03. Adler Elizabeth - Tajemnica willi Mimoza.doc

(1377 KB) Pobierz

ELIZABETH ADLER

TAJEMNICA WILLI MIMOZA

Przełożyła ANNA RAJCA

 

 

 

 

 

 

 

„Przed wszystkim, co żyje, Niebiosa skrywają księgę przeznaczenia.”

Alexander Pope, An Essay on Man

 

 

„Z pewnością w życiu każdego człowieka istnieją rozmaite relacje i poplątania, które zdają się podporządkowane kategorii przypadku, a w rzeczywistości okazują się działaniem ręki Boga.”

Sir Thomas Browne, Religio Medici

PROLOG

Przed halą przylotów lotniska San Francisco za­trzymał się samochód. Wysiadł z niego wysoki, jasnowłosy, przystojny mężczyzna. Jego umięśnione ciało z pewnością wyglądało równie dobrze w ubraniu jak i bez, a do swobodnego, lekko wyniosłego sposobu bycia lepiej pasowałby ferrari czy sportowy dżip niż wynajęty biały lincoln, którym przyjechał. Mężczyzna spojrzał niecierpliwie na zegarek. Wieczorny samolot z Honolulu miał opóźnienie, a parkowanie dłuższe niż kilka minut było ryzykowne. Gdyby pojawiła się policja, musiałby odjechać albo zapłacić mandat. Szybkim krokiem wszedł więc do hali i sprawdził na ekranie czas przylotu. Samolot wylądował przed pięcioma minutami.

Wyszedł na zewnątrz i z rękami w kieszeniach, oparty o samochód, obserwował drzwi. Uśmiechnął się, kiedy wreszcie ją zobaczył. Dziewczyna szła w kierunku postoju taksówek, a miękkie włosy koloru miedzi kołysały się wokół jej ramion. Nawet go nie zauważyła, gdy podszedł z tyłu. Gwałtownie wciągnęła powietrze, czując na ramieniu ukłucie igły. Przerażone brązowe oczy rozpoznały go, a on uśmiechnął się do niej. Niemal bez jęku osunęła mu się w ramiona. Bez trudu wrzucił ją na tylne siedzenie. Pośpiesznie okrył ciało kocem, usiadł za kierownicą i wmieszał się w sznur samochodów wlokący się w kierunku miasta. Wzruszył ramionami i zapalił papierosa. Do licha, nie musiał się przecież śpieszyć. Jeśli można się tak wyrazić - miał mnóstwo czasu do zabicia.

Czterdzieści minut później zaparkował samochód na ulicy Battery. Wysiadł i otworzył tylne drzwi, by sprawdzić, co dzieje się z dziewczyną. Uniósł jej powieki i zmierzył puls. Wydawała się nieprzytomna. Żadnych kłopotów. Zepchnął dziewczynę na podłogę, nakrył kocem i zamknął samochód. Potem zapalił papierosa i niedbałym krokiem ruszył do mieszczącej się za rogiem restauracji II Fornaio.

W środku było tłoczno. Mężczyzna przepchnął się do baru, zamówił piwo i małą pizzę z mozzarellą, anchois, oliwkami i kaparami. Czekając, sprawdził w gazecie wyniki rozgrywek koszykówki. Zjadł pizzę, wypił jeszcze jedno piwo, a potem ulegając słabości do słodyczy zamówił tiramisu.

- Smakuje niebiańsko - odezwała się siedząca obok młoda kobie­ta. - Sama nigdy nie mogę się mu oprzeć.

Sączyła margaritę. Miała długie do ramion rude włosy i była mniej więcej w tym samym wieku co uśpiona narkotykiem dziewczyna w samochodzie. Dawała mu do zrozumienia, że jej się podoba. Mężczyzna wzruszył jednak ramionami.

- Raz na jakiś czas nie zaszkodzi - rzucił i poprosił o rachunek.

Widział, że czeka na jego reakcję, ale odwrócił się i skierował do kasy przy drzwiach. Czuł na sobie jej zdziwione spojrzenie. Była ładna i nie przyzwyczajona do porażek. Tylko że tego wieczoru podrywała niewłaś­ciwego faceta.

Mężczyzna otworzył samochód, uniósł koc i jeszcze raz sprawdził, co się dzieje z dziewczyną. Była wciąż nieprzytomna. Usiadł więc za kierownicą i ruszył w kierunku ulicy Embarcadero. Wiedział dokładnie, dokąd jedzie, ale było jeszcze ciągle za wcześnie - za dużo samochodów, ludzi i świateł.

Jechał wolno przez miasto, krążąc ulicami, aż w końcu skierował się na północ. Minął elegancką dzielnicę, pole golfowe i dotarł do miejsca, gdzie szosa biegła wzdłuż stromego, porośniętego lasem urwiska.

Zatrzymał samochód i wyciągnął dziewczynę. Jej bezwładne ciało oparło się o niego. Dźwignął je przeklinając i powlókł pomiędzy drzewami, aż zatrzymał się na małej polance u brzegu rozpadliny. Mgła opadła, a księżyc oświetlał skały, zarośla i toczący się w dole strumień. Mężczyzna zawahał się, myśląc tęsknie o spoczywającym w kieszeni pistolecie. Jedynym sposobem było jednak upozorowanie wypadku.

Uniósł dziewczynę i przez chwilę trzymał na rękach, chcąc złapać równowagę. A potem z całą siłą przerzucił przez krawędź prosto w przepaść.

Jego ofiara nie wiedziała nawet, co się stało.

Księżyc zaszedł za chmury i znów nadpłynęła mgła. Mężczyzna wytężył słuch chcąc usłyszeć odgłos upadku. Westchnął z zadowoleniem i odwrócił się. Pomiędzy drzewami odnalazł drogę do samochodu. Przez gęstą mgłę pojechał wolno z powrotem do swego apartamentu w jednym z najlepszych hoteli w mieście.

1.

Franco Mahoney, detektyw Wydziału Zabójstw Poli­cji San Francisco, przyglądał się beznamiętnie lu­dziom z brygady ratunkowej straży pożarnej zsuwającym się po zboczu Rozpadliny Mitchella ku leżącemu w dole ciału. Było niemal niewidoczne. Można było dostrzec jedynie stopę w czerwonym sandałku i wystające z zarośli ramię. Poszycie zahamowało upadek, lecz nie zdołało uratować życia ofiary. Jej śmierć stanie się kolejną nie rozwiązaną zagadką kryminal­ną. Chyba że Mahoney wykona swoje zadanie i odnajdzie mordercę.

Popatrzył na zegarek. Była ósma rano. Nocna zmiana właśnie dobiegła końca i Franco pomyślał tęsknie o tych szczęśliwych facetach, którzy udają się teraz do domu albo na śniadanie do baru przy ulicy Brannan, gdzie mówiło się o najnowszych zbrodniach czy po prostu, dla odprężenia, gadało o byle czym. To była długa noc. Jak zwykle w jednym z zaułków doszło do zabójstwa pomiędzy członkami gangów narkotycznych. Potem w nędznym pokoiku kamienicy czynszowej znaleziono pchniętego nożem maleńkiego Chińczyka, z którego ciała wypłynęło więcej krwi, niż Franco kiedykolwiek widział u rzeźnika. Wreszcie wyrzucone z samochodu zwłoki mężczyzny. Przejechano po nich kilkakrotnie, zanim je odnaleziono, i stwierdzono, że denat zginął wcześniej od kuli. O 7.34 przyszła wiadomość o odkryciu ciała dziewczyny w Rozpadlinie Mitchella. Była kolej Franka. Pech na sam koniec zmiany. W takie noce zastanawiał się czasem, czy słusznie zrobił zostając policjantem.

Westchnął przyglądając się polance na skraju rozpadliny. Kłębił się tam tłum ludzi: ratownicy ze straży pożarnej i pogotowia ratunkowego, technicy laboratoryjni, koroner i ekipa telewizyjnych wiadomości. Równie dużo miejsca zajmował przywieziony tu sprzęt: kable, wyciągarki, drabiny, nosze, butle z tlenem, kroplówki i kamery. Wilgotna, porośnięta trawą polanka zmieniła się w morze błota.

Przed przybyciem brygady ratunkowej udało się jedynie stwierdzić, że nie było walki, a potem jakiekolwiek ślady zginęły bezpowrotnie w roz­deptanym błocie.

Kilku umundurowanych policjantów, z oczami wbitymi w ziemię, przeszukiwało poszycie, ale Mahoney czuł w głębi duszy, że i tak niczego nie znajdą. Żadnych oberwanych guzików, zaczepionych na gałęzi nitek, łusek z pistoletu.

„Cóż za beznadziejne miejsce zbrodni - uśmiechnął się żartobliwie, a potem pomyślał tęsknie - Agatha Christie miałaby chociaż jeden doskonały odcisk stopy, a ja mam jedynie zwłoki.”

Odkąd brygada ratunkowa przybyła na miejsce, najważniejsze były zwłoki. Ze wszystkim trzeba było poczekać, aż wydobędzie się je z rozpadliny, nawet jeśli pociągało to za sobą zniszczenie dowodów. Kobieta leżąca tam w dole wykorzystywała - prawdopodobnie po raz ostatni - swe prawa. Potem stanie się kolejną bezimienną ofiarą, z tabliczką przyczepioną do palca u nogi, czekającą w zimnej stalowej szufladzie miejskiej kostnicy na koronera, który przeprowadzi sekcję w celu ustalenia przyczyn i okoliczności śmierci. Albo na wstrząśniętych rodziców lub zmartwioną - albo i nie - krewną, która zacznie podejrzewać, że coś się stało z ciocią Flo, siostrą Joleen czy kuzynką Peggy Sue, bo dawno jej nie widziano, i przyjdzie zasięgnąć informacji.

Mahoney niechętnie zwrócił się w kierunku kamer telewizyjnych i zrelacjonował w skrócie to, co było mu wiadome: ciało kobiety zostało odkryte wczesnym rankiem przez mężczyznę wyprowadzającego psy na spacer. Nie, mężczyzna nie jest podejrzany. Nie, nikt inny nie jest w tej chwili uznany za podejrzanego. Dziękuję i do widzenia.

Franco Mahoney był policjantem od czternastu lat, z czego siedem przepracował jako detektyw brygady Wydziału Zabójstw. Uchodził za jednego z najlepszych: starannie analizował informacje i z uporem dążył do rozwiązania sprawy. Znany był z tego, że nigdy nie wyrzucał z pamięci przebiegu śledztwa. Mogły minąć lata, a Mahoney nie zapominał nie rozwiązanych zagadek. Fakty i zeznania tasowały mu się w głowie nocą, a potem nagle wszystkie elementy układały się w całość. Dzięki uporowi, ciężkiej pracy i intuicji zdobywał dowody w sprawach o morderstwo, odłożonych do archiwum z adnotacją „nie rozwiązane”.

Miał nosa do zabójców.

- Czuję ich. Są po prostu jak zepsute mięso - mówił reporterom, którzy lubili go, ponieważ nigdy nie tracił poczucia humoru i opowiadał pikantne historyjki. Poza tym, jako policjant, dobrze się prezentował w telewizji.

- Wyciągamy ją - krzyknął dowódca ekipy ratowniczej. Franco patrzył, jak umocowane do wyciągarki nosze wyjeżdżają powoli na brzeg rozpadliny. Widział więcej ofiar zbrodni, niż był w stanie zapamiętać. Jak każdy policjant, zdawał sobie sprawę, że chcąc pozostać przy zdrowych zmysłach, musi zachować emocjonalny dystans w stosunku do ofiary. Było to trudne, gdy - tak jak teraz - chodziło o młodą dziewczynę, nie mówiąc już o dziecku.

Ofiara miała może dwadzieścia cztery lata. Jej twarz wyglądała groteskowo: spuchnięta masa fioletowych sińców pokryta sinoczerwonymi plamami w miejscach, gdzie była zdarta skóra. Zaschnięta krew na nosie i w uszach wskazywała na pęknięcie podstawy czaszki, miedziane włosy zlepiały ciemne, zakrzepłe wybroczyny.

„Może była ładna - pomyślał gorzko Mahoney - lubiła się bawić i śmiać. Aż do ostatniej nocy, kiedy jakiś drań postanowił z nią skończyć.”

Cofnął się, ustępując miejsca ratownikom wyciągającym na wierzch nosze. Odchrząknął i zaczął robić notatki: „Osoba płci żeńskiej, biała, przypuszczalny wiek 24 lata, wzrost około 170 cm, waga - 53 kg. Włosy rude.”

- O Boże, czuję puls. Ona żyje!

Ratownicy klęczeli obok noszy gorączkowo wbijając igłę kroplówki w żyłę przedramienia, nakładając dziewczynie maskę tlenową, unieruchamiając jej głowę woreczkami z piaskiem. Szybko wsunęli jej na nogi opaski uciskowe, pompując je, aby zwiększyć przepływ krwi przez górną część ciała i głowę. Otulili ranną aluminiową, lśniącą folią przeciw - wstrząsową.

- Zaczekajcie, a co to takiego? - Franco zwrócił uwagę na dwa rzędy kłutych ranek widocznych na prawym przedramieniu. Ratownik przyjrzał się bliżej.

- Do licha, Mahoney, to ślady zębów. Ugryzienie jakiegoś dużego psa. Dziewczynę przeniesiono przez las do karetki, a Mahoney podążył za nimi.

- Myślicie, że ona przeżyje? - zapytał, gdy pośpiesznie wsuwano nosze do środka.

Ratownik wzruszył ramionami.

- Nie wiem nawet, czy zdołamy dowieźć ją na urazówkę. Mahoney wysłał umundurowanego policjanta na oddział intensywnej terapii miejskiego szpitala w San Francisco.

- Czekaj przed salą operacyjną - polecił. - Daj mi znać, kiedy się obudzi.

Jego zadanie dobiegło na razie końca. Jako detektyw z Wydziału Zabójstw potrzebował ciała, aby rozpocząć pracę.

- Nie jesteśmy tu już potrzebni, Franco - odezwał się koroner Pete Preston, włażąc do samochodu. Jego praca także rozpoczynała się po śmierci ofiary.

- Jeszcze nie, ale czuję w kościach, że chodzi tu o morderstwo. - Westchnął, otrząsając z siebie wspomnienie porannych wydarzeń. - Co byś powiedział, gdybym postawił ci filiżankę kawy?

2.

Phyl Forster mieszkała samotnie w dzielnicy Pacific Heights. Jak zwykle, o wpół do ósmej rano, obu­dziła się bez budzika. Do lekarskiego treningu należała umiejętność ucinania sobie drzemki nawet podczas wolnych dziesięciu minut i budzenia się zgodnie z porządkiem zajęć.

„Dziś skończyłam trzydzieści siedem lat - pomyślała idąc pośpiesznie do łazienki. - Nawet nie wiem, kiedy to się stało. Dziwne, ale ciągle czuję, jakbym miała nadal trzydzieści sześć.” Przystanęła i rozejrzała się z satysfakcją po swoim pięknym mieszkaniu. Z ogromnych okien roztaczał się widok na Zatokę San Francisco, pod ścianami stały półki z książkami, a uwagę przykuwały interesujące obrazy i rzeźby młodych amerykańskich twórców. Na jasnej drewnianej podłodze leżały stare jedwabne dywany, a nowoczesna łazienka i kuchnia, utrzymana w kolorach bieli, szarości i czerni, lśniła chromowaną stalą i światłem lamp halogenowych.

Niektórzy uważali, że jej dom, świadomie pozbawiony kolorów, jest bez życia, ale Phyl była innego zdania, sądziła, że ożywiają go dywany, dzieła sztuki i książki. Reszta to tylko tło, rzeczy niezbędne, użyteczne, a nie na pokaz. „Proste, lecz w dobrym gatunku”, jak zauważyłaby czyjaś babcia. Wszystko to Phyl kupiła sama i za własne pieniądze.

Ubierała się w stylu równie surowym, najczęściej nosiła proste stroje japońskich projektantów mody. Jej blada twarz, czarne włosy zwinięte w węzeł, niebieskie oczy o przestraszonym spojrzeniu, usta umalowane czerwoną szminką pojawiały się często na ekranach telewizorów i na wieczorach autorskich w całym kraju. Nie tylko prowadziła z powodzeniem praktykę psychiatryczną, ale pisała także popularnonaukowe książki z dziedziny psychologii, które rozchodziły się w milionach egzemplarzy.

Dr Phyl na temat małżeństwa. Dr Phyl na temat przekwitania, rywalizacji między rodzeństwem, rozwodu, narkotyków, alkoholu... Potrafiła w prosty sposób objaśnić każdy trudny przypadek, podsunąć sposób, jak sobie z nim radzić lub go pokonać. Znana dziennikarka telewizyjna, Oprah Winfrey kochała ją.

Stojąc pod prysznicem Phyl rozmyślała o czekającym ją dniu: dyżur w miejskim szpitalu w San Francisco gdzie pracowała społecznie, po południu konsultacje w Uniwersyteckim Centrum Medycznym, potem, od 16.30 do 19.30, wizyty prywatnych pacjentów. Pokonanie ulicznych korków w drodze do domu, wreszcie prysznic i kieliszek czerwonego wina.

Potem, otulona białym szlafrokiem frotte, z czarnymi włosami wysu­wającymi się z ciasnego węzła, bez makijażu i zawodowego uśmiechu, zje kolację. Jak zwykle samotnie.

Teraz jednak wycierała do sucha włosy ręcznikiem, oglądając poranny dziennik telewizyjny. Skandale polityczne, informacje dla kierowców, pogoda... i kilka najświeższych wiadomości. Kolejne morderstwo. Bardzo przystojny detektyw poinformował, że ofiarą jest młoda kobieta znaleziona w rozpadlinie skalnej przez mężczyznę wyprowadzającego psy na spacer.

Phyl z napięciem obserwowała najazd kamery na ludzi z brygady ratowniczej schodzących do ciała kobiety na wpół ukrytego w listowiu dużego krzewu. Położyli je na noszach i zaczęli windować w górę, a Phyl udało się dostrzec miedzianorude włosy ofiary, opadające z noszy blade ramię, stopę, z której wciąż zwisał czerwony sandałek.

Wzdrygnęła się i wyłączyła telewizor, przerażona własną reakcją. Podczas praktyki w szpitalu widziała wiele trupów, ale to, co teraz ujrzała, było obrzydliwe. Telewizyjne kamery podglądały ostatnie chwile bezbron­nej młodej kobiety. Jeszcze ubiegłej nocy żyła, spotkała się z przyjaciółmi, chodziła, rozmawiała, może była z kimś na obiedzie, tańczyła. Biedactwo, była dla kogoś „małą dziewczynką”. A dzisiaj matka dowie się strasznej, ostatecznej prawdy.

- Do diabła! - krzyknęła Phyl.

Włączyła suszarkę i popatrzyła na swe odbicie w lustrze łazienki. Życie mogło być byle jakie, potwierdziłoby to wielu jej pacjentów, ale zawsze było lepsze od tego, co przydarzyło się tej nieszczęsnej młodej kobiecie.

Wysuszyła włosy, zaczesała tak zdecydowanie, że zabolała ją skóra na głowie, i zwinęła w węzeł na karku. Potem ubrała się szybko. Nosiła skąpą jedwabną bieliznę. Była szczupła i jej kształty nie potrzebowały podtrzymu­jących drutów ani lycry, a poza tym jedwab był odrobiną luksusu, tajemnicą ukrytą za surową czarno - białą fasadą, ale ostatnio nikomu jej nie zdradzała. Wzruszyła ramionami, zapinając żakiet czarnego kostiumu. Do licha, praca przede wszystkim. A poza tym celibat jest teraz modny.

Zbliżając twarz do lustra starannie umalowała usta czerwoną pomadką Palomy Picasso. Bez tej żywej barwy jej wargi wydawały się miękkie i bezbronne. Jaskrawa, aksamitna czerwień nadawała im charakter. Phyl była kobietą, z którą należało się liczyć. Osiągnęła szczyty kariery. Znała co do minuty swój rozkład dnia. Nawet jeżeli czasem - pomyślała z nagłym żalem - jej noce były trochę samotne.

Włożyła klipsy - małe onyksy oprawione w złoto. Nie nosiła żadnej innej biżuterii, jedynie męski zegarek, wystarczająco duży, aby bez podnoszenia ręki do oczu odczytać godzinę. Jej pacjenci nie powinni wiedzieć, że na niego spogląda. Sięgnęła po czarną zamszową torebkę, odnalazła klucze i po raz ostatni rzuciła okiem na swój ubiór do pracy.

Chwyciła dużą torbę wypełnioną potrzebnymi jej dziś papierami, zjechała windą i wsiadła do samochodu, czarnego lexusa, surowego tak jak ona. Wyruszyła na spotkanie prawdziwego świata - na Potrero Hill, do miejskiego szpitala w San Francisco.

Było dopiero dwadzieścia po ósmej, pierwszy pacjent miał: przyjść o godzinie dziewiątej, więc podążyła w kierunku kawiarni. Po zobaczeniu w telewizji zamordowanej kobiety nie miała ochoty nawet na filiżankę kawy. W połowie drogi zmieniła jednak zdanie. Nie opodal szpitala, we włoskim sklepiku, można było dostać lepszą kawę i znakomite drożdżówki.

Na ulicy usłyszała sygnał karetki pogotowia. Odwróciła się i zobaczyła wyskakujących ludzi z brygady ratunkowej. W mgnieniu oka umieścili nosze na wózku i podtrzymując umocowaną do przedramienia pacjentki kroplówkę, pobiegli w stronę oczekującej na nich grupy lekarzy i pielęg­niarek. Ciało rannej owijała lśniąca, aluminiowa folia przeciwwstrząsowa, a przymocowaną do noszy głowę podtrzymywały z każdej strony woreczki z piaskiem. Phyl mignęła ziemistoszara, posiniaczona twarz, zaciśnięte powieki, miedziane włosy zlepione krwią. Kobieta z rozpadliny.

„A więc żyje - pomyślała zaskoczona. - Jeszcze żyje” - dopo­wiedziała ponuro, przypominając sobie twarz o barwie wosku.

Przeszła jej ochota na drożdżówkę. Obróciła się na pięcie i wróciła ze zwieszoną głową do szpitala, rozmyślając o młodej kobiecie, o rodzicach, którzy zostaną wezwani, o jej szansie na przeżycie. Było jasne, że ma poważny uraz głowy i Bóg wie jakie wewnętrzne i zewnętrzne obrażenia.

„Biedactwo”, pomyślała ze smutkiem. Potrząsnęła głową, aby oderwać się od smutnych myśli, chwyciła z automatu kubek kawy i lśniącym korytarzem udała się do swego gabinetu, aby rozpocząć dzień.

Do godziny dwunastej trzydzieści Phyl przyjęła ośmiu pacjentów. Poczuła, że jest bardzo głodna. Upychając w czarnej torbie notatki i papiery, myślała łakomie o focacci z pomidorami, kurczakiem i świeżą bazylią. W połowie drogi do drzwi zawahała się jednak i spojrzała niezdecydowanie na telefon. Wciąż nie mogła zapomnieć o młodej kobiecie z rozpadliny. Przez cały ranek, prowadząc rozmowy z pacjentami, miała przed oczami stopę ze zwisającym z palców lekkim czerwonym sandałkiem, bladą jak ściana, zmasakrowaną twarz, zakrwawioną głowę. Zadrżała. Ruszyła pośpiesznie do drzwi, a potem na dół do hallu na oddział intensywnej terapii. Dyżurna pielęgniarka powitała ją uśmiechem.

- Ma pani na myśli tę dziewczynę, którą przywieziono dziś rano o 8.22 - odpowiedziała żywo na pytania Phyl. - Kiedy ją znaleźli w rozpadlinie, myśleli, że nie żyje, ale gdy wydobyto ją na górę, okazało się, że puls jest wyczuwalny. Ma złamane żebra, prawdopodobnie wewnętrzny krwotok i kilka dziur w czaszce, w lewej części skroniowej. Zabrali ją natychmiast na oddział reanimacji i jeszcze tam wszyscy są - podniosła wzrok znad notatek. - Myślę, że robią wszystko, co jest w ich mocy - zapewniała, a potem z nagłym zainteresowaniem spytała: - A więc pani ją zna?

Phyl pokręciła głową.

- Widziałam w porannych wiadomościach akcję ratowniczą. Jakoś nie mogę o tym zapomnieć.

- Wyobrażam sobie. - Pielęgniarka także była wzruszona. - Szkoda jednak, że pani jej nie zna, bo nie udało nam się ustalić tożsamości. Policjanci przeszukują rozpadlinę w poszukiwaniu torebki, i jak sądzę, jakichś innych śladów. Lecz na razie, o ile mi wiadomo, ciągle nic o niej nie wiedzą.

- Może opublikują zdjęcie w prasie - zasugerowała Phyl, wciąż myśląc o nieświadomej niczego matce dziewczyny. Dźwięk głosu matki, jej dotyk, czy choćby tylko obecność w tym samym pokoju, z pewnością by pomogły. Odnalezienie i sprowadzenie matki wydało jej się nagle niezwykle ważne.

- Nie będzie żadnych zdjęć - powiedziała pielęgniarka. - Nawet matka nie rozpoznałaby jej w takim stanie.

Phyl westchnęła z żalem, podziękowała i odeszła. Niepotrzebnie się tak angażowała, przecież nawet nie znała tej młodej kobiety. A jednak miała nadzieję, że ona przeżyje. Zapominając o focacci powoli ruszyła ruchliwymi ulicami w kierunku Centrum Medycznego Uniwersytetu San Francisco.

Wieczorem przyjmowała prywatnych pacjentów. Miała problemy z koncentracją i z ulgą powitała wiadomość, że ostatnia, zapisana na godzinę siódmą osoba odwołała wizytę. Dopiero jadąc do domu przypo­mniała sobie, że przez cały dzień nie miała nic w ustach.

„Nic dziwnego, że byłam taka rozkojarzona”, zganiła się w duchu. Miała wyrzuty sumienia, że nie poświęciła się całkowicie pacjentom.

Skręciła w ulicę Sansome, potem w Embarcadero i znalazła wolne miejsce do zaparkowania dokładnie przed II Fornaio. Restauracja jak zwykle była zatłoczona.

- Dla pani doktor znajdzie się miejsce przy barze - powiedziała kelnerka. Phyl często wpadała tu po pracy, gdy była zbyt zmęczona, aby myśleć o przygotowaniu kolacji w domu, i wszyscy dobrze ją tu znali. - To cichy kącik i nikt nie będzie pani przeszkadzał.

Kelnerka zaprowadziła ją do miejsca w końcu baru i wręczyła menu. Phyl zamówiła kieliszek czerwonego wina. Na blacie leżał egzemplarz „Kroniki”, a na pierwszej stronie zamieszczone było zdjęcie z akcji ratowniczej. Ciało kobiety znalezione w Rozpadlinie Mitchella - głosił nagłówek. Przeczytała to ze zdziwieniem, lecz potem uświadomiła sobie, że początkowo wszyscy myśleli, że kobieta nie żyje. Prawdopodobnie jutro, jeśli nic ważniejszego nie zaprzątnie uwagi dziennikarzy, gazeta przywróci ją światu żywych. Chyba że do tego czasu umrze.

Phyl grzebała w makaronie, rozmyślając o powrocie do pustego mieszkania i o swych trzydziestych siódmych urodzinach. Pod wpływem nagłego impulsu zamówiła kieliszek szampana i niemal natychmiast tego pożałowała. Urodziny świętowane w samotności to żadna przyjemność.

Gdy przerzucała gazetę, jej uwagę zwrócił nęcący artykuł o podróży do Paryża. „Paryż”. Już samo słowo brzmiało obiecująco: wiosna, kwitnące kasztany, kawiarniane stoliki pod drzewami, spacery nad Sekwaną. Przystojny mężczyzna w łóżku, mocna, gorąca kawa wypita wspólnie następnego ranka... Oto przedmiot marzeń podczas deszczowych wieczo­rów w San Francisco.

Westchnęła tęsknie i przypominała sobie niejasno, że w tym roku ma się odbyć w Paryżu konferencja psychiatryczna. Może znalazłaby czas, aby wziąć w niej udział. Poczuła się lepiej. Poprosiła o rachunek, przypudrowała nos i poprawiła usta czerwoną szminką. Kiedy podniosła się do wyjścia, kobieta siedząca obok odwróciła się i uśmiechnęła. Wokół jej ramion falowały rude włosy i Phyl pomyślała z nagłym smutkiem o dziewczynie zawieszonej pomiędzy życiem a śmiercią na oddziale intensywnej terapii miejskiego szpitala.

Zatelefonowała tam z samochodu. Operacja powiodła się, ale kobieta była w stanie śpiączki. Lekarze ciągle nie byli pewni, jakie uszkodzenia nastąpiły w mózgu, i może upłynąć trochę czasu, zanim będą w stanie to stwierdzić.

Phyl jechała powoli w kierunku domu. Po jej policzkach spływały łzy. Przypominała sobie rzeczy, o których nie chciała pamiętać, które - jak na dobrego psychiatrę przystało - usiłowała zamknąć w przeszłości: strach, poczucie winy, smutek... Widok zmasakrowanej rudowłosej młodej kobiety leżącej w szpitalu uporczywie je przywoływał.

- Phyl Forster, jesteś straszną idiotką - powiedziała do siebie surowo.

3.

Młoda kobieta leciała coraz szybciej i szybciej przez ciemny tunel w stronę punkcika światła. Lecz choć tak bardzo pragnęła do niego dotrzeć, pozostawał wciąż w tej samej odległości. Wiedziała, że nie może pozwolić, aby zniknął, że musi dogonić światło, które było jej światem.

- Szybciej - powtarzała - szybciej, leć tam...

I nagle poczuła, że spada, o Boże, spadała, leciała w dół z rozpostartymi ramionami. Wiatr świstał jej w uszach, kiedy leciała w otchłań, z której nie było powrotu.

- Nie! - krzyknęła. - Nie, nie...

- Spokojnie, kochanie. Już wszystko dobrze. Nie musisz się o nic martwić.

Próbowała otworzyć oczy, lecz powieki były jak z ołowiu. Nie mogła się ruszyć, nic nie czuła. Lot w tunelu w kierunku punkcika światła nie miał sensu. I tak przecież nie żyła.

- Nie chcę umierać! - krzyknęła zbolała. - Nie chcę...

- Nie umierasz, kochanie - powiedziała uspokajająco pielęgniar­ka. - Jesteś w szpitalu. Miałaś wypadek, ale teraz wyzdrowiejesz. Wszystko jest już w porządku.

Pacjentka nie ufała jej. Wiedziała, że czeka na nią otchłań.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin