Perepeczko A. - Komandosi w akcji.doc

(3158 KB) Pobierz

Andrzej Perepeczko

KOMANDOSI W AKCJI


Seria: WOJNY MORSKIE

I - Bój o Atlantyk

II — Wojna za kręgiem polarnym

III  O panowanie na Morzu Śródziemnym

IV - Bałtyk w ogniu

V — Pogromca U-bootów

VI — Komandosi w akcji

Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1982


Andrzej Perepeczko

KOMANDOSI W AKCJI


Okładkę i stronę tytułową projektował Władysław Kawecki

Mapki Klemens Smoliński

Redaktor Elżbieta Babińska

Redaktor techniczny Elżbieta Smolarz

Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1982

Wydanie drugie Nakład 99 850 + 250 egz.

Arię, wyd. 14,32.Ark. druk. 16 + 1 ark. wkładek offset

Papier offset V kl 71 g.

Oddano do kliszowania 15 stycznia 1982 r.

Podpisano do druku i druk ukończono w marcu 1982 r.

Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul Świętojańską 19/23.

Zam.nrl60             


Wstęp

 

 

Ostatnia wojna dzierży bezapelacyjnie prym w historii wszystkich dotychczasowych wojen pod względem ogro­mu zaangażowanych środków i ludzi biorących w niej udział. Wydawać by się mogło, że w tych gigantycz­nych zmaganiach nie ma miejsca na jakiekolwiek indy­widualne działanie, że pojedynczy żołnierz czy nie­wielka ich grupka może być tylko maleńkim, nic nie znaczącym kółeczkiem w wojennej machinie.

Co prawda, zawsze zauważa się wielkich dowódców, nadzwyczajnych strategów, generałów czy marszałków, jednakże ich działalność i tak opiera się na pozbawio­nych indywidualnego charakteru masach ludzi i sprzę­tu.

Jednakże, wbrew pozorom, historia drugiej wojny światowej obfitowała również w epizody, w których decydujące znaczenie miały nie tylko sprzęt i środki techniczne, lecz przede wszystkim osobiste walory oraz inwencja i umiejętności poszczególnych żołnierzy. W epizodach tych brali udział specjalnie i wszechstronnie przeszkoleni żołnierze, stanowiący swego rodzaju ary­stokrację wśród innych rodzajów wojsk — komandosi.

Nazwą tą określano kiedyś oddziały Burów walczące przeciw Anglikom w latach 1899—1902 w południowo­afrykańskich republikach Transwalu i Oranii. Oddziały te były doskonale wyszkolone, a przede wszystkim cha­rakteryzowała je olbrzymia wytrzymałość i odporność na trudy, zarówno w sensie fizycznym jak i psychicz­nym. Regularne oddziały wojsk brytyjskich mimo że znacznie liczebniejsze i znacznie lepiej wyposażone — miały z burskimi komandosami bardzo dużo kłopo­tów, a wyczyny tych ostatnich, obrosłe dodatkowo le­gendą, stały się nieomal świętością narodową.

Podobnie w czasie II wojny światowej od żołnierzy jednostek specjalnych wymagano niezwykłego hartu ducha, wspaniałej kondycji fizycznej i wytrzymałości, dużych i wszechstronnych umiejętności, a także olbrzy­miej odwagi i poświęcenia, z reguły bowiem przezna­czeni oni byli do przeprowadzania akcji, z których pow­rót był wysoce problematyczny.

Zalążkiem przyszłych oddziałów komandosów stały się tak zwane „samodzielne kompanie". Powołano je do życia w Wielkiej Brytanii wiosną 1940 r., gdy Niemcy napadli na Norwegię, i organizowano w wielkim poś­piechu ze względu na niepomyślnie rozwijającą się sy­tuację wojsk sojuszniczych w norweskiej kampanii. Do oddziałów tych przyjmowano jedynie ochotników — zarówno oficerów jak i szeregowych — werbowanych w rozmaitych jednostkach brytyjskiej armii.

Ochotników poddano bardzo trudnemu, specjalnemu treningowi, który jednak musiano przerwać ze względu na krytyczną sytuację na norweskim froncie. Połowa żołnierzy „samodzielnych kompanii" pod dowództwem brygadiera *[1] C. Gubbinsa została skierowana do Nor­wegii. Walczyli oni tam aż do końca, do momentu ewa­kuacji korpusu ekspedycyjnego.

Druga połowa żołnierzy pozostała w Anglii, prowa­dząc w dalszym ciągu intensywny i wszechstronny tre­ning. Obejmował on zarówno opanowanie umiejętno­ści posługiwania się wszelkimi możliwymi rodzajami broni i sprzętu technicznego, jak i wyrabiał dużą spra­wność fizyczną i umiejętność radzenia sobie w każdej, nawet najbardziej skomplikowanej i nieprzewidzianej okoliczności.

Długodystansowe marsze z pełnym wyposażeniem i z całkowitym sprzętem bojowym nie należały do wy­jątków. Na przykład jeden z oddziałów przebył pieszo w ciągu niecałych 24 godzin odległość wynoszącą 100 km, inny — niosąc broń, amunicję, sprzęt biwakowy i zapasy żywności na pięć dni, pokonał w ciągu tych pięciu dni 210 km.

Spryt i umiejętność dawania sobie rady w ciężkich sytuacjach wyrabiano też w inny sposób. Oto, na przy­kład, jeden z pododdziałów komandosów brał udział w wojskowej paradzie w jakimś dniu o godzinie 15.00. Po jej zakończeniu żołnierze otrzymali rozkaz stawie­nia się w miejscowości odległej o kilkadziesiąt mil na­stępnego dnia o godzinie 06.00 na kolejną uroczystość — co oznaczało konieczność pojawienia się w nienagan­nym mundurze wyjściowym, wyczyszczonych butach, ogolonym i umytym. Trudność wykonania takiego roz­kazu polegała na tym, że komandosi musieli dostać się do odległej miejscowości własnym przemysłem, bez bi­letów, bez rozkazów wyjazdu, bez przepustek. A trze­ba pamiętać, że po ulicach miast i po szosach krążyły patrole żandarmerii wojskowej, że obowiązywały spe­cjalne, zaostrzone i dokładnie egzekwowane przepisy porządkowe.

Żołnierzy jednostek specjalnych uczono też walki wręcz, posługiwania się nożem w bezpośrednim zwar­ciu. Ćwiczyli wspinanie się na skały, przebywanie wpław w pełnym umundurowaniu i ze sprzętem roz­maitych przeszkód wodnych, rozbrajali pola minowe za­równo na lądzie jak i w wodzie, uczyli się przebywać wąwozy czy rzeki na zaimprowizowanych mostach li­nowych. Oswajano ich z walką i z ogniem nieprzyja­cielskim, aby uodporniać na zaskoczenie, znieczulać na zwykły, naturalny, ludzki strach.

Po powrocie z norweskiej eskapady niedobitki z bio­rących udział w kampanii „samodzielnych kompanii" dołączyły do szkolących się wciąż w Anglii pozostałych oddziałów nowego rodzaju wojsk. Po upadku Holandii, Belgii i Francji latem 1940 r. przemianowano „samo­dzielne kompanie" na Bataliony Służby Specjalnej (Special Service Battalions).

Jednocześnie w tydzień po ewakuacji z Dunkierki ppłk D.W. Ciarkę — oficer mający bogate doświadcze­nie wojskowe z czasów służby w Palestynie i walk z Arabami — opracował sposoby przygotowania i wy­korzystania żołnierzy Służby Specjalnej, których proponował nazwać — na pamiątkę wojny burskiej — ko­mandosami.

Projekt został przyjęty zarówno przez szefa Sztabu Generalnego Wielkiej Brytanii Johna Dilla, jak i przez premiera Winstona Churchilla, który 10 maja 1940 r. objął ten najtrudniejszy w czasie wojny urząd. Obaj zdawali sobie sprawę, że w okresie ponoszonych kolej­no na wszystkich frontach klęsk prze? brytyjskie kor­pusy ekspedycyjne należy mieć doborowe choć nielicz­ne oddziały, które mogłyby prowadzić śmiałe, zaczep­ne akcje na terytorium okupowanej przez Niemców Europy. Akcje, których główną wartością byłoby pod­niesienie upadającego ducha w narodach brytyjskiego imperium.

Przeformowane oddziały komandosów zaczęto inten­sywnie szkolić w akcjach morskodesantowych, najłat­wiejszym bowiem sposobem dostarczenia oddziałów na tereny okupowane był desant, a jedynym sposobem ich wycofania po wykonaniu Zjadania — transport morski.

W ten sposób powstała koncepcja utworzenia dowódz­twa Operacji Połączonych, których symbolem były kot­wica, karabin i stylizowany orzeł, a mottem — hasłem przewodnim — „połączeni zwyciężymy".


 

Na drugą stronę kanału La Manche

 

 

Klęska wojsk sprzymierzonych we Francji, ewakuacja z plaż Dunkierki głównie angielskiego korpusu i wre­szcie decyzja marszałka Petaina o podpisaniu zawiesze­nia broni i kapitulacji armii francuskiej stanowiły ko­lejne ciosy dla osamotnionej w wojnie z faszystow­skimi Niemcami i Włochami armii angielskiej. Nikt jednak nie myślał o poddaniu się, nikt nie dopuszczał myśli o ostatecznej przegranej. Szykowano się poś­piesznie do obrony, a nawet — choć może w owym cza­sie wyglądało to na nierealne mrzonki — zdawano so­bie sprawę, że w przyszłości czeka armię zadapie sztur­mowania i zdobywania utraconego zachodniego wybrze­ża Europy. Nic więc dziwnego, że już w dniu 23 czer­wca 1940 r., w dniu podpisania zawieszenia broni przez marszałka Petaina, gdy w atlantyckich portach fran­cuskiego wybrzeża trwała jeszcze pośpieszna, impro­wizowana ewakuacja rozbitych oddziałów wojskowych — angielskich, polskich, czeskich i niektórych francu­skich — od brzegów angielskich ruszyła niewielka zwiadowcza wyprawa komandosów w kierunku okupo­wanego przez Niemców wybrzeża kanału La Manche.

Celem wyprawy było sprawdzenie stopnia przygoto­wań niemieckich zarówno do obrony wybrzeża przed ewentualnym kontratakiem brytyjskim, jak też i do spodziewanej inwazji na Anglię Dodatkowo dowódz­two brytyjskie liczyło na wprowadzenie zamieszania i niepokoju w sztabach niemieckich i na efekt psy­chologiczny takiej dywersyjnej akcji.

W desancie miała wziąć udział sześć grup komando­sów. Ze względu na różne trudności, natury zarówno technicznej jak i personalnej, wieczorem dnia 23 czer­wca z trzech portów brytyjskich leżących nad kana­łem La Manche ruszyły w kierunku kontynentu tylko trzy grupy komandosów. Stu dwudziestu komandosów, zaokrętowanych na ścigaczach, ruszyło w kierunku francuskiego wybrzeża, do niedawna jeszcze przyjaz­nego i znanego, a teraz niebezpiecznego i pełnego nie­spodzianek. Teren lądowania i zwiadu ciągnął się wzdłuż wybrzeży kanału La Manche, od przylądka d'Alprech koło Boulogne-sur-Mer do przylądka Hautbanc w pob­liżu Berek.

Wyprawą dowodził z ramienia marynarki wojennej kpt. J.W.F. Milner-Gibson, który w ciągu ostatnich trzech tygodni aż dziewięć razy zbliżał się do francus­kich wybrzeży, szukając odpowiednich miejsc lądowa­nia zwiadowców. Na czele oddziału komandosów stali ppłk D.W. Ciarkę i mjr R.J.F. Todd ze szkockiego puł­ku Argyll i Sutherland Highlanders.

Wśród zgromadzonych na niewielkich jednostkach żołnierzy panował nastrój podnieconego skupienia. Pra­wie każdy z nich zdawał sobie sprawę, że płyną nie­jako „pod prąd", w odwrotnym kierunku niż żołnier­skie masy pokonanych oddziałów ewakuowane pośpie­sznie na Wyspę Ostatniej Nadziei, jak zaczęto w tym okresie nazywać Wielką Brytanię.

Ppłk Clarke i kpt. Gibson z niepokojem obserwowali roztaczające się wokół nich wody kanału.

— Żeby tylko nie zerwał się niespodziewany sztorm — odezwał się podpułkownik.

— Prognoza pogody jest raczej pomyślna — kpt. Gibson był w nieco bardziej optymistycznym nastroju. Zresztą jako marynarz o wieloletnim stażu znał lepiej kaprysy pogody i mniej się ich obawiał.

— Ale dla tak małych jednostek jak nasze nawet niewielka fala to już nie lada przeszkoda. Szczególnie przy lądowaniu — odezwał się znów podpułkownik.

Na szczęście, jak na razie, pogoda sprzyjała koman­dosom. Od północnego wschodu wiała lekka wieczorna bryza, która nie zdołała rozhuśtać stosunkowo wąskich w tym miejscu wód kanału, Niebo pokryte było nisko płynącymi chmurami, a od czasu do czasu nad wodą zalegały pasma mgły.

— Żeby tak się utrzymało do rana — westchnął mjr Todd — bo przecież całe powodzenie naszej wyprawy zależy od stopnia zaskoczenia. I tak idziemy prawie zupełnie „w ciemno".

— Właśnie wysłano nas po to, żeby cośkolwiek poz­nać — uciął dyskusję ppłk Ciarkę.

Tuż przed zapadnięciem ciemności, w wyznaczonym uprzednio punkcie, w odległości około 10 mil od an­gielskiego brzegu, spotkały się trzy grupy płynących jednostek. Przez pewien czas niewielka armada pły­nęła razem ku niewidocznemu w nocnych ciemnościach nieprzyjacielskiemu brzegowi.

— Osiągnęliśmy miejsce startu — zameldował kpt. Gibson podpułkownikowi.

— O.K. Wykonać rozkazy operacyjne!

Ścigacze, płynące dotychczas w zwartym szyku, roz­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin