonymi po zęby chalcedzkimi najemnikami. Okrętów było siedem. Oficjalnie miały chronić władcę i jego orszak przed piratami, od których aż się roiło na wodach Kanału Wewnętrznego. Dopiero podczas rejsu Serilla odkryła, że galery mają pomóc Cosgowi w demonstracji siły. Napadały na każdą piracką osadę i łupiły ją bezlitośnie. Wszelkie bogactwa i niewolnicy zdobyci w trakcie najazdu trafiały na łodzie młodych szlachciców, którzy dzięki nim chcieli sobie wyrównać koszty misji dyplomatycznej. Satrapa uważał, że młodsi synowie możnych rodzin poprzez udział w tych pacyfikacjach powinni udowodnić swoją przydatność. Chciał sprawdzić, czy są godni jego względów.

Był wyjątkowo dumny z tego pomysłu. Serilla w kółko wysłuchiwała, jak wyliczał korzyści.

– Po pierwsze, mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu uwierzą, że moje galery patrolowe rzeczywiście walczą z piratami. Niewolników weźmiemy jako dowód. Po drugie, na buntowniczej osadzie na pewno zrobi wrażenie potęga moich sojuszników i Kupcy dobrze się zastanowią, czy warto się sprzeciwiać tak silnemu władcy. Po trzecie, skarbcowi zwróci się koszt mojej wyprawy. Po czwarte, przejdę do legendy. Który inny satrapa potrafił wziąć sprawy w swoje ręce i poprawić trudną sytuację polityczną? Czy któryś miał tyle śmiałości?

Serilla przewidywała dwie wersje przyszłości i nie umiała zdecydować, która z nich jest gorsza i bardziej niebezpieczna. Chalcedczycy mogą zabrać Cosga do swojej krainy, zatrzymać go tam jako zakładnika, a później uczynić marionetkowym władcą. Albo – podczas nieobecności młodziutkiego satrapy – arystokracja Jamaillii przejmie władzę w stolicy... Serilla z goryczą uznała obie perspektywy za równie możliwe i groźne. Czasem, tak jak dzisiejszego wieczoru, rozważała, czy w ogóle kiedykolwiek zobaczy upragniony cel podróży. Właściwie... najemnicy chalcedzcy dowodzący statkami mieli nad pasażerami pełną władzę. Gdyby kapitanowie zechcieli zabrać Cosga prosto do Chalced, satrapa wraz ze swoim orszakiem nie zdoła im przeszkodzić. Oby Chalcedczycy uznali rejs do Miasta Wolnego Handlu za korzystny i priorytetowy. Przysięgła sobie, że gdy tam dotrze, postara się zniknąć. Niestety, nie wymyśliła jeszcze sposobu ucieczki.

Spośród starych doradców tylko dwóch próbowało wyperswadować satrapie pomysł wyprawy. Pozostali z aprobatą kiwali głowami. Przyznawali, że rządzący władcy nigdy nie podróżowali, lecz zachęcali Cosga do rejsu. Przypochlebiali się i nazywali go mądrym, a jednak żaden nie zaoferował swego towarzystwa. Obrzucili go darami i prawie wepchnęli na statek. Popłynęli z nim – i to niechętnie – jedynie ci, którym rozkazał. Na nieszczęście władca nie dostrzegał oznak niebezpieczeństwa, choć powinien podejrzewać spisek mający na celu usunięcie go z Jamaillii. Gdy dwa dni temu Serilla ośmieliła się opowiedzieć o swoich troskach, satrapa najpierw strasznie z niej szydził, potem zaś się rozgniewał.

– Wykorzystujesz moje lęki, kobieto! Dobrze wiesz, że mam słabe nerwy! Chcesz mi zrujnować zdrowie. Zamilcz! Wynoś się do swojej kajuty i pozostań tam, póki cię nie wezwę.

Na to wspomnienie Serilli policzki spłonęły szkarłatem. Satrapa zmusił ją do posłuszeństwa i odesłał z kwatery pod eskortą dwóch chalcedzkich marynarzy. Wprawdzie żaden jej nie tknął, ale swobodnie gawędzili o zaletach jej ciała i wykonywali nieprzyzwoite gesty. Kiedy dotarta do kajuty, natychmiast zamknęła za sobą lichy zatrzask i podsunęła pod drzwi kufer z ubraniami. Na kolejne wezwanie Cosga czekała przez cały dzień. Stanęła przed nim, a wtedy spytał, czy dostała wystarczającą nauczkę. Wziął się pod boki i rechotał, czekając na odpowiedź. W stolicy nie odważał się przemawiać do niej takim tonem. Spuściła oczy i cicho przytaknęła. Uznała, że najmądrzej będzie okazać pokorę, choć w głębi duszy aż kipiała z wściekłości.

Rzeczywiście dostała wówczas nauczkę. Odkryła, że satrapa coraz bardziej się stacza. Przedtem po prostu lubił się zabawić, teraz zaś zmieniał się w degenerata. Po raz kolejny postanowiła, że przy pierwszej okazji ucieknie. Nie była mu nic dłużna! Jej sumienie niepokoiła jedynie lojalność wobec satrapii, ale cóż... Jedna krucha istota (czyli ona) nie zdoła powstrzymać świata przed upadkiem.

Od tamtego czasu Cosgo łypał na nią niczym polujący kot i wyraźnie czekał na byle prowokację z jej strony. Serilla usilnie starała się nad sobą panować, choć równocześnie nie chciała się wydać władcy zbyt służalcza. Zaciskała szczęki, po czym odpowiadała z szacunkiem i grzecznie... Lecz przede wszystkim próbowała go unikać. Kiedy wezwał ją dziś wieczorem, obawiała się kolejnego starcia. Błogosławiła fanatyczną zazdrość Kekki. Gdy Serilla wchodziła do kajuty satrapy, dziewczyna z całych sił usiłowała przyciągnąć jego uwagę. I trzeba przyznać, że dobrze sobie radziła. A Cosgo i tak był teraz nieprzytomny.

Kekki okazała się istotą zupełnie pozbawioną wstydu. Została Towarzyszką Serca dzięki znajomości chalcedzkiego języka i zwyczajów. Wyraźnie przyswoiła sobie najgorsze z nich. W Chalced kobieta cieszyła się władzą tylko poprzez mężczyznę, którego zdołała urzec. Dlatego też Kekki bezwzględnie walczyła o Cosga. Serilla uważała jej postępowanie za gruby błąd, sądziła bowiem, że satrapa szybko się znudzi natrętną kochanką. Niebawem zapewne się jej pozbędzie. Byle tylko zabawiała swego władcę aż do Miasta Wolnego Handlu.

Nagle młody satrapa otworzył jedno oko. Serilla nie odwróciła wzroku. Wątpiła, czy Cosgo jest świadom jej obecności.

Niestety, bardzo się co do niego pomyliła.

– Chodź tutaj – rozkazał.

Ruszyła po grubym dywanie, zręcznie omijając leżące na ziemi ubrania i naczynia. Zatrzymała się w odległości ramienia od otomany satrapy.

– Wezwałeś mnie na konsultację, Wielki Panie? – zapytała zgodnie z wymaganiami protokołu.

– Chodź tutaj! – powtórzył, palcem wskazując miejsce tuż przy sobie na otomanie.

Nie zamierzała siadać tak blisko niego. Nie pozwalała jej na to duma.

– Po co? – spytała.

– Ponieważ jestem satrapą i ci rozkazuję! Nie muszę ci podawać żadnych dodatkowych powodów. – Usiadł prosto i odepchnął Kekki. Dziewczyna jęknęła płaczliwie.

– Nie jestem służącą – zauważyła Serilla. – Jestem Towarzyszką Serca. – Wyprostowała się i wyrecytowała: – „Ażeby pochlebstwami nie przewracały mu w głowie próżne kobiety, ażeby jego próżności nie łechtali ludzie szukający jedynie korzyści dla siebie, pozwól mu wybrać Towarzyszki Serca, które zasiądą obok niego. Nie będą się one nad niego wywyższać, nie będą się też przed nim płaszczyły, lecz niech przemawiają otwarcie, mądrze doradzając satrapie w szczegółowych sprawach, na których się znają. Władca nie powinien żadnej z nich faworyzować. Nie powinien wybierać kobiet z powodu ich urody czy też przymilności. Towarzyszka nie ma go chwalić, lecz wyrażać szczerze swe opinie, a w razie konieczności wprost się z nim nie zgadzać. Nie może się obawiać udzielania mu rad, które zawsze niech będą szczere i płyną z serca...”.

– Zamknij się wreszcie! – krzyknął Cosgo.

Serilla umilkła, choć wcale nie z powodu jego rozkazu. Nie ruszyła się z miejsca. Przez moment milcząco oceniał ją wzrokiem. Wtem w jego oczach zapaliły się osobliwe iskierki rozbawienia.

– Jesteś taka naiwna! Taka pewna siebie! Wydaje ci się, że słowa cię ochronią? Towarzyszka Serca! – Prychnął z pogardą. – Odpowiedni tytuł dla kobiety, która boi się być kobietą. – Oparł się na brzuchu Kekki niczym na poduszce. – Mógłbym cię wyleczyć z kompleksów. Mógłbym cię oddać majtkom. Pomyślałaś o tym? Kapitan jest Chalcedczykiem. Pomyśli, że pozbywam się kochanki, która przestała mnie zadowalać. – Przerwał. – Może nawet wychędożyłby cię pierwszy. A później podarował swoim ludziom.

Serilla poczuła suchość w ustach. Uprzytomniła sobie, że młody satrapa może spełnić swe pogróżki. Był zdolny do takiego okrucieństwa. Zanim ekspedycja wróci do Jamaillii, minie kilka miesięcy. Czy ktoś zapyta, co się z nią stało? Nie, nikt. Nikt z przebywających na pokładzie szlachciców nie będzie się narażał na gniew władcy. A niektórzy pewnie by stwierdzili, że zasłużyła sobie na taki los.

Nie miała wyjścia. Jeśli raz się ugnie przed Cosgiem, jej poniżenie nigdy się nie skończy. Gdy zareaguje lękiem na groźbę, satrapa będzie ją wiecznie dręczył. Zrozumiała, że jej jedyną nadzieją jest sprzeciw.

– Zrób to – oświadczyła chłodno. Wyprostowała się z dumą. Czuła, jak serce łomocze jej w piersi. Cosgo nie rzucał pogróżek na wiatr. Rzeczywiście mógł ją oddać marynarzom. Załogę statku stanowili wielcy, nieokrzesani Chalcedczycy. Kobiety, które im służyły, miewały posiniaczone twarze i poruszały się nieco chwiejnie. Serilla podejrzewała, co im się przydarzało, choć do jej uszu nie dotarły żadne plotki. Mężczyźni z Chalced traktowali kobiety niewiele lepiej niż bydło. Modliła się, żeby satrapa wycofał groźbę.

– Doskonale zatem. – Wstał, zatoczył się, po czym zrobił dwa niepewne kroki ku drzwiom.

Nogi ugięły się pod Serillą. Zacisnęła szczęki, starając się zapobiec drżeniu ust. Wiedziała, że przegrała. Odważnie wykonała ruch i przegrała. Sa, pomóż mi! – zatkała w duszy. Bała się, że zemdleje. Zamrugała, pragnąc powstrzymać łzy. Cosgo na pewno blefował. Nie zrobi tego! Nie ośmieli się!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin