Jackson Lisa - Skarby.pdf

(1244 KB) Pobierz
427113308 UNPDF
Lisa Jackson SKARBY
Chciałbym wymienić następujące osoby,
dziękując im za pomoc i wsparcie: Nancy Bush,
Anita Diamant, Sally Peters,
John Scognamiglio i Larry Sparks.
Prolog
Portland, Oregon
Październik 1993
Adria
G dyby tylko coś jej się przypomniało.
Gdyby tylko znała prawdę.
Gdyby miała pewność, że nie zrobi z siebie idiotki. Spojrzała na ciemne październikowe niebo i poczuła na
twarzy typową dla Oregonu delikatną mgiełkę. Czy kiedyś, dawno temu, nie odrzucała głowy w tył tak samo, po-
zwalając miękkiej wilgoci osiąść na policzkach i wargach? Czy nie stała już kiedyś na tej ulicy, naprzeciwko
starego hotelu „Danvers”, trzymając matkę za rękę i czekając, aż zmienią się światła?
Samochody i autobusy przejeżdżały, rozbryzgując wodę z kałuż. Przebiegł ją nagły dreszcz. Nie dlatego że
jesienny dzień był chłodny, a znad rzeki przepływającej przez miasto zaledwie kilka przecznic dalej wiał wiatr.
Zadrżała na myśl o tym, co zamierzała zrobić, o tym, co - tak jej to w każdym razie przedstawiono - było jej
przeznaczeniem. Wyruszyła, żeby stoczyć bitwę swojego życia.
Ale było już za późno. Teraz nie może się wycofać. Przejechała setki kilometrów, odbyła bolesną podróż do
piekła i z powrotem, spędziła niezliczone godziny w bibliotekach i archiwach prasowych Północnego Zachodu,
czytając każdy artykuł, każdą wzmiankę, każdą notkę, jaką udało się jej znaleźć na temat rodziny Danversów.
Teraz jej plany i działania wydadzą owoce lub legną w gruzach. Spojrzała w górę na hotel - siedem pięter
wiktoriańskiej architektury. Kiedyś był to najwyższy budynek w mieście, teraz jednak przytłoczyły go potężne
konstrukcje ze szkła i betonu, drapacze chmur przypominające wycelowane w niebo ostrza noży, rzucające
złowrogi cień na wąskie ulice miasta.
- Boże, pomóż mi - szepnęła.
Nie czekając na zmianę świateł, przebiegła przez jezdnię. Silny podmuch zerwał jej z głowy kaptur. Zapadał
zmierzch. Słońce chowało się za wzgórza na zachodzie, wciąż jeszcze porośnięte zielonymi lasami, wśród których
gdzieniegdzie błyskały światła luksusowych rezydencji.
Wprawdzie hotel „Danvers” był od kilku miesięcy zamknięty z powodu remontu, który miał mu przywrócić
świetność, jaką szczycił się na przełomie wieków, ona jednak śmiało wkroczyła do środka przez boczne drzwi,
otwarte na oścież dla robotników. Prace dobiegały już końca. Przez ostatnie dwa dni obserwowała ciężarówki z
meblami podjeżdżające przed wejście dla dostawców. Tego dnia przywieziono już szkło, pościel i obrusy, a nawet
niektóre artykuły żywnościowe na wielkie otwarcie zapowiedziane na koniec tygodnia.
Podobno cały klan Danversów - pierwsza żona Witta i jego czworo żyjących dzieci - przybył do miasta. To
dobrze.
Poczuła, jak zalewają zimna fala lęku. Odkąd dowiedziała się o remoncie hotelu, postanowiła, że przedstawi się
rodzinie, ale najpierw chciała porozmawiać z człowiekiem odpowiedzialnym za prace renowacyjne - z Zacharym
Danversem, czarną owcą w rodzinie, drugim synem Witta. Wzmianki prasowe dowodziły, że Zachary nigdy nie
pasował do reszty swoich krewnych. Wszyscy członkowie rodziny byli do siebie podobni, tylko on odstawał jak
bolący palec, a w czasach wczesnej młodości nieraz był na bakier z prawem. Dzięki pieniądzom starego Danversa
Zachary’emu udało się nie wpakować w naprawdę poważne kłopoty. Plotka głosiła, że nie tylko był najmniej
lubianym dzieckiem starego, ale też że właściwie został pominięty w jego testamencie.
Tak, najpierw musi spotkać się z Zacharym. Tyle razy oglądała jego zdjęcia, że na pewno natychmiast go
rozpozna. Nieco ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, czarne włosy i ogorzała twarz, szare, głęboko
osadzone oczy i gęste brwi. Zachary był jedynym synem Witta Danversa, który nie przypominał ojca -
prawdziwego niedźwiedzia. Smuklejszy od niego i od braci miał rysy jakby wykute w skale. Był szorstki, surowy,
a jego nieco okrutne usta rzadko uśmiechały się na zdjęciach, które widziała. Blizna biegnąca przez prawe ucho aż
po linię włosów i złamany nos świadczyły o temperamencie.
Teraz albo nigdy. Weszła do holu, w sam środek gorączkowych przygotowań. Minęło ją dwóch mężczyzn
uginających się pod ciężarem owiniętej w plastykową folię kanapy. Zza ściany dobiegały głosy innych robotników;
pracownicy hotelu i dostawcy nieustannie wchodzili do kuchni i jadalni naprzeciw głównego wejścia i wychodzili
stamtąd. W powietrzu unosił się zapach rozpuszczalnika, terpentyny i świeżej farby. Dźwięk piły mieszał się z
odgłosami odkurzaczy.
Na chwilę zatrzymała się w holu. Kiedy robotnicy ustawiali kanapę przy wielkim kominku, rozejrzała się wokół.
Hotel był kiedyś najbardziej ekskluzywnym budynkiem w Portland, miejscem, gdzie spotykali się dygnitarze i oj-
cowie miasta. Tu zapadały ważkie decyzje i powstawały plany na bliższą i dalszą przyszłość. Zagryzła wargi i
spojrzała w górę, na witraże nad głównym wejściem. Rzucały barwne refleksy na posadzkę przed blatem recepcji.
Z trudem przełknęła ślinę. Ten hotel to jej dziedzictwo, jej posag, jej przyszłość.
1
A może nie?
Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Ruszyła w stronę szerokich, łukowato wygiętych schodów
wiodących na galerię.
- Halo, proszę pani! Zamknięte! - usłyszała donośny glos.
Wysoki, krzepki mężczyzna stał na rusztowaniu pod podestem drugiego piętra i majstrował coś przy żyrandolu
nad recepcją.
Nie zwracając na niego uwagi, zaczęła wchodzić po pokrytych dywanem stopniach.
- Halo, do pani mówię!
Zawahała się, dłonią w rękawiczce ścisnęła poręcz. Wiedziała, że to nie będzie proste. Ten elektryk to tylko
drobna przeszkoda na drodze do celu. Jedna z wielu, które będzie musiała pokonać. Uśmiechając się zniewalająco,
aby go rozbroić, odwróciła się i uniosła lekko ramiona w geście zapytania.
- Pan Zachary Danvers?
Doskonale wiedziała, że nie.
- Nie, ale...
- Należy pan do rodziny Danversów?
- Co takiego? - mężczyzna zmarszczył brwi pod rondem kapelusza. - Jasne, że nie, ale pani nie może tam wejść!
- Jestem umówiona z Zacharym Danversem - oznajmiła tonem kogoś, kto ma prawo tak mówić.
- Umówiona? - powtórzył elektryk. Najwyraźniej jej nie wierzył.
- Tak, umówiona. Mam się tu z nim spotkać - odrzuciła głowę w tył, nie cofając się ani o milimetr.
- Pierwsze słyszę. Nie wspominał mi o żadnym spotkaniu - patrzył na nią nieufnie,
- Może zapomniał - odpowiedziała mu zimnym, opanowanym głosem, choć żołądek ścisnął się jej ze
zdenerwowania. - Muszę z nim porozmawiać. Albo z kimś innym z jego rodziny.
- Wróci za jakieś pół godziny - stwierdził mężczyzna niechętnie.
- Zaczekam na niego. W sali balowej.
- Zaraz, nie sądzę...
Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Szybko przebyła pozostałe stopnie. Gruby dywan tłumił odgłos kroków.
Tylko urywany oddech zdradzał jej zdenerwowanie.
- A niech to - mruknął robotnik. - Cholerne baby... - ale pozostał na rusztowaniu i po chwili wrócił do pracy.
Serce waliło jej jak młotem. Prawie nie mogła oddychać, ale u szczytu schodów bez wahania skręciła w lewo.
Wzięła głęboki oddech i zdecydowanym ruchem pchnęła podwójne drzwi. W sali było ciemno. Czując, że coś
ściska ją w gardle, sięgnęła do włącznika.
W jednej chwili pomieszczenie zalało rzęsiste światło setek miniaturowych, imitujących świeczki lampek na
ścianach i suficie. Na widok wypolerowanego dębowego parkietu, wysokich łukowatych okien i światełek niezli-
czonych żarówek odbijających się w rżniętym krysztale żyrandoli jej serce na moment zamarło. Z trudem
powstrzymała napływające do oczu łzy. Więc tutaj to wszystko się stało? Tu jako dziecko została zepchnięta z
drogi przeznaczenia i zmuszona do błądzenia wśród obcych twarzy i miejsc?
Dlaczego? Zagryzła wargi. Dlaczego, na Boga, niczego nie może sobie przypomnieć?
Krople jesiennego deszczu spływały mu po włosach za kołnierz zamszowej kurtki. Mokre liście oblepiały
chodniki. Nad ulicami unosiła się mgła, która zbierała się na rogach budynków. Ciężarówki i furgonetki mijały go
z przytłumionym szumem silników i światłami rozmytymi w iluminacji zamglonych ulicznych lamp.
Zachary Danvers miał trochę w czubie. Praca, której się podjął, zabrała mu już zdecydowanie za dużo czasu, a
poza tym sprawiała, że czuł się jak cholerny hipokryta. Z ulgą myślał, że to wszystko już się kończy. Przeklinając
siebie, rodzeństwo, a zwłaszcza ojca, pchnął szklane drzwi starego hotelu. Gdy stanął w wykładanym włoską
terakotą holu, jego nozdrza wypełnił dobrze znany zapach rozpuszczalnika i farby. Zmarnował tu rok życia. Cały
rok. I to wyłącznie z powodu obietnicy, jaką złożył przy łożu śmierci ojca kilka lat temu. Ale także z powodu
własnej chciwości. Przede wszystkim jednak dlatego, że widok starego Danversa błagającego o cokolwiek sprawił
mu niekłamaną przyjemność.
Teraz na samą myśl o tym aż ścisnęło go w dołku. Może miał więcej wspólnego z ojcem, niż chciałby przyznać.
Nowy kierownik hotelu, nerwowy mężczyzna o mocno już przerzedzonych włosach i z nieustannie poruszającym
się jabłkiem Adama, stał z jednym z urzędników hotelowego biura za mahoniowym blatem recepcji - perłą holu i
dumą Zachary’ego, który znalazł ten mocno już nadgryziony zębem czasu mebel w położonej za Burnside ponad
stuletniej tawernie przeznaczonej do rozbiórki. Teraz, po pracochłonnej renowacji, nieskazitelna mahoniowa
powierzchnia lśniła w świetle żyrandoli.
Wszystkie elementy instalacji, a także meble, które nie nadawały się już do renowacji, zostały zastąpione innymi
antykami lub ich wiernymi kopiami. Dzięki temu hotel łączył autentyczny urok roku tysiąc osiemset dziewięć-
dziesiątego z wszelkimi wygodami dostępnymi w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym.
Ludzie z reklamy uwielbiają takie teksty.
Na pytanie, dlaczego - koniec końców - zgodził się zająć remontem hotelu, Zachary wciąż nie umiał
2
odpowiedzieć, choć ostatnio podejrzewał, że powodem był spóźniony przypływ poczucia rodzinnej dumy.
- Sukinsyn - mruknął pod nosem.
Miał już serdecznie dość miasta, jego zgiełku, wyziewów i świateł, no i przede wszystkim swojej rodziny, a
raczej tego, co z niej zostało. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy rzuci wszystko w diabły.
- Panie Danvers! - zawołał Frank Gillette z wyżyn swojego rusztowania. Ciągle zajmował się wyjątkowo
opornym żyrandolem. - Właśnie pana szukałem. W sali balowej jest kobieta. Czeka już ponad godzinę.
Zach zmrużył oczy.
- Co to za kobieta?
- Nie przedstawiła się. - Frank zaczął schodzić z rusztowania. - Powiedziała tylko, że jest z panem umówiona i że
nie będzie ze mną rozmawiać, bo - cytuję - nie należę do rodziny Danversów.
Frank zeskoczył na podłogę i otrzepał ręce z kurzu. Zmiętą chustką do nosa, którą wyciągnął z tylnej kieszeni
spodni, otarł czoło pod twardym plastykowym kaskiem.
Od strony kuchni dobiegł nagle trzask tłuczonego szkła i brzęk rozsypanych sztućców, który rozniósł się echem
po hotelu.
- Chryste - Frank aż podskoczył. Spojrzał ze złością w stronę kuchni. - Do diabła z tym Caseyem.
- To jakaś dziennikarka?
- Ta kobieta? - Frank wsadził rękę do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. - Nie mam pojęcia. Nie nazywam się
Danvers, więc nie chciała ze mną rozmawiać. Ale nie miałbym nic przeciwko, żeby spędzić z nią trochę czasu.
- Ładna?
- Superlaska - przyznał Frank niechętnie.
- Jasne.
- Tylko że jej zgrabny tyłeczek może nam narobić sporo kłopotów. Nikomu spoza ekipy nie wolno przebywać na
terenie hotelu. Jeśli coś jej tu spadnie na głowę albo jeśli się potknie i skręci swój śliczny kark, a ubezpieczalnia się
o tym dowie...
- Za bardzo się przejmujesz.
- Za to mi pan płaci. - Frank znalazł w końcu pogniecioną paczkę cameli i wytrząsnął z niej papierosa.
- Po prostu rób swoje. Poradzę sobie z ludźmi z ubezpieczalni. Z tą kobietą też.
- To świetnie - uśmiechnął się Frank, pstrykając zapalniczką. Zapalił papierosa i zaciągnął się mocno. -
Zobaczmy, czy to cholerstwo nareszcie świeci. Hej, Roy, włącz prąd. - Pochylił się nad blatem i sięgnął do
włącznika. Pstryknął i spojrzał na żyrandol. Małe elektryczne świeczki jaśniały przez chwilę pełnym światłem, po
czym zamigotały i zgasły. - Szlag by to trafił - mruknął i poczerwieniał ze złości. - Cholerny kabel. Mówiłem temu
półgłówkowi, żeby użył... Do diabła! - Wypuścił nosem kłąb dymu. - Roy! Wyłącz prąd! - ryknął.
- Idę na spotkanie z tajemniczą nieznajomą.
- Jasne - mruknął Frank i ruszył z powrotem na rusztowanie.
Zach nie miał cienia wątpliwości, że w chwili wielkiego otwarcia wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. Frank
tego dopilnuje, nawet gdyby sam miał trzymać ten kabel w rękach.
Na schodach Zach rozejrzał się wokół i pomyślał o ojcu. O Witcie Danversie. Królewskim Wrzodzie na Dupie.
Jedynym - który przeżył - synu Juliusza, wielkiego drewnianego barona czy, jak kto woli, króla tartaków wszech
czasów, który zgromadził fortunę za pomocą ręcznych pił, siekier i innych ludzi. Witt kontynuował te tradycje,
wykorzystując piły łańcuchowe, kołowroty, ciężarówki i innych ludzi.
Teraz Witt byłby dumny z syna, którego tyle razy się wyrzekał. To oczywiście bez znaczenia. Witt Danvers był
martwy, jego ciało zostało skremowane, a prochy rozsypane nad lasami Oregonu dwa lata temu. Sprawiedliwy
koniec króla tartaków, który niemal całe życie spędził, grabiąc tę ziemię. Witt wiedział, czego chce, i sięgał po to
bez wahania. Każdy, kto kiedykolwiek ośmielił się stanąć mu na drodze, szybko zaczynał żałować, że
przeciwstawił się najpotężniejszemu człowiekowi w Portland. Łącznie z jego drugim synem.
Przez miękki zamsz kurtki Zach wyczuł na ramieniu grubą bliznę, pamiątkę po ojcu. Zacisnął zęby. Lata zajęło
mu uporanie się ze starym, a teraz już za późno, żeby cokolwiek zmienić.
- Odpoczywaj w pokoju, nędzny stary draniu. - Zacisnął usta i pchnął drzwi sali balowej. Ojciec zawsze traktował
go inaczej niż resztę dzieci. Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Zachary prowadzi własne interesy, ma własną
tożsamość. Ta pętla - fakt, że był synem najbogatszego człowieka w Portland - zwolniła już ucisk, jaki dawniej
nieustannie czuł na swojej szyi.
Zrobił dwa kroki w głąb sali i nagle stanął jak wryty.
Stała tam otulona miękką czarną peleryną, w sięgających kolan czarnych botkach. Odwróciła się, gdy usłyszała
skrzyp drzwi, ale jeszcze zanim zdążyła otworzyć usta, Zachary wiedział, dlaczego tu przyszła.
Czarne włosy otaczały idealną twarz. Duże błękitne oczy ocienione firanką gęstych czarnych rzęs patrzyły na
niego uważnie. Miał wrażenie, że serce na moment zamarło mu w piersi, kiedy lekki uśmiech uwypuklił wystające
kości policzkowe i podkreślił mocny, znamionujący upór podbródek.
Bezwiednie wstrzymał oddech.
- Ty jesteś Zachary - powiedziała, jakby miała prawo stać na środku sali balowej, jakby to było jej miejsce.
3
Zaschło mu w gardle. Głęboko ukryte wspomnienia - teraz uwolnione - atakowały go ze wszystkich stron.
- Zgadza się.
- Danvers - dodała. Głos miała niski. Usta lekko jej zadrżały przy tym słowie. Odrzuciła włosy do tyłu i ruszyła w
jego stronę z dłonią wyciągniętą przed siebie w powitalnym geście. - Od dawna czekałam na tę chwilę - zmusiła się
do uśmiechu. - Nazywam się...
- London - dopowiedział. Miał wrażenie, że jego ciało zesztywniało przeszyte bólem przeszłości.
- Poznałeś mnie? - błękitne oczy rozświetliła nadzieja.
- Jest pewne podobieństwo. Domyśliłem się.
- Ach, tak - powiedziała z wahaniem. Jej zapał osłabł.
- Dlatego tu przyszłaś, prawda?
- Tak.
- Sądzisz, że jesteś moją dawno utraconą siostrą- nie zdołał złagodzić ironii tych słów.
Błękitne oczy pociemniały, a wyciągnięta ręka, którą zupełnie zignorował, opadła.
- Tak sądzę. Ale mówiąc szczerze, nie mam stuprocentowej pewności.
Dlatego tu przyszłam. - Zaczęła odzyskiwać pewność siebie. - Przez wiele lat nosiłam imię Adria.
- Nie masz pewności? - powtórzył za nią. Przez chwilę nie widział nic poza tymi wielkimi niebieskimi oczami -
przypominały inne oczy, które zdawały się widzieć go na wylot - ale szybko odzyskał panowanie nad sobą. Skąd w
ogóle przyszło mu do głowy, że ta kobieta może być London? Czyż nie wyczuwał oszustów na kilometr? Wygląda
jak jego macocha - wielkie rzeczy! - Moja siostra nie żyje od ponad dwudziestu lat - powiedział oschle, tonem
zarezerwowanym dla kłamców i złodziei.
- Przyrodnia siostra.
- To bez znaczenia.
Westchnęła i objęła dłońmi ramiona.
- Chciałam sprawdzić, czy pamiętam to miejsce...
- London miała tylko trzy lata.
- Cztery. Prawie pięć. Nawet z tak wczesnego dzieciństwa zostają nam wspomnienia... może bardzo mgliste, ale
jednak... - Spojrzała za siebie. - Tu, wrogu, stała orkiestra, a tam były jakieś rośliny... chyba drzewa przy oknach...
- Ciemne brwi zbiegły się u nasady nosa, jakby z trudem próbowała uchwycić coś, co wymykało się jej pamięci. - I
wielka fontanna. I rzeźba konia, biała... nie, nie, po prostu rzeźba konia w biegu. I jeszcze...
- Wystarczy.
Zacisnęła usta.
- Nie wierzysz mi.
- Myślę, że powinnaś już iść. - Zachary wskazał drzwi zdecydowanym ruchem głowy. - London nie żyje. Od
ponad dwudziestu lat. Więc zabieraj się stąd i wracaj do domu, zanim stracę cierpliwość i pomogę ci wyjść. Chyba
nie chcesz wylądować przed drzwiami razem z workami śmieci?
- Skąd wiesz, że London nie żyje?
Poczuł nagle nieznośny ucisk w gardle. Stanęły mu w pamięci wszystkie oskarżenia, wytykające go palce,
podejrzliwe spojrzenia rzucane mu ukradkiem.
- Mówię poważnie. Lepiej się stąd zabieraj.
- Ja też mówię poważnie, Zach. - Owinęła się peleryną, ostatni raz popatrzyła na salę balową i spojrzała na niego.
- Nie poddaję się łatwo. Przekonasz się.
- Nie będę miał okazji.
- Kto tu rządzi?
- To nie ma znaczenia - powiedział twardo, zdecydowanie, brutalnie. - Możesz spróbować z moimi braćmi albo z
siostrą, z moją matką albo nawet z naszymi prawnikami. Nikt nie poświęci ci nawet dziesięciu minut. Lepiej
oszczędź sobie rozczarowania, a mnie straty czasu. Posłuchaj mojej rady i wracaj do domu.
- To mógłby być mój dom.
- Guzik prawda.
- Szkoda, że Katherine nie żyje.
Samo wspomnienie pięknej i stanowczo zbyt młodej macochy ścięło Zachary’emu krew w żyłach. Podobieństwo
między tą młodą arogancką kobietą stojącą teraz przed nim a drugą żoną jego ojca Katherine - tą Kat, która
zamieniła jego życie w piekło na wiele lat - było zdumiewające.
- Szkoda? Naprawdę? A może właśnie dobrze się składa? - Dziewczyna pobladła. - Wynoś się.
- Ty się mnie boisz.
- Powiedziałem: wynoś się.
Przez jedną krótką, mrożącą krew w żyłach sekundę wytrzymała jego wzrok, potem wyszła z sali i zeszła po
schodach. Zachary podszedł do okna. Patrzył, jak przechodzi przez ulicę szybkim, zdecydowanym krokiem, cho-
wając głowę w ramionach. Deszcz zamienił się właśnie w prawdziwą ulewę.
Wróci tu. One zawsze wracają. Dopóki pieniądze i władza Danversów nie staną im ością w gardle i nie zmuszą
4
do porzucenia wybujałych marzeń o uszczknięciu czegoś z fortuny starego.
Dobra robota, powiedział sobie, kiedy zniknęła już za rogiem. Ale miał dziwne przeczucie, jakby sam diabeł
wspinał mu się po plecach. Nawet więcej - miał absolutną pewność, że ta kobieta, która dziś się tu wdarła, podając
za London Danvers, znacznie różni się od wszystkich swoich poprzedniczek.
Część pierwsza
1974
Zachary
l
W szystkiego najlepszego w dniu urodzin, kochanie - szepnęła Katherine Danvers do ucha mężowi. Tańczyli na
lśniącej posadzce sali balowej. Na podwyższeniu w rogu niewielka orkiestra grała As Jime Goes By, a melodia
unosiła się nad zebranym tłumem. - Zaskoczony? - zapytała i pieszczotliwie potarła nosem o jego policzek, ani
przez chwilę nie gubiąc rytmu.
- Z twojej strony nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć - odchrząknął. Wiedział oczywiście, że zarezerwowała
salę w hotelu dla jakiejś fikcyjnej kobiecej organizacji. W końcu od pięćdziesięciu lat był najbystrzejszym
człowiekiem interesu w Portland i po drodze nauczył się niejednej przydatnej sztuczki. Rozbawiony ścisnął żonę za
ramię i poczuł, jak jej ukryte pod czarną satyną piersi mocniej na niego napierają. Jeszcze kilka lat temu pod-
nieciłby go sam zapach jej perfum i świadomość, że pod czarną suknią nie nosiła nic. Miała na sobie tylko suknię i
szpilki.
Zmarszczyła śliczny nosek, kiedy pianista zagrał solówkę. Jej czarne włosy lśniły w przymglonym świetle
żyrandoli, a oczy w kolorze głębokiego błękitu spoglądały na niego potulnie spod czarnych rzęs.
Kiedyś oddałby całą swoją gigantyczną fortunę za jedną noc z nią w łóżku. Była tak zmysłowa, tak domyślna, tak
dobrze wiedziała, jak sprawić przyjemność mężczyźnie. Nigdy, nawet na samym początku ich znajomości, nie
zapytał jej, skąd tyle wie o miłosnych rozkoszach, był po prostu wdzięczny za to, że pozwoliła mu zostać swoim
kochankiem i ponownie obudziła w nim pożądanie, które bezpowrotnie utracił, jak mu się zdawało, gdy osiągnął
tak zwany wiek średni.
Słodkie małe kociątko w łóżku zamieniało się w dziką kocicę i przez kilka lat jej niespożyta energia seksualna
wystarczała, by go zaspokoić. Ożenił się z nią, był jej wiemy, a w pierwszych latach małżeństwa kochał się z nią
niemal co drugą noc. Jednak jego namiętność szybko wygasła - jak zwykle - i teraz nie pamiętał nawet, kiedy
ostatnio to robili. Na myśl o impotencji oblał go zimny pot. Nawet teraz, kiedy w tańcu jej uda tak ściśle przylegały
do jego nóg, a koniec jej gorącego języka odszukał wrażliwe miejsce za uchem, nie poczuł nic - ani znajomego
przyspieszenia tętna, ani erekcji. Nawet najbardziej wymyślna gra wstępna nie była w stanie go podniecić.
Zakrawało na cud, że w ogóle udało mu się spłodzić dziecko.
W przypływie nagłej złości gwałtownie odepchnął ją od siebie, po czym jednym szarpnięciem zamknął z
powrotem w ramionach. Zaśmiała się niskim, gardłowym śmiechem, który chwilami brzmiał prawie wulgarnie.
Podobał mu się to. Wszystko mu się w niej podobało. Żałował tylko, że nie może rzucić jej teraz na parkiet i wziąć
tak, jak ona by tego chciała - jak zwierzę, na oczach zgromadzonych tu ludzi, którym mógłby udowodnić, że ciągle
jest mężczyzną zdolnym zaspokoić żonę.
Próbowała już wszystkiego, wszelkich możliwych sztuczek. Przejrzyste negliże, nieprzyzwoite staniki z
dziurkami, przez które wyglądały różowe sutki, czarne pończochy na koronkowym pasku opinające kształtne uda.
Kusiła go językiem, szeptała do ucha sprośne słówka, wymierzała udawane razy, ale nie było nic, co mogłoby go
jeszcze podniecić, a myśl, że może już nigdy nie będzie miał erekcji i może już nigdy nie będzie kochał się z
kobietą, doprowadzała go do rozpaczy i zamieniła jego życie w piekło.
Kiedy melodia dobiegła końca, przechylił ją nagle w tył tak, że musiała się go mocniej uchwycić. Patrzyła w
górę, prosto na niego, czarne włosy niemal dotykały podłogi zasłanej konfetti i płatkami róż. Zdawało się, że jej
piersi, posłuszne prawu ciążenia, wyskoczą zaraz z głębokiego wycięcia sukni.
Świadom, że wszyscy na nich patrzą, przycisnął nagle wargi do tego cudownego zagłębienia między jej
piersiami, jakby nie był w stanie się powstrzymać, a potem szybko postawił ją z powrotem na nogi. Przez salę
przebiegł pełen aprobaty śmiech.
- Ty ogierze! - zawołał jakiś mężczyzna i Kat spłonęła rumieńcem jak niewinna dziewica.
- Zabierz ją na górę, na co czekasz? - wtórował mu inny „chłopiec” w średnim wieku. - Czy to nie czas na syna?
- Później. - Witt spojrzał na roześmiane twarze gości zadowolony, że nikt nie zna jego tajemnicy, i pewny, że Kat
nigdy nie puści pary z ust na ten temat. Syn. Gdyby ci wszyscy krewni, przyjaciele i partnerzy w interesach
wiedzieli...
Nie będzie już żadnych dzieci, niech to szlag. Spłodził trzech dorodnych synów i córkę w małżeństwie z Eunice,
tą rozkochaną w przybłędach suką. Z Katherine będzie miał tylko London, czteroletnią ubóstwianą córkę. Trosz-
czył się o nią bardziej niż o wszystkie inne dzieci razem wzięte i nie czuł z tego powodu żadnych wyrzutów
sumienia. W końcu one - niektóre już zresztą zupełnie dorosłe - sprawiły mu tyle bólu, a ich matka...
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin