Rodziewiczówna Maria - Z głuszy.pdf

(538 KB) Pobierz
Rodziewiczowna Maria - Z gluszy
M ARIA R ODZIEWICZÓWNA
Z GŁUSZY
O BRAZKI
N OC
Była wielka cisza. Na niebie zapadło juŜ słońce i powoli jedna po drugiej poczynały
mrugać gwiazdy — na ziemi ustała praca i nisko teŜ mrugały ogniska chat.
Długi był dzień majowy, dla słońca, dla pola, dla człowieka.
Teraz znój ziemi występował rosą, znój nieba gwiazdami, znój ludzi — pieśnią spoczynku.
Rzeka wieś przecinała i tylko ta woda nigdy niestrudzona bujała, gadała, Ŝyła. W toń jej
wpadała łuna ogniska chaty ostatniej i krwawą plamą się stała, a z chaty pieśń wybiegła,
mącąc ciszę.
Tam w izbie odpoczywało ludzi czworo.
Gospodarz, wpół leŜąc, kopcił fajkę; gospodyni obierała kartofle; pod oknem parobek
młody na skrzypkach wtórował pieśni.
Śpiewała kobieta młoda, stojąc u ognia z rękoma załoŜonymi na tył głowy, przegięta
zalotnie, wpatrzona w parobka.
Nie dziewczyną juŜ była. Włosy jej obcięte kryła jej jaskrawa chustka, strój nosiła
męŜatek, na piersi nie miała juŜ paciorek. Młoda była i osobliwie przystojna. Czarnooka,
smagława, słuszna i gibka, miała coś dzikiego w ruchach, szalonego w oczach. Śpiewała juŜ
długo, wciąŜ w tej postawie bezczynnej, draŜniąc parobka zagadkowym uśmiechem, Ŝartem
spojrzeń, purpurą ust.
Gdy ogień dogasał, gospodyni dorzucała trochę smolonych szczap i w przechodzie
głaskała pieszczotliwie kobietę.
Wreszcie parobek smyczek opuścił, śpiewająca umilkła. Zrobiło się nagle w chacie pusto i
straszno.
— Śpiewaj jeszcze, doniu! — odezwała się stara.
— JuŜ reszta — odparła, przeciągając się leniwie.
— Ale, reszta — zaśmiał się parobek — jeszcze wesela nie śpiewałaś.
— Wesela! — odparła, ramiona pogardliwie wznosząc. — I tobie juŜ wesele odśpiewali i
mnie!
Spuściła głowę, nagle postarzała, ponura.
— To co? — rzucił wyzywająco. — Śpiewali nam osobno, zaśpiewajmy sobie razem.
— Oj, ty hultaju — śmiejąc się grubo, upominała matka. — A do Ŝonki ci nie pora!
— Oj, nie ucieknie — rzekł lekcewaŜąco. — Nu, Marynka — śpiewaj!
Zaśmiała się dziwnie, gorzko i swawolnie zarazem, i odrzucając głowę, Ŝe aŜ się chustka
osunęła na kark, zaczęła pieśń weselną a nie wesołą wcale. Parobek wtórował:
Oj! Nie było ci chodzić nad rzekę, po wodę,
Nie było ci czekać miesiąca wschodu,
Miesiąca chłodnego.
Nie było słuchać słowiczka zza gaju,
Nie brać upominków, co chłopiec daje,
Ni iść do niego.
Bo te upominki od woli cię odwiodą
Ze wsi swej i chaty — do świekry zawiodą
Do chleba cudzego!
W tej chwili drzwi chaty rozwarły się szybko i rozległo się zwykłe powitanie:
— Pochwalony!
Nagle pieśń się urwała. Kobieta spojrzała na wchodzącego i cofnęła się o krok, zbladła.
Parobek powstał i mimowolnie wziął za wiosło w kącie stojące, stara z okrzykiem plasnęła
rękoma.
Tylko gospodarz nie okazał Ŝadnego wraŜenia; ku przybyłemu głową skinął i odparł:
— Na wieki wieków! Gość wszedł i drzwi zawarł.
Młody, tęgi barczysty, o twarzy spokojnej i smutnej, był ubrany z dworska, w surdut siwy
z zielonymi wypustkami, czapkę z blachą leśnej straŜy i długie buty.
Przez ramię miał torbę borsuczą i strzelbę, którą zaraz zdjął i w kącie postawił.
Potem do młodej kobiety się zwrócił.
— Dobry wieczór, Marynko! — rzekł, usiłując się uśmiechnąć.
— Dobry wieczór, Jakubie — odparła obojętnie.
— I wam, ojcowie, dobry wieczór, i tobie Macieju. CóŜ, spokojnie u was?
— Ano jednakowo — odparł stary — a u ciebie, synku? — Tu mnie jednakowo! —
odparł, głową kiwając.
— Głodnyś moŜe? — spytała stara.
— Nie. Zmęczyłem się. Kawał drogi. Spocznę trochę.
Otarł rękawem pot z czoła. Dziwne to było zmęczenie, bo biały był, jak płótno, a wargi
miał sine. Usiadł na ławie i westchnął.
— MoŜe ci wódki dać — zaśmiał się Maciej. — Z oczu ci patrzy, jakbyś upiora spotkał.
— Gorsze są strachy, niŜ upiory. Za wódkę dziękuję, odrzekłem się zaraz po weselu.
Milczenie cięŜkie zapanowało w izbie. Gość je przerwał, w okno patrząc:
— Noc to — noc kochana! Ni szumu, ni ruchu, a ciepłość wskroś serce obejmuje. Będzie
nam lubo wracać.
— Nie zanocujesz? — spytał stary.
— Ej, doma mi pilno! SłuŜba, nie druŜba! Godzinę zabawię, do miesiąca wschodu. —
Wstał, do młodej kobiety się zbliŜył, usiadł obok niej na zydlu i za rękę ją ujął.
— Pieśni śpiewałaś, jakem szedł — rzekł miękko — zaśpiewajŜe i mnie!
Dała się głaskać i pieścić obojętna, zdrętwiała, wpatrzona ponuro w czarną noc za oknem.
On na nią oczy wzniósł proszące, łagodne i długą chwilę się wpatrywał.
Naprzeciw Maciej ku nim spoglądał. Zrazu trochę niespokojny, zawistny, potem pewny
siebie, zuchwały. Zapalił fajkę i uśmiechając się szyderczo, śpiewać począł:
U Marynki chata tóŜ przy moście,
Przyjechało trzech chłopaków w goście.
Jeden mówi: ja Marynkę lubię,
Drugi mówi: ja ją gwałtem wezmę,
Trzeci mówi: a jaz ją poślubię.
Oj! Ten tylko do ślubu ze mną stanie,
Kto mi trójziele dostanie!
— Składane pieśni umiesz, Macieju! — przerwał Jakub — słuchać ciebie lubo. —
Odchylił się od kobiety, jakby zmroŜony jej obojętnością, na rękach głowę wsparł i zdawał
się drzemać.
A Maciej, wciąŜ uśmiechnięty, dalej ciągnął:
Jedzie chłopak zza morza z trójzielem,
A Marynka z kościoła z weselem.
ZagrajcieŜ mu skoczno, panie muzykancie,
ZagrajŜe Marynce z kościołem do tańca.
Zaszumiała smutno zielona dąbrowa,
Odleciała z karku Marynki głowa.
TakieŜ tobie, zwodnico, wesele —
Nie posyłajŜe ty chłopaka po ziele!
— Tak i jest — ozwał się nagle Jakub, wstając i prostując się. — śonka mi pieśni śpiewać
nie chciała, tobie za twoją dziękuję. W mojej chacie nigdy śpiewania nie słychać, więc to mi
nie lada gody. U mnie wieczornica cicha, stara matka stęka, świerszcz w kącie za skrzypka, a
wokół drzewa bas wiodą.
Zaśmiał się, pas na sobie poprawił, włosy z czoła odrzucił i za strzelbę wziął.
— Komu w drogę, temu czas. Zbieraj się, Marynka — rzekł, fajkę nabijając tytoniem.
— Zanocowałbyś — raz jeszcze wtrąciła stara.
— Nie. W noc taką płynąć dobrze. Drogi szmat, ranek wczesny. Czas do domu!
Młoda kobieta powstała automatycznie, bez protestu jawnego, z zaciętym jednak uporem
w oczach.
Milcząc, poczęła się do drogi ogarniać, szmaty zbierać. Matka jej pomagała drŜącymi
dłońmi. Maciej dobranoc rzekł i wyszedł.
Jakub, w ogień patrząc, czekał cierpliwie.
— Słuchaj, synku — odezwał się stary. — Ty rozumny człowiek. Nie karz jej srogo!
Wiadomo, głupia.
Stara za rękę go ujęła.
— Jakubku! PoŜałuj, nie bij! Opamiętaj się! — prosiła wznosząc ku niemu blade oczy.
On się po chacie obejrzał. Kobieta stała juŜ do drogi gotowa, z płachtą szmat na ręku,
przyglądała mu się więcej ciekawie, niŜ z bojaźnią.
— Daj, poniosę — rzekł krótko.
Potem starym się skłonił i czapkę nasunął na oczy.
— Pochwalony!
— Na wieki wieków. Szczęśliwej wam drogi.
— Zostańcie zdrowi!
Drzwi skrzypnęły i ucichło wszędy.
ŚcieŜką ku rzece szło tych dwoje, nic do siebie nie mówiąc, kobieta przodem, męŜczyzna
za nią — nów księŜyca czynił z nich czworo. Cienie szły takŜe i zdawały się tych ludzi
eskortą duchową, szepczącą coś do ucha.
Na ścieŜce spotkali kilką dziewek z wiadrami pełnymi.
Pozdrawiano się w przechodzie, ale skoro się minęli rozlegały się chichoty i szepty.
— Widzicie, głupi Jakub po Ŝonkę znowu przyjechał!
— Ale, cygańską krew chce oswoić. Cha, cha, cha!… Człowiek słyszał te szepty. Spuścił
głowę, poczerwieniał ze wstydu, pośmiewiskiem był. Nie rzekł jednak słowa.
Zeszli łąką do rzeki, która z cichym szelestem muskała łódź na brzeg wypchniętą, pełną
suchego szuwaru. Na posłanie to rzuciła się Marynka i ułoŜyła, jak do snu.
Jakub manatki jej podał, czółno na wodę spuścił i stanąwszy w końcu, jednym wiosłem i
sterował i pędził zarazem.
Od razu odskoczyli na drugi brzeg, w cień niskich krzaków i po chwili w zwrocie stracili z
oczu wioskę. Byli sami, zupełnie sami w tej nocy majowej.
StraŜnik zdjął strzelbę, torbę i surdut. Ciepłość owa, którą wspominał, Ŝe wskroś za serce
bierze, ogarnęła go. KsięŜyc oświecał go w pełni, przez rzekę ścieląc szlak srebrny, w którym
on ciągle łódkę utrzymywał, smutnymi oczyma zapatrzony w dal.
Wilgotny, surowy zapach wznosił się z toni; niekiedy trącona wiosłem mięta rzeczna
rzuciła smugę woni ostrej; na rzece srebrno — błękitnej, jak gwiazdy białe, połyskiwały
grzebienie w rozkwicie i szare sitowia były jak chmurki małe na gładkiej, Ŝywej tafli.
Po gajach nadbrzeŜnych głuszyły siebie wzajem słowiki, po łąkach błyskały ognie błędne,
wznosiły się białe opary, a nigdzie śladu nie było człowieka.
Jakub wiosłował bez szelestu, jakby ciszy trącać nie chciał, ni płoszyć. Sunęła łódź, jak
widziadło, ledwie ślad chwilowo ryjąc; niepostrzeŜenie ubiegała droga. Kobieta leŜała w
cieniu, udawała sen.
Nagle chłop głos podniósł, pieszczotliwy, proszący, cichy:
— Marynko, posłuchasz ty mnie?
— Mów — odparła głucho, wzruszając ramionami.
— Powiedz, co ja tobie zawinił?
— Nic, nie lubię ciebie — burknęła.
— To tak. Stara matka prawdę mówiła. Weź, powiada, psa złego; pieść go i karm —
pokocha ciebie; weź, powiada, szulaka z gniazda; hoduj, pilnuj — przystanie do ciebie. Ale
człowieka nie bierz i nie hołub, bo to ni pies, ni szulak — ukąsi ciebie, zadziobie, albo
ucieknie.
— Prawdę rzekła, nie było mnie brać — burknęła. Popatrzył na nią zdumiony.
— JaŜ ciebie gwałtem nie brał. Zapomniałaś. Na kupalne ognie i temu dwa lata, na owej
polanie my się zeszli w czarnym lesie. Palili chłopcy ognie, dziewczęta pieśni stare śpiewały.
NajwyŜej ja przez Ŝar skakał, najpiękniej tyś śpiewała. Marynko, i co ja tobie za złe uczynił,
Ŝe się rozmiłował, i skąd ja wiedzieć mógł, Ŝe ty mnie lubić nie będziesz dłuŜej, niŜ przez oną
noc? Bo ty mnie wtedy lubiła, niebogo! Pod owymi czarnymi dębami i świtania doczekali, za
ręce się trzymając, taj pieszcząc. Zapomniała ty, zapomniał ja, oj na wieki. I co ja tobie za
krzywdę uczynił. Zaszedł do ojców raz, drugi, ty witała mile. Miłowali cię inni wielu, dla
swawoli, dla śmiechu, Ŝycia Ŝaden dać nie chciał, ja dał. Ot i cała wina moja…
Podniecony, uderzył wiosłem po fali. Kilka ryb spłoszonych plusnęło, słowiki na sekundę
ucichły, łódka się zachybotała. Cisza nocna działała na chłopa. Stłumionym głosem ciągnął
dalej, powolnie niŜąc wspomnienia:
Zaszedł do ojców, taj nad tą rzeką ciebie spotkał, na tym ługu gorące słowa gadał.
Ptaszynko, łabędzico, pójdź do mojej chaty na panowanie, na królowanie, na miłowanie; za
dolę ciebie wezmę, za bogactwo, jak oczu, jak duszy pilnować będę, doglądać. Mnie nic, Ŝe
ludzie od ciebie ostrzegają, mnie nic, co złe języki plotą — wierzę ja tobie! śycie dam, by ci
dobrze było. Ty słuchałaś gadania u mojej piersi, dawała usta całować, aŜ mi zupełnie rozum
zabrałaś, związałaś duszę. Gdym się ojcom z prośbą o ciebie do nóg pokłonił, ty zapłakałaś,
jak z dobra się płacze, ty mi rada byłaś.
Oj, nocy ciepła, oj, nocy kochana!
— Nocka widziała mnie w miłowaniu wracającego, widziała w pragnieniu, w niepokoju, w
sławie i uciesze. Sam ja często wracał w takie pory, gdy złe po wodach chodzi, durzy i mami,
i w takie, Ŝe fala razem ze mną kry niosła i śmierć, a nigdy się nie lękał zatraty, ni strachu,
taki się duŜy czuł i taki spokojny, przez ciebie! Moja dolo ty, moja mocy — ot jaki ja teraz
ostał! Wszystkiego dobra pół roku było. Na ślubie z tobą stanął i sobie do chaty, ot, nocką
taką samą lubą, ciebie przywiózł, na dodatek największy. Czy ty i tego nie pamiętna —
zwodnico! Miły BoŜe, Ŝebym ja człeka Ŝycia pozbawił, a potem sierotom jego taki dobry był,
jak tobie przez ten rok, tobym u sierót tę krew ojcu, a Bogu duszę odsłuŜył; Ŝebym ja kata tak
umiłował, kat by mnie oszczędzał. A ty rękę moją gryzła, ty oczy moje wyłupiłaś, serce za
próg wymiotłaś, a duszę jak szmatę skręciłaś. Ot, tyle!…
Matczyna prawda: nie zagabuj człowieka do lubienia, nie człowiecza to moc! Porzuciła ty
mnie, uciekła! Ja wtedy po ziemi się tarzał, piasek gryzł, nie było we mnie Ŝyły, ni kości, co
by śmiertelnie nie bolała, łzami krew szła, obłęd głowę rozbierał na kawałki, jak cieśla
popsuty budynek. Mój BoŜe! Po jedynaku tak matka nie płacze, jak ja po tobie. Przybiła ty
mnie wtedy śmiertelnie, alem się pociechy jeszcze myślą czepiał: Opamięta się, poŜałuje
swego, własnego!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin