KARYGODNA ZABAWA.pdf
(
425 KB
)
Pobierz
Microsoft Word - Snopkiewicz Halina - Karygodna zabawa
Halina snopkiewicz
Karygodna zabawa
Państwu Zofii i Henrykowi Krzakiewiczom
z Zawiercia z wyrazami wdzięczności
autorka i siostrzenica.
?
W każdym mężczyźnie odpowiadającym pewnym moim założeniom - mogę się zakochać,
ponieważ posiadam wyobraźnię. To był punkt wyjściowy tej gry niedobrej, kreujący
mnie na potwora.
Zatem jestem potworem, dopuść tę możliwość, wiadomo że potworów jest więcej, niż
to na pierwszy rzut oka wygląda. Odsłaniam się więc sama. Ty, który widzisz we
mnie anioła, powinieneś dowiedzieć się czegoś innego. Zawsze marzyłam o
mężczyźnie, któremu mogłabym się wyspowiadać. Niestety, nie mogłam brać pod
uwagę księdza podczas jego służbowych zajęć, rodzice wychowali mnie na ateistkę.
A w moim przypadku byłoby o wiele lepiej, gdybym mogła chodzić do kościoła i
wierzyć w panaceum zdrowasiek.
Ten potwór, któffjesTwe mnie tak głęboko ukryty, zrodził się z rzeczy w zasadzie
dobrej, z pogoni za cnotami ewangelicznymi, z pogoni za wiarą, nadzieją i
miłością. Wiadomo, że najwięcej ludzi wymordowano w imię zbawienia ludzkości.
Wiele tym można usprawiedliwić, wytłumaczyć niemal wszystko. Potwór więc wyrósł
i prosperował znakomicie na pożywce tego chcenia, chęci kochania, pragnienia
czegoś
7
prawdziwego. Ale co to znaczy być prawdziwą? Wobec czego? Wobec kogo? Jaki tu
jest sprawdzian? Jaki miernik, jakie kryteria? Słowem - jaki jest tu punkt
odniesienia? W stosunku do czego? Do natury, do innego człowieka, do układu
społecznego? Do tego wszystkiego razem czy do czegoś poza tym, do czegoś
stałego,
określonego już przez innych, nazwanego, czy do efemerydy, nie sprecyzowanej
chęci, żądzy przelotnej, wyrachowania, czegoś zgodnego z logiką czy do czystego
impulsu?
Wobec takiego niezdecydowania w ocenie - czemu tym punktem odniesienia nie może
być wyobraźnia, imaginacja, która zaprowadziła mnie - bo zaprowadzić musiała -
do wielkiej improwizacji niszczącej początkowy (być może) autentyzm. Lecz to
wcale nie tak łatwo wejść w orbitę błędnego koła, wykonać trzeba robotę niemałą.
Haruje się równie zaciekle na sukces, jak i na klęskę, choć zmierza się, rzecz
oczywista, do sukcesu, do triumfu, do ekwiwalentu za tę pracę tytaniczną,
odpowiedniego, do zapłaty godziwej. A może to właśnie zapłata godziwa,
ekwiwalent odpowiedni, a może to mało? Nie niecierpliw się, zrozumiesz wszystko,
najważniejsze, że zrozumieć chcesz, i chcesz mnie bronić przede mną. Tylko że
teraz już nie jest mi to potrzebne, bo i ja zrozumiałam, jak straszną zrobiłam
rzecz.
Cóż tu więc przyjmę za punkt odniesienia. Wyobraźnię, żelazną wolę czy perfidię.
Właściwie tylko te trzy psychologiczne zjawiska połączone dają coś zbliżonego do
układu wyjścia, do punktu zero. Wyobraźni miałam bodajże nadmiar, to trzeba było
zainwestować albo oszaleć.
Można, okazuje się, szaleć świadomie, wybrać sobie tak rzadką i interesującą
możliwość pogrążania się w szaleństwo - jeśli tak nazwać wypada robienie czegoś
absolutnie nieodpowiedzialnego, czegoś, co krzywdzi innego i ostro godzi w nas
samych. Więc nie roztkliwiaj się nade mną, bo sama sobie to zrobiłam. Każde małe
bicie serca osiągałam pracą mózgu. Jest naturalnie także i fabuła. Fabuła
prosta,
mało
8
znacząca, schematyczna. W każdym razie zaprzeczyłam teorii, że nie można nikogo
zmusić do miłości. Wyobraźnia, żelazna wola, perfidia... No dobrze, niech ci
będzie, plus wygląd zewnętrzny, makolągwie to pewnie by nie wyszło, nie
powiodłoby się. Chociaż gdyby z kolei ten ktoś posiadał wyobraźnię, a makolągwa
byłaby odpowiednio inteligentna? To jeszcze można by rozważyć, w każdym razie
kwestii nie zamykałabym natychmiast.
Nie wymagaj ode mnie osądzenia tej sprawy. Chcę ci to zrelacjonować a nie
osądzić. Choć werdykty będą tu padać, na osądzenie tego potrzeba mi lat. A mówię
ci to z dwóch powodów - chcę, żebyś mnie znał i pragnę cię od tego uwolnić.
Fabuła niewiele tu wniesie. Ale ta gra, to wreszcie śmiertelne zmaganie się, to
już od banału jest dość odległe - choć w tej kategorii być może przeciętne, z
tym, że jest to już psychiczne wyrafinowanie. Nie wiem, co mnie tak
ukształtowało. Nie widzę w moim życiu aż takich powodów do urazów czy
kompleksów,
byłam zawsze średnio zdolna, średnio pilna, ale do jednego miałam talent
niezaprzeczalny. Do reżyserii. Za późno to sobie uświadomiłam, to się po prostu
zmarnuje. Na szkołę filmową nie pora, a w życiu już niczego reżyserować nie
będę.
Nigdy. Reżyserom filmowym to chyba się nie zdarza, za mało aktorzy mają czasu,
żeby ich wystrychnąć na dudka, ale w teatrze? Po powiedzmy dwusetnym
przedstawieniu, szczególnie kiedy reżysera nie ma na spektaklu? Aktorzy, nie
czując ręki kierowniczej, niepomni wskazówek, które przyjęli z aplauzem, uznali
początkowo za słuszne, zaczynają grać inaczej, inaczej odczytują tekst, w ryzach
może ich trzyma jeszcze rutyna, ale jeśli jest to aktor wybitny? Indywidualność
swojego rodzaju? A ja do roli amanta wybrałam w tym względzie geniusza. Był to
kabotyn absolutny, był to szczyt, w tej dziedzinie wyżej wznieść się już nie
można. Owszem, wiedziałam o tym od początku, to mnie nie zrażało, wręcz
przeciwnie, taki materiał był lepszy, bardziej mi odpowiadał. Postanowiłam, że
zagra to wszystko tak do końca,
9
tak głęboko, że z czasem zupełnie zapomni, że gra, i być może ja zapomnę także,
o to chodziło mi bardzo, przede wszystkim. Chciałam dobrze. Wiesz, jak to było
na meczu piłki nożnej. Sędzia podyktował rzut karny na bramkę gospodarzy.
Bramkarz nie obronił. Rozjuszony kibic zamachnął się butelką i ciężko ranił
jednego z zawodników. „No, to to już jest świństwo" - skonstatował ktoś na
widowni. „Panie, jakie świństwo - obruszył się jego sąsiad. - Chciał dobrze.
Chciał zabić sędziego. A że mu nie wyszło..." Więc i ja chciałam dobrze. A że mi
nie wyszło... Zresztą, czy właśnie tak? Spektakl przebiegał pozornie bez
zakłóceń, widownia niczego się nie domyślała, nie było widać, że wkrótce zawali
się scena, na której Konrad wygłasza swoje wzniosłe kwestie. W teatrze, jak
wiemy, niemałą rolę ma scenograf. Musiałam przejąć i tę funkcję, bardzo dbałam o
oprawę, w ładnej scenerii bardziej przyswajalnie dla ucha brzmiał napuszony
tekst. W każdym razie pewnych rzeczy nie można mówić w smażalni ryb,
prosperującej na zjełczałym oleju. No i naturalnie, byłam heroiną tego romansu.
Zresztą chyba w każdej kobiecie umiera, niszczy się wielka Sara Bernardh, choć
nie każda kobieta istnienie w niej aktorki sobie uświadamia. Wynika to stąd, że
kobieta która myśli, ma jakieś tęsknoty, pragnienia, pewną sumę oczytania,
znajomość niektórych wspaniałych dramatów - chce, żeby było ładnie, żeby to było
wielkie, a przynajmniej, żeby było czymś, i zależnie od możliwości, zabiera się
do tworzenia. Formy są najrozmaitsze. Albo świetnie gotuje i wybiera uroczą
polankę podczas niedzielnego wyjazdu za miasto, doskonałe prowadzi dom, jest
oddaną żoną, pracującą zawodowo, taką, która kosztem niemałego wysiłku wygląda
tak, jakby wyskoczyła z okładki ilustrowanego tygodnika „Kobieta Idealna", albo
rozmach ma większy i posuwa się znacznie, znacznie dalej, tak jak to uczyniłam
ja. Nie dyskwalifikuję kobiet, będę tylko dyskwalifikować siebie - i bronić.
Twierdzę, że w wielu wypadkach naturalność u kobiet jest sprawą wtórną, wynika
ze znako-
10
mitego opanowania roli, utożsamienia się z odtwarzaną postacią- Dotyczy to
kobiet, które nie kochają naprawdę. Kochających naprawdę jest bardzo mało, a
kochać chcą niemal wszystkie. Tworzą więc uczucia.
Widzisz tę półkę uginającą się od reprodukcji? Te albumy mnie charakteryzują.
Jedyne właściwie rzeczy, które chomikuję. Nie mogąc mieć oryginału, choćby
jednego - zbieram reprodukcje, powielane w milionach egzemplarzy. Przeglądam je
niekiedy z namaszczeniem, daje mi to złudzenie bezpośredniego obcowania z czymś
wielkim. Choć zwracam ci uwagę, że reprodukcja nie jest falsyfikatem,
reprodukcja jest uczciwa, nikt tu nikogo nie nabiera na prawdę. Nie wprowadza w
błąd. A ja tworzyłam falsyfikat, tylko falsyfikat mógł mnie zadowolić, musiał to
być falsyfikat genialny, nie do rozpoznania przez znawców, nie do rozszyfrowania
przez promienie Roentgena. O kłamstwie wiedział tylko twórca. Czy wszystko we
mnie jest kłamstwem? Czy ja też jestem falsyfikatem? A jeśli tak - to czego?
Czyim? Czy falsyfikat zrobiło ze mnie życie? Nie wiem. Nie jestem psychologiem,
jestem chemikiem. Ale może coś z tego wypłynie pod koniec tej opowieści, może
znajdzie się odpowiedź na choć niektóre, najbardziej drastyczne pytania.
Mój talent do reżyserii objawił się wcześnie, z siłą znaczną i został uwieńczony
sukcesem konkretnym, sprawdzalnym. Chodzi o szkolne przedstawienie jasełek.
Nauczycielka wytypowała mnie do roli Matki Boskiej. Ponoć nie było w klasie
dziecka o bardziej szczerym, niewinnym, urzekającym spojrzeniu. TO był chyba
pierwszy błąd w ocenie mnie, bo tego samego dnia potencjalna Matka Boska
usprawiedliwiła nie-odrobienie lekcji śmiercią dziadka. Żaden dziadek mi nie
umarł. Ale wydawało mi się to wzniosłe, odpowiednio niezwykłe, miałam łzy w
oczach, kiedy opowiadałam o wybitnych walorach dziadkowego charakteru, wszyscy
odnosili się do mnie z szacunkiem, częstowali mnie cukierkami. Wybierałam
„krówki". O żadnym pytaniu nie było mowy. Rzadko us-
11
prawiedliwiałam się z nieodrobionych lekcji, ale jak już - to już, nie szlam na
tandetę, nie zasłaniałam się bólem głowy, strzeliłam od razu z armaty: pogrzeb w
domu. Ale nie byłam jeszcze wtedy moralnie zdeprawowana. Choć nie miałam
rodzinnego obowiązku chodzenia do kościoła, rola Matki Boskiej w tej sytuacji
wydała mi się przesadą, wręcz świętokradztwem. Zupełnie jednak zrezygnować z
udziału w przedstawieniu to było ponad moje siły. Postanowiłam wykazać hart
ducha i mimo „nieszczęścia w domu" - działać, udowodnić moją aktywność.
- Ja to zrobię - powiedziałam, bo zawsze jasełka wyobrażałam sobie zgoła
inaczej, niż to demonstrował w okresie świąt odłam dzieci chodzących na religię.
- Co zrobisz, Kasiu? - zapytała nauczycielka.
- Jasełka - odparłam. - Będę reżyserem, pomogę pani uczyć dzieci tekstu.
Po chwili wahania czy zastanowienia nauczycielka zgodziła się. Nie protestowała
także, kiedy do roli Matki Boskiej wybrałam chłopca, którego szczere, niewinne,
urzekające spojrzenie w istocie odzwierciedlało naiwność jego duszy. Zagrał
doskonale, z czułością tulił do klatki piersiowej Dzieciątko, które było wielką,
czarną lalką. Jasełka były w szkole, a nie na plebanii, udało mi się
przeforsować Dzieciątko-Murzyna, co sądzę było światową rewelacją. Naprawiłam
tym krzywdy dyskryminacji rasowej, które docierały do mnie ze szpalt gazet i
radia, brałam odwet za geograficzną niesprawiedliwość zjawienia się Chrystusa,
dawałam szansę ewentualnego dostania się do raju mieszkańcom znad Lim-popo i
Zambezi. W każdym razie miałam dość energii i argumentów, odpowiednią ilość
pomysłów inscenizacyjnych i scenograficznych, aby zepchnąć nauczycielkę do
skrajnej defensywy. Udręczona, ograniczyła się do pomocy w uczeniu dzieci
tekstu.
Triumfowałam skromnie. Wiedząc, że sukces jest moją zasługą, nie pragnęłam
ogólnego czy też szerszego poklasku. Laury wieńczyły skronie nauczycielki,
jasełka szły
12
kompletami, przez salę gimnastyczną przewinęły się niemal wszystkie szkoły z
naszego miasta i spory procent mieszkańców dorosłych. Nie musiałam wychodzić
przed kurtynę i kłaniać się. Wystarczyło mi, że sterczę za kulisami i syczę jak
żmija na zbyt samodzielnych aktorów. Perfidnie, w zapasie, w szantażu, miałam do
każdej roli dublerów, którzy błagalnie zaglądali mi w oczy. Wobec aplauzu, jaki
zdobyło przedstawienie, burzy oklasków, żaden aktor nie ośmielał się wychylić
poza moje wskazówki. Na zakończenie szkoły podstawowej wyreżyserowałam bajkę o
Jasiu i Małgosi. Rozpisałam tekst, starannie dobrałam narratora i objęłam tym
razem jedną z głównych ról - rolę Czarownicy. Czarownicę zdemo-nizowałam tylko
tyle, ile trzeba, żeby było „realistycznie" jak na bajkową konwencję, ale i
trochę uczłowieczyłam. Reprezentowała bodajże biologiczną walkę o byt, nie
pamiętam, czy nie przypadkiem żarłoczny kapitalizm, w każdym razie nadałam
rzeczy cechy pewnego historycznego porządku. Zwycięstwo Jasia i Małgosi było
zwycięstwem nowego ładu. Bolałam tylko, że Czarownicę wsadzono na łopatę (i buch
do pieca) podstępem. Wytłumaczyłam sobie, że skoro brak siły - fortel mile
widziany, bo dobro powinno zwyciężyć.
Skąd to się we mnie wzięło? Zawsze szukamy czegoś w dzieciństwie, poszukajmy i w
moim. Chorowałam na Hei-ne-Medina. Wiem, że tego nie widać, po mnie niczego
takiego nie widać. Wyleczono mnie całkowicie, choroba nie zdeformowała mi ani
nóg ani figury, pewnie nie był to jej najostrzejszy przebieg, ale, być może,
nieco skaziła mi psychikę. Dwa lata spędziłam albo w łóżku, albo w sanatorium.
Nie straciłam ani roku szkoły, uczyłam się, uczono mnie. Nie czułam się
nieszczęśliwa ani pokrzywdzona. Zapadłam na chorobę rzadką, to stawiało mnie w
pierwszym rzędzie ważnych, niczego nie musiałam wymyślać, żadnej śmierci
dziadka,
to się zdarzało naprawdę - i dało mi dużo czasu na wymyślanie rzeczy innych. Nie
jest to argument obrony - co najwyżej przypuszczalne, albo tylko przypuszczalne
źródło
13
spraw, które robiłam później. Bo prawdopodobnie bez Hei-ne-Medina byłabym taka
sama, względnie bardzo podobna, ale tego już nigdy nie będę wiedziała na pewno,
jak też nigdy nie dowiem się, jaka byłabym, gdybym urodziła się angielską lady
bądź Indianką w rezerwacie. W każdym razie jako aksjomat przyjąć należy, że tam
gdzieś, podczas leżenia w łóżku, zaczęłam wchodzić w magiczny krąg pewnego
rodzaju mitomanii. Długo było to nie nazwane, objęte słowem „marzenia", wreszcie
w pełni świadome, kultywowane nawet ze smakiem. Na przykład? No, na przykład. Na
lewym udzie mam bliznę. Staje się niewidoczna, kiedy się mocno opalę. Ale na
ogół pierwsze wyjście na plażę kosztowało mnie odpowiedź na pytanie: „skąd masz
tę bliznę". Odpowiadałam, że zaszarżował na mnie byk, spokojnie, wydawać by się
mogło, pasący się na łące. Prapremiera tej odpowiedzi odbyła się w dzieciństwie.
„Miałaś szczęście, mógł cię zaharatać na śmierć". Tak już zostało, Powtarzałam
to kłamstwo, wzniecając nim uznanie dla mojej wyjątkowej szczęśliwości.
Odpowiedź tę chyba wynalazłam tuż po definitywnym porzuceniu zamierzenia, że
zostanę matadorem, uwielbianym przez tłumy. Ale przeczytałam już znacznie więcej
i dowiedziałam się tyle, że matadorem nie może być kobieta. A naprawdę, bliznę
zdobyłam w mało chwalebnym boju, spadłam z okna, zaczepiłam się udem na
zwisającej z parapetu, zardzewiałej zasuwce. Nie widziałam powodu, żeby tej rany
efektownie nie wykorzystać. Przykład inny: Na palcu lewej ręki mam ślady po
trzech skaleczeniach. Zwykłych skaleczeniach nożem, podczas krojenia chleba.
Opowiadałam potem, że łowiłam w nocy raki, że zdobyłam okazy niezwykłej
wielkości. Pocięły mi pałce szczypcami, kiedy je wyciągałam spod kamieni.
Poetyczne, nocny połów raków, prawda? I odpowiednio odważne. Ponieważ te raki
łowiłam sama. Należało przejść przez gęsty las, ominąć uważnie mokradło... Wiem,
że wszystkie dzieci coś bredzą, wymyślają, zaludniają wyobraźnię krasnoludkami i
stworami z bajek, i nie byłoby o czym wspominać,
14
gdyby to nie rozwinęło się tak, do tego stopnia, gdyby to nie rozwinęło się z
moją aprobatą, gdybym jako kobieta dorosła nie meblowała wyobraźni bohaterami
literackich romansów. Być może podczas tych dwóch lat choroby, całkowicie
uzależniona od innych, od rozpuszczających mnie rodziców, życzliwych lekarzy,
jednej złośliwej pielęgniarki, dobrodusznej salowej, koleżanek i kolegów,
przychodzących mnie odwiedzić z obowiązku bądź z dobrego serca - zapragnęłam
smaku władzy. Być może. To tylko jeszcze jedno domniemanie, jeszcze jeden
niewyraźny trop.
15
II
Studiować chciałam architekturę. Brat mój skończył chemię, mieszkał w Warszawie,
miał żonę i dziecko, nieźle mu się wiodło. Mogłam się na początek zaczepić.
Miałam dość Starachowic, nudnego domu rodzinnego, do którego musiałam wracać o
ósmej wieczorem bez względu na porę roku i świadectwo dojrzałości. Matka moja
była kasjerką biletową na stacji. W wolnych chwilach hodowała kury w małym
ogródku na przedmieściu, wolałabym, żeby w ogródku kwitły floksy. Miałam dość
także rosołu na obiad w niedzielę i obrzydliwego smrodu, jaki wypełniał
mieszkanie, kiedy matka przed skubaniem parzyła wrzącą wodą świeże kurze zwłoki.
Oblałam egzamin z rysunku. W szkole rysowałam „najlepiej z całej klasy", to mi
stwarzało interesujące miraże, a jak widzisz, niczego nie dowodziło. Profesor,
przechadzający się po sali, zatrzymał się przy mnie i zagadnął:
- Czemu pani wybrała sobie taki trudny zawód na „a"?
- Nie rozumiem?
- Architekturę?
- Chciałabym... - ale przerwałam, nie wystąpiłam z żadną teorią przebudowy
robotniczych przedmieść w oazy flok-
16
sów, wodotrysków, szklanych ścian i lekkich konstrukcji. Byłam speszona.
- Jest tyle interesujących zawodów, na przykład na „b".
- Botanika? Nie pasjonuje mnie to.
- Budka z wodą sodową, proszę pani - powiedział profesor i odszedł.
Nie było to wersalskie, ale trafiało w sedno. Rysunek był rzeczywiście bardzo
niedobry. Poczułam się upokorzona, rujnowało to moje założenia, ale nie
obraziłam się na świat ani na profesora. W jednej konkurencji startuję tylko
raz.
Wybrałam zawód na „c" - chemię. Nie mogę powiedzieć, że „od dziecka o tym
marzyłam", chemią zaraził mnie Emil, brat. Przez ten rok, po obcięciu się na
architekturze, mieszkałam u niego, a kiedy udało mu się zameldować mnie jako
pomoc do dziecka, pracowałam przez parę miesięcy w recepcji peryferyjnego,
podrzędnego hotelu. W niektóre wieczory przygotowywał mnie do egzaminu, tym
razem poszło gładko, zdałam, zostałam przyjęta. Nie twierdzę, że Emil nie znał
tam żadnego asystenta, ale wielkodusznie nigdy mi o tym nie wspomniał, mogę więc
wierzyć, że przyjęcie na wydział zawdzięczałam głębokości mojej wiedzy, która
sprostała silnej konkurencji. Chemię w szkole dość lubiłam, a przez rok pobytu u
Emila istotnie mnie to nawet wciągnęło. Na studiach nigdy się nie wybiłam, ale
też nie miałam szczególnych kłopotów, oblałam dwa kolokwia i jeden egzamin, do
tego można się przyznać nawet w najbardziej naukowym towarzystwie. Jeszcze jeden
rok mieszkałam u Emila, ruch w ich domu był niekolizyjny, wracałam późno,
partycypowałam w wydatkach na życie, czasem zabierałam małą na spacer, z bratową
Zosią pożyczałyśmy sobie wzajemnie bluzki. Ale nie mogłam im wiecznie siedzieć
na karku. Nie dawali mi tego do zrozumienia, rozumiałam to sama.
W szkole średniej polubiłam sport. Początkowo był on moją udręką, jak skrzypce
dla Paganiniego, rozmaite ćwiczenia miałam zalecane przez lekarzy, po kilku
latach nie mog-
«kx
17
\?
łam się bez sportu obejść. Pływałam, chodziłam na rozmaite boiska sportowe, nie
osiągnęłam żadnych wyników zasługujących na podkreślenie, ale sprawność
fizyczna,
biologizm, młodość, odniosły pełny triumf nad niemocą i chorobą. Z czasów
choroby, przykucia do łóżka, przymusowego wyrzeczenia się właściwych wiekowi
zajęć, została mi dla siły fizycznej, zdrowia jakaś fascynacja - i pogarda.
Fascynacja -bo było to coś, co sądziłam, nie może być moim udziałem, pogarda -
ponieważ o tę chorobę czułam się wyższa od innych, bardziej wtajemniczona w
ludzki los poprzez łóżko, wózek, szynę, drugie w życiu samodzielne kroki, te
samodzielne kroki, których wagę już można docenić, które są zwycięstwem nad
sobą,
nad światem, nad nie zawinionym i nie sprowokowanym złem, nad jakąś niepojętą
krzywdą zadaną mi przez na oślep atakujące wirusy. Jeździłam też na długie
rowerowe wycieczki i ta lewa noga, która po zdjęciu szyny była cieńsza, z czasem
przestała być cieńsza. O chorobie nikomu nie wspominałam, pierwszy raz mówię
tobie. Wygrałam tę sprawę, nie było o czym mówić, na zawsze zostanie mi w
pamięci obraz moich rówieśników z sanatorium, którzy tę sprawę przegrali.
Matka moja rzuciła pracę w kasie, kupiła maszynę tryko-tarską i zaczęła wyrabiać
swetry. Dobrze to robiła, dobrze jej za to płacili. Ojciec mój jest nauczycielem
języka rosyjskiego w technikum elektrycznym. Rozumiesz zatem, ani dobry filolog,
ani dobry elektryk. W czasie wolnym i w tajemnicy pisze wielką rozprawę o
Czernyszewskim. Od momentu nabycia przez matkę maszyny trykotarskiej wiele chwil
spędza wyłapując z podłogi, dywanów, ścian i powietrza wełniany pył, jaki się
unosi znad tej miniaturowej fabryczki swetrów. Na drugim roku studiów, kiedy
Plik z chomika:
link999
Inne pliki z tego folderu:
DRZWI DO LASU.pdf
(998 KB)
TABLICZKA MARZENIA.pdf
(623 KB)
KOŁOWROTEK.pdf
(468 KB)
KARYGODNA ZABAWA.pdf
(425 KB)
Inne foldery tego chomika:
Cathy Maxwell
DOŁĘGA - MOSTOWICZ
Ebook
Ebooks - Harlequiny
Harlequin
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin