Rodziewiczówna Maria - Filantrop.pdf

(67 KB) Pobierz
502067 UNPDF
Maria Rodziewiczówna
Filantrop
– Mój łaskawco, chcesz mnie wyciągnąć z domu do siebie
na wigilią... Po co? Żebym się rozchorował? Może potem
zechcesz, abym szedł z wami na Pasterkę, i żeby mnie tam
okradli!
Lari-fari , mój drogi! Już mi się to raz zdarzyło, ostatni raz,
kiedym tradycyjnie spędzał dzisiejszy wieczór. Nie wczoraj –
lat temu dziesięć. Od tej pory dałem za wygraną trzem
rzeczom: filantropii, poszanowaniu tradycji i modnym
nabożeństwom, czyli: nie czynię nikomu dobrze, nie jem
ryby na sianie i nie chodzę na Pasterkę. Śmiejesz się? To
wcale nie zabawne, – Cóż to? Okradli szanownego pana?
- Gorzej, bo oszukali!
– Ejże! Pana? Chyba ładna kobieta?
– Bredzisz! Po pierwsze: jak ognia zawsze bałem się
kobiet, a po drugie: jeśli mężczyznę oszuka kobieta, ano, to
choć najlepszy jego przyjaciel przez życzliwość, a znajomi
przez grzeczność powiedzą, że on nieszczęśliwy; ale gdy
dojrzałego mężczyznę oszuka dziecko, no, to rzecz
skończona, on jest głupi! Co?
– Więc pan dobrodziej miał dziecko?
– Jakie gadanie! Żebym je miał, toby mnie dawno
zagryzło, nie wspominając o żonie, która by mnie
zrujnowała. Nie, nie! Nie miałem nigdy nikogo. Może bym
miał, ale właśnie ów wypadek uleczył mnie raz na zawsze od
wszelkich tęsknot i serdeczności! Było to tak, jakem mówił,
przed dziesięciu laty...
Stół zasłany, ogień na kominie, zapach różnych
smacznych rzeczy z kuchni mnie zalatywał. Wtem coś, ktoś
do drzwi się skrobie. Służba była zajęta, idę sam otworzyć.
Przede mną stoi dziecko, chłopiec, obdarty, zziębły, bosy, i
płacze.
– Czegoś tu?
– Sierota! Kawałeczek chleba, zimno! – bełkoce.
Ano zimno, prawda; mróz dochodził dwudziestu stopni.
1
– Gdzież twój ojciec? – pytam, myśląc, że się zmieszał.
– Nie ma, umarł!
– A matka?
– Nie ma, umarła.
Bez kwestii, mówi prawdę.
Byłem wtedy filantropem.
Wystaw sobie, mój łaskawco, zaprosiłem tego brudasa do
siebie, a ponieważ służba wciąż była zajęta, sam go
umyłem, uczesałem, dałem swoje nowe kamasze (były
wprawdzie za wielkie), swój surdut (mógł mu służyć w
potrzebie za namiot), no i wszystko inne, na wyrost
obmyślane. Takem się sprawił, że nim lokaj oznajmił
wieczerzę, ten błazen wyglądał, jak mysz w płaszczu; no, ale
szykownie, i zasiadł naprzeciw mnie za stołem.
Jak on jadł, mój łaskawco! Za trzech, nie! Za siedmiu. Co
nie zjadł, to oczyma pożerał, a ręce i oczy to mu biegały
łapczywie, jakby i do kieszeni chciał resztę schować.
Może i ja, na taki apetyt patrząc, zbytnio przeładowałem
żołądek, a może niesłusznie siebie oskarżam. To ten łotr był
wszystkiemu winien.
Po wieczerzy zaczynam śledztwo.
– Gdzież mieszkasz?
– Gdzie się trafi!
– Co robisz?
– Nic! Za małym! Wałęsam się koło rzeki.
– To źle. Dla małego są małe roboty. Zaproteguję cię do
szewca Zadorskiego!
– Dziękuję, mój złoty panie.
– A teraz się zbieraj. Pójdziemy na Pasterkę.
Przenocujesz u mnie przez święta.
Poszliśmy. Włożyłem na siebie palto, do kieszeni
portmonetkę, na wierzch niedźwiedzie i poszliśmy.
W bramie spotykamy szopkarzy.
2
Chłopcu, jak budę zobaczył, stanęły świeczki w oczach,
zagapił się i przyzostał.
– Cóż tam! – wołam,
– Mój złoty panie! – powiada – żeby mi taki domek na
własność, tobym teatr robił!
– Głupiś! – burknąłem.
Zamilkł i już cichutko zaszedł do kościoła.
Tam, jak wiadomo, ścisk, zaduch, oprócz najbliższych
karków nic nie widać.
Stoję blisko kruchty, chłopiec obok. A wtem, gdy nas
bardzo ścisnęli, czuję rękę popod niedźwiedziami w
kieszeni. Chwytam za rękaw, ciągnę do siebie, złodziej do
siebie.
Aż tu drze się materiał rękawa, zostaje mi w ręku kawałek,
a znika ręka, złodziej i portmonetka. Masz tobie!
Patrzę za łotrem, chłopca nie ma; podnoszę do oczu
szmatek: mój surdut !
A tu tłok, ani się obrócić!
Zaraz mnie wtedy chwyciły boleści!
Doktorowie dowodzili, że to niestrawność i gastrycyzm, ale
co oni wiedzą!
Ja ci mówię, że to było rozlanie żółci i atak na wątrobę – z
irytacji, ze wstydu i z zawodu!
Mówiłem ci przecie, że wtedy byłem filantropem, to
dokładnie rzecz maluje.
Mogła mnie apopleksja ubić, a jeszcze bym się nie dziwił.
Straciłem tedy ogólnie na tej sprawie: garnitur wcale niezły
– trzydzieści rubli; kamasze – siedem rubli; portmonetkę, a w
niej piętnaście rubli; honorarium doktorów – pięćdziesiąt
rubli; lekarstwa – dwanaście rubli; drobne koszta, jako:
felczery, dorożki, dozorczynie – trzydzieści rubli; summa
summarum; sto czterdzieści cztery ruble, że nie wspomnę
już o kopiejkach, chociaż z pewnością były! Nie powiem nic
nad to, bo to dosyć!
Teraz idź, mój łaskawco! Widzę, że ci śpieszno do tej ryby
i nabożeństwa, a tu cię zatrzymałem niepotrzebnie. Nie
3
śmiejesz się? A co? Przyznajesz, że to nie zabawne, ale
głupie!
– Przyznaję, że to smutne!
– Gadaj zdrów! Wiem, że przez grzeczność omijasz
najsłuszniejsze określenie. No, no, nic nie szkodzi...
Szczęśliwych świąt! Wpadnę do was, gdy zaczniecie jeść po
ludzku. Adie!
Przyjaciel odszedł.
W mieszkaniu zrobiło się cicho. Żadnych szczególnych
przygotowań, żadnych uroczystości.
Gospodarz czytał, póki stało krótkiego, grudniowego dnia;
potem przechadzał się po bogatych, pustych pokojach;
wreszcie w gabinecie, u okna, siadł wygodnie w fotelu i
zadrzemał, ukołysany zmierzchem.
Służba skupiła się w kuchni i dopiero skończywszy swą
ucztę, zapaliła lampy i podała panu przybory do wieczornej
herbaty.
Potem uwolnili się wszyscy na wieczór i zostawili go
samego wśród dostatków i ciszy. Co miał robić wieczorem?
Gazety nie było, wista nigdzie nie znajdzie. Będzie drzemał.
Drzemał tedy. Kiwał się naprzód i w tył, potem dla
rozmaitości z boku na bok, wreszcie zaczął wtórować
ruchom delikatnym chrapaniem. Śniły mu się nawet różne
rzeczy, a w końcu, że ktoś do drzwi skrobie.
Przypomnienie tamtego tragicznego skrobania tak go
poruszyło, że aż się zbudził.
Pierwszym wyraźnym uczuciem była wilgoć na brodzie;
musiał ją, śpiąc, umoczyć w nie dopitej filiżance herbaty.
Drugim wyraźnym uczuciem był rzeczywisty hałas u drzwi:
ktoś z lekka pukał. Zupełnie jak wtedy, nieśmiało, nie
używając dzwonka.
Wstał, już z daleka zaczynając wymyślać:
– Obieżyświaty, urwipołcie, bosochody! Niech no który się
teraz pokaże!
Jedną ręką ujął bambus, drugą drzwi otworzył. Przed nim
stał młody chłopak, z szopką na plecach, a latarką w ręku.
4
Staremu na ten widok groziło ponowne rozlanie się żółci i
atak na wątrobę.
– Czego, ty hultaju! Wynoś się prędko! Tutaj nie ma
kucharek, dzieci i próżniaków! Precz!
Ale chłopak, na jego widok, skrzynkę swą prędko z pleców
zrzucił, latarkę postawił, a sam, jak długi, do nóg mu upadł.
– A to co za komedia! Aha! Chcesz mnie zdurzyć, wkraść
się do przedpokoju i ściągnąć może niedźwiedzie tym
razem! Już ja was znam. Miałem już takiego, co mi wziął
garnitur, buty i portmonetkę!
Chłopak trochę się podniósł. Nos miał umazany
czernidłem od butów. Snadź aktu pokory nie spełnił
powierzchownie.
– To ja, panie! – rzekł.
– Co? Ty!
– Ja, panie, ukradłem, ale tylko pieniądze. Garnitur dał mi
pan i resztę.
Stary z wrażenia umilkł, a chłopiec trochę śmielej dalej
ciągnął:
– Było w portmonetce 15 rubli i 27 kopiejek. Stary wtedy
wybuchnął:
– Łotrze! Śmiesz jeszcze drwić z mojej łatwowierności!...
Umykaj, bo jak jeszcze słowo piśniesz, każę cię . do cyrkułu
odstawić! A bezwstydnik jeden! W oczy się do złodziejstwa
przyznaje. Może myślisz, że ja jeszcze filantrop? Już – nie,
dzięki tobie.
– Proszę pana, kiedy ja ich odnoszę!
– Co za „ich”!
– Pieniądze, com ukradł.
Naprawdę odniósł – i podawał mu je w otwartej
portmonetce – tej samej – ukradzionej.
Łzy mu stały w oczach, dobre łzy.
Ale stary nie brał i minę miał taką, jakby go znowu
„porywały boleści”.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin