HENNING MANKELL
o krok
* * *
Wiktorii i Danowi
W przyrodzie istnieje o wiele więcej układów nieuporządkowanych niż uporządkowanych... z drugiej zasady termodynamiki
Uwertura do opery Rigoletto Giuseppe Verdiego
Prolog
Deszcz przestał padać tuż po piątej. Mężczyzna przykucnięty obok grubego pnia drzewa ściągał ostrożnie kurtkę. Deszcz nie był ulewny, padał nie dłużej niż pół godziny. A jednak przemokło mu ubranie. Ogarnęła go nagła wściekłość. Nie chciał się przeziębić. Nie teraz, nie w środku lata. Położył kurtkę na ziemi i wstał. Nogi miał zesztywniałe. Rozglądał się uważnie dokoła, kołysząc się powoli w przód i w tył, żeby pobudzić krążenie. Wiedział, że ci, na których czeka, nie zjawią się przed ósmą. Tak się umówili. Istniało jednak pewne, choć niewielkie ryzyko, że którymś ze szlaków przecinających rezerwat przyrody będą schodzili inni ludzie.
Jedynie to mogło pokrzyżować mu plany. Jedynie tego nie był pewny.
Mimo to nie odczuwał niepokoju. Była wigilia święta letniego przesilenia*. W rezerwacie nie było kempingów ani placów zabaw. Ci, na których czekał, wybrali to miejsce z rozmysłem. Nie chcieli, by im przeszkadzano.
Dwa tygodnie wcześniej ustalili, gdzie się spotkają. Wówczas już od wielu miesięcy deptał im po piętach. Dzień po tym, jak się umówili, zaczął szukać tego miejsca. Wędrował przez rezerwat, starając się, by nikt go nie dostrzegł. W pewnej chwili
* Święto letniego przesilenia, czyli najkrótszej nocy (noc świętojańska), jest jednym z najważniejszych szwedzkich świąt. Obchodzi się je zawsze po dwudziestym czerwca, z piątku na sobotę. (Przypisy pochodzą od tłumaczki.)
na jednej ze ścieżek pojawiła się para starszych ludzi. Skrył się w pobliskim zagajniku i czekał, aż przejdą.
Odnalazłszy miejsce, które wybrali na nocne oczekiwanie, uznał, że jest wprost wymarzone. Leżało w zagłębieniu terenu. Otaczały je gęste zarośla. A dalej był niewielki zagajnik.
Doprawdy nie mogli wybrać lepszego miejsca.
I dla siebie, i dla niego.
Niebo przejaśniło się. Wyjrzało słońce i natychmiast zrobiło się cieplej.
Czerwiec był w tym roku chłodny. Wszyscy wokół narzekali na spóźnione lato w Skanii. Potakiwał.
Zawsze potakiwał.
To jedyny sposób, żeby uniknąć wpadki, myślał. Ominąć każdą przeszkodę na drodze.
Opanował tę sztukę. Sztukę potakiwania.
Spojrzał na niebo. Nie powinno już padać. Wiosna i początek lata były rzeczywiście bardzo chłodne. Teraz jednak, w święto najkrótszej nocy, nareszcie wyjrzało słońce.
Będzie piękny wieczór, pomyślał. W dodatku niezapomniany.
W powietrzu unosił się zapach wilgotnej trawy. Gdzieś w pobliżu usłyszał trzepot ptasich skrzydeł. Poniżej, z lewej strony, prześwitywało morze.
Stanął w rozkroku i wypluł prymkę, która rozpływała mu się w ustach. Wgniótł ją nogą w piach.
Nigdy nie pozostawiał po sobie śladów. Nigdy. Ale często myślał, że powinien rzucić tytoń. To zły nawyk i do niego nie pasuje.
Postanowili spotkać się w Hammar. Tak było najlepiej, bo jedni jechali z Simrishamnu, a drudzy z Ystadu. Samochody mieli zaparkować w rezerwacie przyrody i dojść do wyznaczonego miejsca. Właściwie nie była to wspólna decyzja. Przez dłuższy czas rozpatrywali rozmaite warianty, przesyłając sobie kolejne propozycje. Gdy wreszcie ktoś z nich zaproponował to miejsce, przyjęli je bez zastrzeżeń. Być może dlatego, że już nie mieli czasu. Trzeba było jeszcze sporo załatwić. Ktoś zajął się zorganizowaniem prowiantu, ktoś inny pojechał do Kopenhagi wypożyczyć stroje i peruki. Wszystko zostało drobiazgowo zaplanowane.
Przygotowali się również na złą pogodę.
O drugiej po południu jeden z nich zapakował dużą plastikową płachtę do czerwonego worka. Włożył tam jeszcze rolkę taśmy klejącej i parę starych aluminiowych kołków. Pozostaną na zewnątrz nawet w razie deszczu. Ale będą mieli schronienie. Wszystko było gotowe. Jednak nikt nie mógł przewidzieć tego, co nastąpiło. Któreś z nich nagle zachorowało. Była to młoda kobieta. Być może właśnie ona najbardziej się cieszyła na świętojańską zabawę. Poznała ich wszystkich przeszło rok wcześniej. Obudziła się wcześnie rano z uczuciem nudności. Z początku myślała, że to ze zdenerwowania. Kilka godzin później, już po dwunastej, przyszła gorączka i torsje. Ciągle jeszcze liczyła, że to minie. Kiedy jednak chłopak, z którym miała jechać, zadzwonił do drzwi, otworzyła na drżących nogach i powiedziała, że jest chora.
Spotkali się więc w Hammar tylko we trójkę, tuż przed wpół do ósmej, w świętojański wieczór. Niespodziewana choroba nie popsuła im nastroju. Wiedzieli z doświadczenia, że w życiu bywa różnie.
Zaparkowali samochody przy wjeździe do rezerwatu, wzięli koszyki i ruszyli jedną z leśnych ścieżek. Komuś zdawało się, że z oddali dochodzą dźwięki akordeonu. Poza tym słychać było tylko ptaki i odległy szum morza.
Gdy dotarli na miejsce, od razu im się spodobało. Tu w spokoju będą mogli doczekać świtu. Niebo było bezchmurne. Zapowiadała się jasna noc.
Wspólne obchody święta zaplanowali na początku lutego. Zwierzali się sobie wówczas z tęsknoty za jasną, letnią nocą. Pili dużo wina, prowadząc długie, żartobliwe dyskusje na temat zmierzchu.
Kiedy zaczyna się moment pomiędzy jasnością a mrokiem, który nazywamy zmierzchem? Czy można go opisać słowami? Co widać, gdy światło jest tak słabe, że znajdujemy się w nie-
określonym „pomiędzy", w wymykającej się chwili, na skraju z wolna wydłużającego się cienia?
Mieli rozbieżne zdania i kwestia zmierzchu pozostała nierozstrzygnięta. Ale już wtedy, tamtego wieczoru, zaczęli snuć plany zabawy.
Kiedy dotarli do zapadliny i odstawili kosze z prowiantem, rozeszli się w różne strony, by przebrać się w gęstych zaroślach. Wkładali peruki, przeglądając się w kieszonkowych lusterkach wciśniętych między gałęzie drzew.
Nikomu nie przyszło do głowy, że opodal stoi mężczyzna i przygląda się ich skomplikowanym przygotowaniom. Najłatwiej było nałożyć peruki. Trudniej gorsety, poduszki i halki. Na końcu jeszcze fulary, kryzy i grubą warstwę pudru na twarz. Wszystko musiało być naprawdę. Zabawę traktowali serio.
O ósmej wyłonili się z zarośli i popatrzyli na siebie. Byli głęboko poruszeni. Po raz kolejny wymykali się ze swojego czasu i wkraczali w inną epokę.
W epokę Bellmana*.
Podeszli bliżej i parsknęli śmiechem. Ale szybko znów spoważnieli. Rozpostarli duży obrus, z koszy wyjęli wiktuały i włączyli magnetofon z nagraniem Listów Fredmana**.
Zabawa się zaczęła. Gdy nadejdzie zima, będą wspominać ten letni wieczór. Będzie ich wiązała kolejna wspólna tajemnica.
Około północy nadal nie był zdecydowany. Wiedział, że nie musi się śpieszyć. Zostaną tu do rana. Być może nawet prześpią całe przedpołudnie.
Znał ich plany w najdrobniejszych szczegółach. Dawało mu to poczucie olbrzymiej przewagi.
Tylko ten, kto ma przewagę, może uniknąć wpadki.
Tuż po jedenastej byli już podchmieleni. Wtedy ostrożnie zmienił pozycję. Gdy po raz pierwszy znalazł się w tym miejscu, wyznaczył sobie punkt obserwacyjny. Były to gęste zarośla na zboczu. Miał stamtąd otwarty widok na wszystko, co działo się na jasnoniebieskim obrusie. Mógł podejść zupełnie blisko, niezauważony. Od czasu do czasu odchodzili na bok za potrzebą. Widział wszystko, co robili.
Minęła północ. Nadal czekał. Wahał się.
Coś się nie zgadzało.
Miało ich być czworo. Brakowało jednej osoby. Przez myśl przemknęło mu kilka możliwych powodów. Nie znajdował wytłumaczenia. Zaszło coś nieprzewidzianego. Może dziewczyna się rozmyśliła? Może zachorowała?
Słyszał muzykę. Śmiech. Chwilami wyobrażał sobie, że siedzi na dole przy jasnoniebieskim obrusie z kieliszkiem w ręku. Później zmierzy perukę. A może nawet kostium? Mógł zrobić wszystko, co zechce. Miał nieograniczone możliwości. Nawet gdyby był niewidzialny, jego przewaga nie byłaby większa.
Jeszcze czekał. Śmiech wznosił się i opadał. Gdzieś wysoko ponad głową przeleciał nocny ptak.
Było dziesięć po trzeciej.
Nie chciał już dłużej czekać. Nadszedł czas. Czas, który sam wyznaczył.
Właściwie nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał na ręku zegarek. Mimo to godziny i minuty nieustannie w nim tykały. Miał w sobie wewnętrzny zegar, który zawsze dobrze chodził.
W dole, wokół jasnoniebieskiego obrusa, było cicho. Leżeli spleceni ramionami, słuchając muzyki. Wiedział, że nie śpią. Pogrążeni głęboko w marzeniach, nie podejrzewali, że jest tuż za nimi.
Wziął do ręki pistolet z tłumikiem, który leżał na złożonej kurtce. Rozejrzał się pośpiesznie.
Potem przemknął się w kierunku pobliskiego drzewa. Był dokładnie za nimi. Przystanął na kilka sekund. Nikt nic nie zauważył. Rzucił ostatnie spojrzenie wokoło. Nikogo w pobliżu.
Byli sami. Wyszedł zza drzewa i zabił ich kolejno jednym strzałem w czoło. Nic nie mógł poradzić na to, że krew trysnęła na białe peruki.
Wszystko stało się tak szybko, że ledwie zdążył to zarejestrować.
Teraz leżeli przed nim martwi. Ciasno spleceni, jak kilka sekund wcześniej.
Wyłączył magnetofon. Nasłuchiwał. Ptaki świergotały. Znów się rozejrzał. Naturalnie nikogo nie było. Odłożył pistolet na obrus, na którym przedtem rozłożył serwetkę. Nigdy nie zostawiał śladów. Potem usiadł. Przyglądał się tym, którzy dopiero co się śmiali, a teraz leżeli martwi.
Idylla dalej trwa, pomyślał. Z tą różnicą, że teraz jest nas czworo. Tak jak było zaplanowane od początku. Nalał sobie kieliszek czerwonego wina. Z reguły nie pił. Ale teraz nie mógł się powstrzymać.
Potem przymierzył perukę. Spróbował jedzenia. Nie był zbyt głodny. Dochodziło wpół do czwartej, gdy wstał.
Miał jeszcze wiele do zrobienia. W rezerwacie pojawiały się ranne ptaszki. Chociaż było to mało prawdopodobne, ktoś mógł zboczyć z wytyczonej ścieżki i natknąć się na zapadlinę. Nie może zostawić żadnych śladów.
Nie tym razem.
Na końcu, zanim się oddalił, przeszukał torby i ubrania. Znalazł to, czego szukał. Wszyscy mieli przy sobie paszporty. Włożył je do kieszeni kurtki. Później, w ciągu dnia je spali.
Rozejrzał się po raz ostatni. Wyjął z kieszeni mały aparat i zrobił zdjęcie.
Jedno jedyne.
Miał wrażenie, że patrzy na obraz przedstawiający osiemnastowieczny piknik.
Tyle tylko, że obraz był spryskany krwią.
Nadszedł świąteczny poranek. Sobota, dwudziesty drugi czerwca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Zapowiadał się piękny dzień. W Skanii nareszcie zapanowało lato.
Część I
1
W środę, siódmego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku Kurt Wallander omal nie zginął w wypadku samochodowym, na wschód od Ystadu. Zdarzyło się to wcześnie rano, wkrótce po szóstej. Właśnie minął Nybrost-rand, kierując się na Ósterlen. Nagle przed jego peugeotem wyrosła spiętrzona masa samochodu ciężarowego. Klakson ciężarówki usłyszał w momencie, gdy gwałtownie skręcał kierownicę. Chwilę później zjechał na pobocze. Dopiero wtedy ogarnął go strach. Serce tłukło mu się w piersiach. Miał mdłości i zawroty głowy. Zdawało mu się, że za chwilę zemdleje. Kurczowo zaciskał ręce na kierownicy.
Kiedy się uspokoił, powoli dotarło do niego, co się stało.
Zasnął za kierownicą. Wystarczyła sekunda, by jego stary samochód zaczął zjeżdżać na lewy pas jezdni.
W następnej sekundzie by nie żył, zmiażdżony przez ciężarówkę. Na myśl o tym poczuł w sobie pustkę. Pamiętał tylko, jak kilka lat wcześniej, pod Tingsryd, omal nie zderzył się z łosiem. Wtedy jednak była mgła i ciemno.
Tym razem po prostu przysnął za kierownicą.
Zmęczenie.
Nie wiedział, skąd ono się bierze. Spadło na niego bez uprzedzenia na początku czerwca, tuż przed urlopem. W tym roku postanowił wziąć urlop wcześniej. Ale cały czerwiec rozpłynął się w deszczu. Gdy tylko wrócił do pracy, zaraz po świętym Janie, w Skanii zapanowała piękna i ciepła pogoda.
Towarzyszyło mu nieustanne znużenie. Potrafił zasnąć na krześle. Nawet po dobrze przespanej nocy musiał się rano zmuszać do wstania z łóżka. Prowadząc samochód, często zjeżdżał na pobocze, żeby się chwilę zdrzemnąć.
Linda, jego córka, zauważyła to podczas wspólnych wakacji, kiedy przez tydzień jeździli po Gotlandii. Na jedną z ostatnich nocy zatrzymali się w pensjonacie w Burgsvik. Był piękny wieczór. Dzień spędzili na wędrówce po południowym cyplu wyspy. Zanim wrócili na noc do pensjonatu, zjedli obiad w pizzerii.
Pytała go o powód zmęczenia. Widział jej twarz w świetle lampy naftowej. Zarejestrował, że pytanie było dobrze przygotowane. Wykręcał się. Nic mu nie jest. Chyba nic dziwnego, że część urlopu spędza na odsypianiu zaległości. Linda więcej nie pytała. Ale spostrzegł, że mu nie wierzy.
Tak dłużej być nie może, pomyślał. To nie jest zwykłe zmęczenie. Coś jest nie tak. Próbował przywołać inne objawy, świadczące o jakiejś chorobie. Ale poza tym, że budził się nieraz w nocy z powodu kurczu w łydkach, nic nie przychodziło mu do głowy.
Uświadomił sobie, jak bliski był śmierci. Nie może dłużej zwlekać. Dzisiaj zamówi wizytę u lekarza.
Włączył silnik i ruszył. Opuścił boczną szybę. Był już sierpień, ale nadal utrzymywało się letnie ciepło.
Wallander jechał do domu ojca w Lóderupie. Przejeżdżał tą drogą niezliczoną ilość razy. W dalszym ciągu nie potrafił pogodzić się z faktem, że w przesyconej zapachem terpentyny pracowni nie zobaczy już ojca siedzącego przy sztalugach i malującego obrazy z niezmiennie powracającym motywem: pejzaż z głuszcem na pierwszym planie. Albo bez głuszca. Słońce podwieszone na niewidzialnych niciach, tuż nad koronami drzew.
Niedługo miną dwa lata. Dwa lata od dnia, kiedy Gertruda zadzwoniła do komendy w Ystadzie i powiedziała, że ojciec leży martwy na podłodze pracowni. Do dzisiaj zachował w pamięci wyraźne, dręczące wspomnienie faktu, że w drodze do Lóderupu negował oczywistą prawdę. Zrozumiał, że musi jej spojrzeć w oczy, kiedy na podwórzu dostrzegł Gertrudę. Wiedział, co go czeka.
Ostatnie dwa lata szybko przeleciały. Odwiedzał Gertrudę, która nadal mieszkała w domu ojca, kiedy tylko mógł. Ale zdecydowanie zbyt rzadko. Minął przeszło rok, gdy wreszcie zabrali się do porządkowania pracowni. Znaleźli trzydzieści dwa skończone i podsygnowane obrazy. Pewnego grudniowego wieczoru w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku, usiadłszy przy stole w kuchni Gertrudy, sporządzili listę osób, którym zamierzali je podarować. Wallander zatrzymał dwa z nich dla siebie. Pierwszy z głuszcem, drugi bez. Linda dostała jeden, tak samo jak Mona, była żona Wallandera. Jego siostra, Kristina, nie chciała ani jednego. Zaskoczyło go to i zasmuciło. Gertruda miała ich dużo i więcej nie chciała. Zostało do oddania jeszcze dwadzieścia osiem obrazów. Wallander, z pewnym wahaniem, wysłał jeden z nich inspektorowi policji kryminalnej w Kristianstad, z którym utrzymywał luźny kontakt. Rozdali już dwadzieścia trzy obrazy i nikt więcej nie przychodził im do głowy. Wszyscy krewni Gertrudy zostali już obdarowani. Pozostało jeszcze pięć płócien.
Wallander zastanawiał się, co robić. Wiedział, że spalić ich nie potrafi.
Właściwie obrazy były własnością Gertrudy. Uważała jednak, że należą się jemu i Kristinie. Nie jej, która tak późno wkroczyła w życie ich ojca. Wallander minął zjazd na Kasebergę. Za chwilę będzie na miejscu. Myślał o tym, co go czeka. Pewnego majowego wieczoru, przy okazji wizyty u Gertrudy, wybrali się na długi spacer po krętych, wyjeżdżonych traktorem dróżkach między polami rzepaku. Powiedziała wtedy, że nie chce dłużej mieszkać w tym domu. Czuła się zbyt samotna.
- Wolę się wyprowadzić, zanim zacznie tu straszyć - powiedziała.
W pewnym sensie ją rozumiał. Sam chyba reagowałby podobnie.
Podczas spaceru poprosiła go o pomoc w sprzedaży domu. Nie ma pośpiechu, można zaczekać do końca lata. Ale chciałaby się wyprowadzić przed jesienią. W okolicach Rynge miała siostrę, która świeżo owdowiała. Postanowiła się tam przeprowadzić.
Nadszedł umówiony dzień. Tej środy Wallander wziął wolne. O dziewiątej mieli się spotkać z pośrednikiem z Ystadu i wspólnie ustalić cenę domu. Przedtem chcieli przejrzeć z Gertrudą ostatnie kartony z rzeczami ojca. Tydzień wcześniej wszystko spakowali. Martinsson, kolega z pracy, przyjechał z przyczepą i zrobili kilka kursów na wysypisko śmieci za Hedeskogą. Myślał z narastającym uczuciem przykrości, że wszystko, co pozostaje po człowieku, nieuchronnie trafia na śmietnik.
Po ojcu, oprócz wspomnień, zostało trochę starych zdjęć, pięć obrazów oraz kilka pudeł starych listów i dokumentów. Nic więcej. Życie zostało zaksięgowane i podliczone.
Wallander zjechał na drogę prowadzącą do domu ojca.
Zauważył Gertrudę na podwórzu. Zawsze wcześnie wstawała.
Przywitała się z nim. Ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że nosi tę samą suknię, co w dniu ślubu z ojcem. Ścisnęło go w gardle. Dla Gertrudy był to szczególny dzień. Na zawsze opuszczała swój dom.
Wypili kawę w kuchni. Za otwartymi drzwiami szafek widać było puste półki. Siostra Gertrudy miała przyjechać po nią tego samego dnia. Wallander zatrzymał jeden klucz od domu, drugi miał dać pośrednikowi.
Przejrzeli zawartość dwóch kartonów. Wśród starych listów zaskoczony Wallander znalazł parę dziecięcych butów, które pamiętał z dzieciństwa. Czyżby ojciec przechowywał je przez te wszystkie lata? Wyniósł kartony do samochodu. Już zatrzaskiwał drzwi, kiedy na schodach spostrzegł Gertrudę. Uśmiechała się.
- Zostało pięć obrazów - powiedziała. - Zapomniałeś?
Wallander pokręcił głową. Poszedł w stronę budynku gospodarczego, gdzie ojciec miał pracownię. Drzwi były otwarte, wnętrze czysto wysprzątane. W powietrzu nadal unosił się zapach terpentyny. Na starej płytce elektrycznej stał garnek, w którym ojciec gotował niezliczone ilości kawy.
Może tu jestem ostatni raz, pomyślał Wallander. Ale w przeciwieństwie do Gertrudy nie wyglądam elegancko. Mam na sobie codzienne, znoszone ubranie. I gdybym nie miał szczęścia, już
bym nie żył. Jak ojciec. Linda musiałaby wywozić na śmietnik to, co po mnie zostało. W moich rzeczach znalazłaby dwa obrazy, jeden z głuszcem na pierwszym planie.
Czuł się nieswojo. Ojciec był ciągle obecny w mrocznej pracowni. O ścianę stały oparte obrazy. Przeniósł je do samochodu. Położył w bagażniku i przykrył kocem. Gertruda nadal stała na schodach.
- Nic więcej nie ma. Wallander kiwnął głową.
- Nic więcej - powiedział. - Nic.
O dziewiątej samochód agenta zajechał na podwórze. Kiedy mężczyzna wysiadł z samochodu, zaskoczony Wallander ujrzał znajomą twarz. Był to niejaki Robert Akerblom. Kilka lat wcześniej ktoś brutalnie zamordował jego żonę, a ciało wrzucił do starej studni. Dochodzenie w tej sprawie Wallander wspominał jako jedno z najtrudniejszych i najbardziej przykrych w swojej karierze. Zmarszczył czoło, nieco skonsternowany. Podpisał umowę z jedną z największych agencji nieruchomości w Szwecji. Biuro Akerbloma nie pracowało dla niej. O ile w ogóle jeszcze istniało. Jeśli dobrze pamiętał, chodziły słuchy, że zamknął je wkrótce po zabójstwie Louise Akerblom.
Wyszedł na schody. Robert Akerblom nic się nie zmienił. Wallander pamiętał, jak podczas ich pierwszego spotkania płakał u niego w biurze. Uważał wtedy, że Akerblom jest mężczyzną, którego powierzchowności nigdy nie zapamięta. Jego niepokój i ból po śmierci żony był szczery. Wallander przypominał sobie, że on i żona byli bodajże członkami Kościoła metodystów.
Podali sobie ręce.
- Znów się spotykamy - powiedział Robert Akerblom.
Nawet głos zabrzmiał znajomo. Wallander poczuł się zakłopotany. Nie wiedział, jak się zachować. Ale Akerblom odezwał się pierwszy.
- Opłakuję ją dzisiaj nie mniej niż wtedy - powiedział po
woli. - Ale jeszcze trudniej jest dziewczynkom.
Wallander przypomniał sobie ich dwie córeczki. Były wtedy zupełnie małe. A jednak coś rozumiały.
- Musi wam być ciężko - odparł. Obawiał się, że powtórzy się to, co kiedyś. Akerblom się rozpłacze. Ale nie.
- Starałem się dalej prowadzić biuro. Ale nie byłem w stanie. Jeden z konkurentów zaproponował mi posadę i przyjąłem ją. Nigdy tego nie żałowałem. Skończyło się wieczorne ślęczenie nad rachunkowością. Mogłem więcej czasu poświęcić córkom.
Gertruda wyszła na podwórze. Razem obeszli dom. Robert Akerblom notował, zrobił kilka zdjęć. Potem usiedli w kuchni napić się kawy. Cena, którą Akerblom zaproponował, z początku wydawała się Wallanderowi zbyt niska. Po chwili zdał sobie sprawę, że była trzy razy wyższa od ceny, którą niegdyś zapłacił ojciec.
Tuż po wpół do jedenastej Robert Akerblom odjechał. Wallander uznał, że powinien zostać, dopóki po Gertrudę nie przyjedzie siostra. Odgadła jego myśli. Uspokoiła go, że może ją bez obawy zostawić samą.
- Jest piękny dzień - dodała. - Nareszcie prawdziwe lato.
Pod sam koniec. Posiedzę sobie w ogrodzie.
- Zostanę, jeżeli chcesz. Mam dzisiaj wolne.
Gertruda pokręciła głową.
- Odwiedź mnie w Rynge - powiedziała. - Ale dopiero za
parę tygodni. Muszę się najpierw urządzić.
Wallander wsiadł do samochodu i odjechał w kierunku Ystadu. Miał jechać prosto do domu i zamówić wizytę u lekarza. A później zarezerwować sobie czas w pralni i posprzątać mieszkanie. Nie śpieszył się, wybrał więc dłuższą drogę. Lubił prowadzić.
Błądził myślami, spoglądając na krajobraz. Właśnie mijał Vallebergę, kiedy odezwał się telefon. Dzwonił Martinsson. Wallander zjechał na pobocze.
- Szukałem cię - powiedział Martinsson. - Nikt mnie oczy
wiście nie poinformował, że masz wolne. A przy okazji: czy
wiesz, że twoja automatyczna sekretarka nie działa?
Wallander wiedział, że sekretarka czasami się zacina. Od razu jednak wyczuł, że coś się stało. Od kiedy był policjantem,
zawsze miał ten sam objaw. Ucisk w dołku. Wstrzymał oddech.
- Dzwonię z pokoju Hanssona - ciągnął dalej Martinsson. - Jest u mnie matka Astrid Hillstróm.
- Czyja?
- Astrid Hillstróm. Jednej z zaginionych. Wallander zorientował się, o kim mowa.
- Czego chce?
- Jest bardzo wzburzona. Dostała pocztówkę od córki,
nadaną w Wiedniu.
Wallander zmarszczył czoło.
- To chyba dobra wiadomość? Że dała znać?
- Matka twierdzi, że to nie ona pisała. Mówi, że to podróbka. I jest oburzona, że nic nie robimy.
- Co mamy robić, skoro nie popełniono przestępstwa? Mamy mnóstwo dowodów na to, że wyjechali z własnej woli.
Nastała chwila milczenia, a potem Wallander znów usłyszał głos Martinssona.
- Nie wiem, co myśleć. Ale mam wrażenie, że coś jest nie
...
jms3