American dream.pdf

(86 KB) Pobierz
79679835 UNPDF
Autor: Sławomir Prochocki
American dream
Byłem stary. Zbyt stary na dalekie wyprawy poprzez pustkę kosmicznej nocy. Serce nie
wytrzymywało nagłych przyśpieszeń manewrowych, mięśnie odmawiały posłuszeństwa przy
powrotach ciążenia. W głowie czułem zamęt. Wiedziałem, że to jest moja ostatnia podróż. Daleka
podróż ku zapomnianej planecie, ku czarnemu światowi Sette. Miliony kilometrów kamiennej
pustyni, czerwony blask słońca igrający na czerni magmowych skał. Świat umarły. Miejsce dla
mnie.
Zamknięty w stalowej kapsule, zdążający ku śmierci, próbowałem odnaleźć chwilę, w której
zadecydował się mój los. Chciałem przypomnieć sobie tę sekundę decydującą o przeznaczeniu,
krawędź czasu, za którym była już tylko jedna droga. Droga na Sette.
Zaczęło się słonecznego popołudnia w naszej wiosce pośród niewysokich wzgórz Sycylii.
Wracaliśmy z ojcem z plantacji oliwek. Plantacja, właściwie niewielki sad z kilkudziesięciu drzew
oliwnych, ale ojciec lubił używać tego określenia. Gniewał się, gdy matka mówiła o nim pellore
rolnik. Wolał plantatore i tak przedstawiał się nieznajomym – plantatore Amato. W niczym nie
zmieniało to naszej sytuacji; pieniądze za oliwki ledwo pozwalały wyżyć sześcioosobowej rodzinie.
Gdy ojciec kupował wiosną nowy kapelusz, wiedzieliśmy, że żadne z nas nie dostanie w tym
roku butów.
Tego lata nastąpiła klęska. Ojciec z frasunkiem spoglądał na rzadkie zielone kulki wiszące na
drzewach. Przyszedł zły rok na oliwki. Sucha wiosna i gorące lato zapowiadały mizerne plony.
Widziałem zmartwienie na twarzach rodziców, gdy rozmawiali o zbiorach; ojciec sprawdzał
każdego popołudnia stan owoców, aby nie przegapić pory, gdy oliwki są już dojrzałe, a nie
zaczynają jeszcze wysychać. „Jeszcze nie czas” – powtarzał, a ja cieszyłem się, że jeszce jeden
dzień będę mógł spędzić nad rzeką, łowiąc ryby.
Dym zobaczyliśmy z daleka. Czarny i skłębiony, snuł się szerokim pasmem nad polami. Już nie
szliśmy spokojnie ubitą drogą, lecz biegliśmy wzbijając kurz bosymi stopami. Stało się coś złego,
biegłem chlipiąc, a łzy mieszały się z pyłem lata. Ojciec był szybszy. Gdy dobiegłem, stał zdyszany
i patrzył na płonące zabudowania. Paliły się jak sucha słoma, równym, żarłocznym płomieniem.
Nigdy nie dowiedziałem się, co naprawdę się stało. Może to była iskra z pieca, w którym gotowała
się wieczorna strawa, może Liza, moja najmłodsza siostra, która tak lubiła wpatrywać się w
ognisko, zaprószyła ogień. Wewnątrz spalonej chaty sąsiedzi znaleźli cztery spalone ciała.
Pogrzebaliśmy je z ojcem nad brzegiem strumienia.
Tydzień później stałem na wybrzeżu w Licata. Rączka tekturowego kuferka pokrytego płótnem
wbijała się w moją spoconą dłoń, ale bałem się go postawić na ziemi. Nigdy przedtem nie
widziałem tylu ludzi naraz, nie słyszałem gwaru tylu głosów. Popychany i szturchany
niecierpliwymi dłońmi sąsiadów wolno posuwałem się w tłumie stojących na betonowym
nadbrzeżu. Wreszcie przyszła moja kolej.
– Masz pieniądze? – zapytał człowiek przy trapie. Pamiętam, że ubrany był w wyświecony
surdut i tandetne prążkowane spodnie; wtedy wydawał mi się szczytem elegancji. Nie wydusiłem
ani słowa, tylko wyciągnąłem spoconą rękę z pomiętymi banknotami. Pieniądze te ojciec pożyczył
od kuzyna w Ravenusie. Kuzyn miał sklep z mięsem i przygarnął nas po pożarze. To on namówił
ojca, aby wysłał mnie do swojego brata w Nowym Jorku. Nadał też depeszę za całe siedem lirów, a
gdy po tygodniu przyszła odpowiedż podarował mi używany kuferek z tektury. I tak oto ja, Gaetano
Amato, lat dziesięć i trzy czwarte, płynąłem latem 1918 roku w stronę, w którą podążało czerwone
słońce wieczoru.
Całą podróż spędziłem pod pokładem, w dusznym pomieszczeniu pełnym ludzi, walizek i wszy.
Z każdym dniem rejsu, a było ich ponad 20, stawałem się coraz bardziej brudny i zawszony,
otępiały i zrezygnowany. Ludzie wokół najpierw z obrzydzeniem siadali na piętrowych pryczach,
potem, gdy ich własny smród dorównał smrodowi dolatującemu z kątów ładowni, przestali na
cokolwiek zwracać uwagę. Załatwialiśmy się i rzygaliśmy do kubła, który trzeba było opróżniać za
burtę. Zgodziłem się to robić; mogłem wówczas odetchnąć świeżym powietrzem i przez chwilę
patrzeć na ocean. Codziennie dźwigałem ciężki kubeł kilka razy tak, aby nigdy nie zapełnił się do
końca, gdyż wówczas nie potrafiłbym go unieść. Nie wolno nam było przebywać na pokładzie i te
chwile były jedynym wytchnieniem od ponurego mroku ładowni.
Pewnego dnia zszedł do nas marynarz i powiedział, że wieczorem będziemy już w porcie. Zrobił
się szum i rejwach, jakby lądowanie w Ameryce miało nastąpić za minutę. Siedziałem na swoim
kuferku. Ktoś go opróżnił, wyłamując kruchy zameczek wtedy, gdy wynosiłem kubeł. „Wieczorem
Ameryka, wieczorem Ameryka” – tylko to kołatało się w mojej głowie. Prawie już nie wierzyłem,
że doczekam końca podróży. Teraz otwierał się przede mną ląd olbrzymi jak nasza Sycylia, pełen
cudów, o których opowiadał kuzyn ojca. O zmierzchu zobaczyłem światła Nowego Jorku.
Wtedy otworzyłem oczy. Było ciemno i cicho. Poruszałem powiekami, ale wokół pozostawała
nieprzenikniona ciemność. Podniosłem rękę. W ciszę wdarł się szelest pościeli. Uniosłem głowę i
uderzyłem lekko w coś nade mną. Dłonią wyczułem gładką i chłodną powierzchnię. Pochylony
usiadłem na posłaniu. Gdzie jestem? Zwiesiłem nogi w pustkę. Nie wiem dlaczego, ale bałem się
zawołać, bałem się naruszyć ciszę. Bałem się też skoczyć z łóżka w czerń pode mną. Wyczuwałem
przestrzeń, ale nie wiedziałem jak dużą. Ciemność oplatała mnie ramionami strachu. Cisza zaczęła
dzwonić w uszach. Nigdy nie doświadczyłem podobnego uczucia. Nasza wioska pełna była różnych
odgłosów. Na łące kumkały żaby, w powietrzu wisiał śpiew ptaków i świerszczy. Nawet zimą
słychać było szum powietrza w szczelinach ścian. Tu było absolutnie cicho, obco. Strach
paraliżował. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i powoli zacząłem opuszczać nogi macając stopą
oparcie. Znalazłem je, przeniosłem ciężar na opuszczoną nogę, pośliznąłem się i poleciałem w dół.
Spadając krzyknąłem, po czym uderzyłem o podłoże.
Światło zmusiło mnie do zmrużenia oczu. Silne ramiona ujęły i postawiły pionowo.
– Cholera, Henry, to już trzeci w tym miesiącu. Chyba nic mu nie jest, choć zleciał z samej góry.
Otworzyłem oczy. Przede mną stał stary, siwy mężczyzna odziany w szary kombinezon,
przypominający strój wędrownych postrzygaczy owiec. Rozejrzałem się. Wszędzie były
wielopiętrowe białe regały. W poszerzającej się strudze światła widziałem tylko stojące w rzędach
półki. Ciągnęły się bodaj setkami metrów, wtapiając się w odległy mrok. Musiały ich być tysiące.
Leżały na nich podłużne przedmioty, przykryte białymi prześcieradłami. Zorientowałem się, że to
ludzie, martwi ludzie. Spod przykrycia wystawały dłonie, obuwie. Chciałem krzyknąć, ale stary
człowiek położył mi dłoń na ramieniu.
– Spokojnie chłopcze, oni tylko śpią bardzo glębokim snem, ale kiedyś się obudzą. Ty po prostu
obudziłeś się wcześniej.
Jego głos, przekonywający, bez śladu nacisku, spowodował, że musiałem uwierzyć. Rutyna,
wręcz lekceważenie, z jakim traktował sytuację, działały uspokajająco. Strach zniknął. Zza rogu
uliczki stworzonej przez regały wyłonił się drugi mężczyzna, młodszy, podobnie ubrany. Z
zainteresowaniem spojrzał na mnie.
– Nie wiem co z tobą zrobią, chłopaczku. Do pracy jesteś za młody, w dodatku pewnie nawet nie
umiesz czytać i pisać?
Przecząco pokręciłem głową. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i pogłaskał mnie po głowie.
– Chodź – powiedział. – Dla ciebie Ameryka się skończyła.
Następne kilka dni spędziłem z tymi dwoma mężczyznami. Spałem w ich niewielkim pokoju na
końcu korytarza. Jadłem razem z nimi posiłki, zwykle mięso i chleb. Na dziesiątki pytań
odpowiadali, że wszystkiego dowiem się póżniej.
„Usta ci wszystko wyjaśnią”, „To lepiej wiedzą usta”, „Nie nudż, usta opowiedzą ci o tym” – to
były najczęstsze odpowiedzi. Ich proste umysły nie zajmowały się sytuacją, w jakiej się znalazłem.
Byłem jednym z wielu „niedospańców”. Często zamiast wyjaśnień, słyszałem śmiech i żarty z
mojego wiejskiego pochodzenia. Używali niezrozumiałych słów i pojęć. Gdy pytałem, gdzie się
podział statek, czy już jestem w Ameryce, kiedy pozwolą mi się zobaczyć z moim kuzynem,
machali rękami i mówili, że muszę poczekać.
Nie chcieli lub nie mogli powiedzieć mi więcej. Wkrótce więc przestałem zamęczać ich
pytaniami. Zostawiali mnie samego na długie godziny, podczas których robili obchód białych
regałów. Właściwie nie opuszczałem pokoju. Nudziłem się okropnie, leżąc na miękkiej gąbce
posłania. Wychodząc zamykali drzwi na klucz, choć przyrzekałem, że będę na nich czekał. Nie ufali
mi. Byli za mnie odpowiedzialni i bali się, abym nie narobił im kłopotu. Wcale nie było mi to w
głowie. Na swój sposób byli dla mnie mili, traktowali mnie przyzwoicie. Gdy przez dwa dni było
chłodniej, ten starszy oddał mi nawet swój koc.
Tylko raz byłem na zewnątrz pokoju. Chociaż nigdzie nie widziałem ścian i sufitu, czułem ich
obecność. Hangar musiał być ogromny. Mężczyźni patrolowali ten wielki obszar dziwnym, cichym
pojazdem, którym co rano wyjeżdżali w ciemność, rozpraszaną światłem reflektorów. Starszy,
Vittorio powiedział, że miałem szczęście, budząc się blisko ich pokoju. Inaczej mógłbym błąkać się
po hangarze cały dzień, zanim by mnie odnależli. Tak jak dziewczyna, o której mi opowiedział.
Chodziła na pół oszalała prawie dwie doby, bez jedzenia i picia. Mieli wtedy awarię przyrządów i
nie mogli jej odnależć. Dopiero po 44 godzinach trafili na nią, śpiącą pod regałem. Była tak
przestraszona, że aby im nie zrobiła krzywdy, musieli ją uśpić specjalnym gazem. Vittorio pokazał
mi pistolet strzelający takim gazem.
Pewnej nocy coś wybiło mnie ze snu. Usłyszałem ciche stękanie i zobaczyłem, jak Henry,
młodszy z mężczyzn, podnosi się z posłania, bierze latarkę i, nie zapalając jej, cicho wymyka się z
pokoju. Przez szparę w drzwiach spostrzegłem strugę światła. Henry nie zamknął drzwi. Wstałem i
bezgłośnie podążyłem za nim. Szedłem przez ciemność, pełną niewyraźnych kształtów,
rytmicznych oddechów, westchnień, słów wypowiadanych z głębokiego snu. Niemal fizycznie
odczuwałem ich urojone przeżycia, krążące gdzieś po niezmierzonych światach, gdy tymczasem oni
sami leżeli tutaj, zamknięci w przestrzeni półek i regałów.
Było ciemno. Widziałem przed sobą tylko drgającą półkulę jasności. Światło zagarniało w
objęcia szeregi półek, odsłaniając na chwilę leżące postacie. Henry szedł kilkaset metrów prosto i
skręcił w jeden z korytarzy utworzonych przez regały. Światło znieruchomiało. Ostrożnie
podszedłem do rogu. Usłyszałem chrapliwy, coraz szybszy oddech Henry'ego. Leżał na jednej z
półek i rytmicznie poruszał biodrami. W świetle latarki widziałem zmięte i zrzucone na ziemię
prześcieradło, zwisającą w dół rękę o pomalowanych na czerwono paznokciach. Nie wiedziałem co
się dzieje. Obraz ten jednak wzbudził we mnie dziwną fascynację. Poczułem mrowienie na plecach.
Nagle Henry głośno jęknął i znieruchomiał. Ruszyłem w stronę pokoju. Na szczęście pamiętałem,
gdzie należy skręcić. Układając się na posłaniu dostrzegłem patrzące z uwagą oczy Vittoria. Nic nie
powiedział, tylko po chwili uśmiechnął się. Jakby przepraszająco.
Następnego ranka Vittorio podszedł do mnie i powiedział:
– Szykuj się Gaetano, usta już czekają.
Poszliśmy długim korytarzem aż do małych drzwi przy zamkniętej wielkiej bramie. Vittorio
zapukał, nacisnął klamkę, po czym popchnął mnie lekko w stronę wnętrza i szepnął:
– Powodzenia, chłopcze.
Patrząc na człowieka, który siedział w fotelu pod ścianą, natychmiast zrozumiałem, czemu
nazywali go „usta”. Szeroka, czerwona pręga, jaką miał zamiast warg, sprawiała straszne wrażenie.
Jednak głos miał przyjemny – głęboki i spokojny.
– Cześć – powiedział i zorientowałem się, że nie jest Włochem. Mówił z dziwacznym akcentem,
twardym i sztywnym.
– Siadaj – Wskazał fotel przy wielkim biurku – Jak się czujesz, Gaetano?
– Dobrze proszę pana.
– To, co ci powiem, przyjmiesz z niedowierzaniem, może pomyślisz, że chcę cię oszukać. A
jednak to prawda, jej rzetelność miałeś nieszczęście sprawdzić na własnej skórze. Otóż Ameryka
nie istnieje. A raczej nie ma takiej Ameryki, jaką sobie wyobrażałeś. Nie ma Nowego Jorku,
Chicago, San Francisco ani żadnego z wielkich miast. Zamiast nich są hangary, tysiące hangarów,
takich jak ten. Śpią w nich miliony ludzi. To oni, a raczej ich sny, są Ameryką. Śnią o zabawie,
pracy, cierpieniu, o swych żonach, mężach, kochankach. Żyją w świecie iluzji, marzeń sennych, tak
doskonałych i logicznych, że po przebudzeniu w innym miejscu nie będą w stanie odróżnić snów od
rzeczywistej przeszłości. My tworzymy ich sny i dzięki specjalnym aparatom nie pozwalamy, aby w
ich wspomnieniach nastąpiły sprzeczności czy niejasności. Z powodów, których nie pora tu
wyjaśniać, musimy tak postępować. Ty nie miałeś szczęścia. Zamiast na swoim miejscu śnić sen o
pracy u kuzyna, jesteś teraz w świecie realnym, z którego nie ma ucieczki. Musimy tu pozostać, na
tym kontynencie, na dobre i na złe. Przykro mi to mówić, ale nie będziesz mógł już nigdy zobaczyć
ojca ani kuzynów. To my będziemy dla ciebie rodziną, mam nadzieję, że dobrą.
Patrzyłem w czeluść czerwonej szramy jego ust. Cała prawda o dalekim lądzie zwanym
Ameryką, krainie szczęśliwości, życzliwej i wesołej, dotarła do mnie w tej jednej chwili i
przytłoczyła mnie. Tajemnicę, o której nie chcieli mówić Henry i Vittorio, traktowałem jako rodzaj
zabawy, baśni, podświadomie oczekując, że wszystko da się wyjaśnić w prosty sposób. Teraz za
sprawą człowieka o upiornych wargach dostrzegłem daremność takiego oczekiwania.
– Dlaczego? – To było jedyne słowo, jakie zdołałem z siebie wydobyć.
– Obudziłeś się, chłopcze. Dlatego. Nie potrafimy wyjaśnić, czemu niektórzy budzą się w
naszych pomieszczeniach, ale tak się zdarza. Przerwanego procesu hipnozy nie można już ponowić.
Jeżeli raz zobaczysz prawdę o Ameryce, to już nigdy nie potrafimy cię oszukać, rozumiesz?
Nie rozumiałem, nie chciałem zrozumieć.
– Lepiej będzie, jak od razu poznasz całą prawdę, bez kręcenia. Zresztą i tak szybko byś przejrzał
ewentualne kłamstwa. Będziesz chodził do szkoły, poznasz nowych ludzi, być może kogoś w twoim
wieku. Na lekcjach nauczyciele wyjaśnią wszystko, o co zapytasz. Staraj się uczyć pilnie, a nagroda
cię nie minie. Teraz Anna zaprowadzi cię do sekcji szkolenia.
Weszła drobna kobieta. Miała najbardziej czarne włosy, jakie kiedykolwiek widziałem.
Błyszczące pasma były ułożone w dziesiątki warkoczyków splecionych w nieładzie wokół twarzy.
Przyjemnej, uśmiechniętej, wyrażającej spokój i radość. Ujęła mnie za rękę i wyprowadziła z
pokoju. Miałem pustkę w głowie i chciałem jak najszybciej wrócić do rodzinnej wioski, chodzić
znowu z tatą, doglądać oliwek i jeść gulasz zrobiony przez mamę. Lecz dzięki dotykowi ciepłej
dłoni kobiety zacząłem zapominać o rozpaczy.
Po raz pierwszy od chwili przebudzenia byłem poza hangarem. Na zewnątrz rosła krótka szarawa
trawa i kilka wysokich, nieznanych mi drzew. Stalowosine chmury leniwie przesuwały się po
niebie, odsłaniając na moment skrawki błekitu. Teren wokół był płaski i monotonny. Gdy
odwróciłem głowę spostrzegłem za sobą olbrzymią białą ścianę. Jej ogrom był przytłaczający,
mimowolnie cofnąłem się. Płaszczyzna ciągnęła się wieleset metrów w obie strony i była co
najmniej tak wysoka jak najwyższe domy w Licata. Patrzyłem na jedną ze ścian hangaru, w którym
spędziłem ostatni tydzień.
– Ogromny, prawda?
Anna stała obok wciąż ściskając delikatnie moją rękę. Też podziwiała rozległość budowli. Potem
spojrzała na mnie. Dostrzegłem w jej oczach dziwne ciepło, czułość.
– Masz na imię Gaetano?
Skinąłem głową.
– Miałam kiedyś syna w twoim wieku. Był tylko trochę wyższy.
Lubił gdy mu opowiadałam straszne historie. Chował głowę pod koc i piszczał udając strach.
Czułem w jej słowach smutek i żal. Patrzyła na mnie z uwagą.
– Teraz nawet nie wiem czy to była prawda... Chodźmy.
Weszliśmy do niskiego budynku o białych, chropowatych ścianach. W środku było podobnie jak
we wnętrzu hangaru. Miękkie tkaniny na podłodze, przytłumione oświetlenie, zapach kurzu.
Zapukała do drzwi na początku korytarza, otworzyła je i lekko popchnęła mnie w stronę wnętrza.
Potem odwróciła się niespodziewanie i odeszła. Przestąpiłem próg.
Było ich troje, dwóch mężczyzn i kobieta. Z zainteresowaniem patrzyli w moją stronę.
– Prosimy, wejdź, Gaetano – powiedział po włosku młodszy z mężczyzn. Tak zaczęło się
szkolenie.
Czasami prawie przez dziesięć godzin dziennie uczyłem się różnych rzeczy. Dwie, trzy godziny
zajmował angielski, po godzinie matematyka, geografia i historia. Codziennie godzinę poświęcano
na wiedzę o Ameryce. Uczyłem się, jak działają windy, którymi woziło się ludzi, jak przebiega
typowy cykl pobytu w hangarze, jakie są urządzenia przeciwpożarowe i klimatyzacyjne. Na noc
wracałem do swojego hangaru, gdzie spałem z Vittorio i Henrym. Teraz już mogłem chodzić z nimi
na obchód, a nawet czasem prowadzić wózek elektryczny. Konfrontowałem wiadomości
teoretyczne z codzienną praktyką. Rano zaś szedłem do centrum szkolenia. Z angielskim szło mi tak
dobrze, że po kilkunastu dniach mogłem swobodnie rozmawiać z nauczycielem. Oprócz mnie w
grupie było jeszcze dwóch starszych mężczyzn. Rozmawiali tylko ze sobą w dziwnym,
niezrozumiałym języku.
Po trzech tygodniach zostałem wezwany do gabinetu dyrektora. Nigdy nie widziałem dyrektora,
ale wielokrotnie słyszałem od nauczycieli o „dyrektorze”. Wyrażali się o nim ze strachem, czy
raczej głębokim szacunkiem, zmieszanym z nieokreśloną obawą. Szedłem do jego gabinetu z duszą
na ramieniu.
– Dzień dobry – powiedział po angielsku wysoki i szczupły mężczyzna siedzący za biurkiem.
– Dzień dobry, panie dyrektorze. – Nauczycielka poinstruowała mnie, jak mam się zachować.
Nadal stałem patrząc mężczyźnie prosto w oczy. Starałem się nadać twarzy wygląd spokojny i pełen
oddania.
– Siadaj. – Wskazał stojące obok krzesło. Usiadłem na brzegu.
– Nauczyciel angielskiego, pan Thrueblood twierdzi, że robisz zadziwiające postępy. Testy
ujawniły twoje wyjątkowe zdolności lingwistyczne, młody człowieku. – Przerwał i zapalił bardzo
grubego brązowego papierosa. Dotychczas nie widziałem, aby ktokolwiek palił w Ameryce, ale
uznałem, że musi to być dyrektorski przywilej.
– Po naradzie z panem Thrueblood postanowiliśmy nauczyć cię jeszcze jednego języka. A raczej
pozwolić ci, byś sam się go nauczył. Za trzy dni kończysz normalny cykl szkolenia. Ale zamiast
rozpocząć przyuczenie zawodowe otrzymasz wielką szansę. Spotkasz się z panią Veriten. Ona ci
trochę pomoże. Jeżeli wam się powiedzie, czeka cię wielka nagroda, młody człowieku. Do
widzenia. – Dyrektor wydmuchnął chmurkę aromatycznego dymu na pożegnanie.
Po trzech dniach rozpocząłem najdziwniejszy okres mojego długoletniego pobytu w Ameryce.
Okres nauki języka Obcych.
Pani Veriten była drobną staruszką o nieprawdopodobnie pomarszczonej twarzy. Powiedziała mi,
co naprawdę dzieje się w Ameryce. W ciągu długich popołudni poznałem historię tego kontynentu,
jego wielką tragedię. W trakcie lekcji, gdy uczyłem się słów i zasad języka Obcych, pokazywała mi
trójwymiarowe zdjęcia przedstawiające drobiazgowy zapis dziejów Ameryki. Wspólnie czytaliśmy
sprawozdania Obcych, dokumenty ich rządów, wertowaliśmy plany budów i schematy urządzeń.
Poznałem największą tajemnicę naszej planety.
Zaczęło się w połowie piętnastego wieku. Na Ziemię dotarła bezzałogowa sonda kosmiczna.
Weszła na orbitę, zrobiła kilka tysięcy zdjęć, a następnie wylądowała na kontynencie Ameryki
Północnej, w okolicy Wielkich Jezior. Pobrała próbki gleby, atmosfery i wystartowała w powrotną
drogę. Po kilkunastu miesiącach na orbicie pojawił się załogowy statek międzygwiezdny.
Wylądował tam gdzie przedtem lądowała sonda. Miedzianoskórzy mieszkańcy tych ziem przywitali
Obcych jak bogów. Nawiązano kontakt, wymieniono dary. Przyleciało kolejnych pięć rakiet. Gdy
jedna z nich podchodziła do lądowania, nastąpiła katastrofa. Eksplodowały zbiorniki paliwa.
Przybyła na miejsce komisja Obcych nie miała nawet czego badać. Całe terytorium Ameryki
Północnej zmieniło się w pustynię. Z ludzi, zwierząt oraz statków Obcych pozostało wspomnienie.
Wówczas rada planetarna Obcych postanowiła z niezbyt dla nas zrozumiałych względów zachować
wypadek w tajemnicy. Może chodziło o zachowanie władzy politycznej na planecie Obcych, może
zaś o zatajenie katastrofy przed innymi cywilizacjami. Pani Veriten sądziła, że mogła to być
inicjatywa przedsiębiorstwa produkującego statki kosmiczne. Dosyć na tym, że Obcy powołali
koncern do rozwiązania problemu. Wtedy powstała America Incorporation. Opracowano program
rekultywacji fauny i flory, sprowadzenia osadników z sąsiedniego kontynentu, odbudowy kultury.
I wtedy przypłynął Kolumb. Jego trzy statki zostały z daleka zauważone przez Obcych.
Próbowali skierować je na południe, ale nic z tego nie wyszło i we wrześniu 1492 roku
Europejczycy po raz pierwszy wylądowali na spękanej ziemi Ameryki. Byli przerażeni.
Spodziewali się dotrzeć do krainy pełnej złota, bogactw i kwiatów. Zastali pustynię bez śladu życia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin