Reynolds Alastair - Przestrzeń objawienia 02 - Migotliwa wstęga 01 - Pościg.rtf

(1063 KB) Pobierz

 

Alastair Reynolds

Migotliwa wstęga

Tom 1: Pościg

 

 

Tytuł oryginału: Chasm City

 

 


Drogi Przybyszu!

Witamy w układzie Epsilon Eridani.

Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wydarzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przyjemny. W dokumencie tym przedstawiamy niektóre kluczowe wydarzenia naszej najnowszej historii. W ten sposób pragniemy ułatwić Ci wejście w kulturę, która istotnie różni się od tej, jakiej oczekiwałeś, wsiadając na statek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przybyli tu inni. Dzięki ich doświadczeniu stworzyliśmy ten dokument tak, by pomóc Ci złagodzić szok wywołany dostosowaniem kulturowym. Przekonaliśmy się, że koloryzowanie lub umniejszanie prawdy o tym, co się stało - co nadal się dzieje - jest wysoce szkodliwe, najlepiej zaś - a opieramy to na statystycznym badaniu sytuacji podobnych do Twojej - przedstawić fakty otwarcie i uczciwie.

Przewidujemy Twoją reakcję: najpierw niedowierzanie, potem wściekłość, wreszcie zaprzeczenie.

Należy zdawać sobie sprawę z tego, że to reakcja normalna. Równie ważne jest, byś sobie uświadomił - nawet w tym wczesnym stadium - że kiedyś dostosujesz się i pogodzisz z prawdą. Do tego czasu mogą upłynąć dni, może nawet tygodnie lub miesiące, ale - poza odosobnionymi przypadkami - chwila ta zawsze nadchodzi. Gdy spojrzysz na to z perspektywy, pożałujesz, że nie zmusiłeś się do skrócenia okresu dojścia do akceptacji. Zrozumiesz, że dopiero po zakończeniu tego procesu stało się możliwe osiągnięcie czegoś w rodzaju szczęścia.

Zacznijmy zatem proces dostosowania.

Z powodu fizycznego ograniczenia prędkości komunikacji w zakresie skolonizowanej przestrzeni - które nie może przekroczyć prędkości światła - wszelkie wiadomości z innych układów słonecznych są naturalnie przestarzałe - często o co najmniej całe dziesięciolecia. Twój sposób postrzegania głównej planety naszego układu, Yellowstone, jest zapewne oparty na nieaktualnych informacjach.

Od ponad dwóch wieków - w zasadzie aż do ostatnich czasów - Yellowstone przeżywała Belle Epoque - tak to określała większość współczesnych obserwatorów. Był to niesłychany złoty okres w sferze rozwoju społecznego i technicznego; nasz wzorzec ideologiczny, wszyscy postrzegali to jako niemal doskonały system rządów.

Yellowstone zrodziła wiele owocnych przedsięwzięć - w tym założenie kolejnych kolonii w innych układach słonecznych oraz ambitne wyprawy naukowe do krańców znanego człowiekowi kosmosu. Na planecie i w Migotliwej Wstędze przeprowadzono wizjonerskie eksperymenty społeczne, w tym kontrowersyjne, choć pionierskie dzieło Calvina Sylveste'a i jego uczniów. W cieplarnianej atmosferze innowacji bujnie rozkwitali wielcy artyści, filozofowie i uczeni. Odważnie stosowano techniki wzmacniania neuralnego. Inne kultury ludzkie podejrzliwie traktowały Hybrydowców, ale my, Demarchiści, bez obaw przyjąwszy pozytywne aspekty metod podnoszenia sprawności umysłu, ustanowiliśmy zasady współpracy z Hybrydowcami, które umożliwiły nam wykorzystanie ich technologii. Dzięki ich napędom statków kosmicznych zasiedliliśmy znacznie więcej układów, niż zrobiły to te cywilizacje, które wdrożyły gorsze modele społeczne.

To były rzeczywiście wspaniałe czasy. I prawdopodobnie taki stan rzeczy spodziewaliście się tu zastać.

Niestety, rzeczywistość jest inna.

Przed siedmioma laty coś się stało z naszym układem. Nawet obecnie nie znamy dokładnie jej pochodzenia i mechanizmu rozprzestrzeniania, ale najprawdopodobniej zaraza przybyła na pokładzie jakiegoś statku, przypuszczalnie w formie uśpionej i bez wiedzy załogi. Mogła nawet przybyć wiele lat wcześniej. Jest raczej mało prawdopodobne, byśmy kiedyś odkryli prawdę - zbyt wiele informacji uległo zniszczeniu. Zaraza wymazała lub uszkodziła cyfrowe archiwa naszej planety. W wielu wypadkach możemy korzystać jedynie z ludzkiej pamięci, a pamięć ludzka bywa zawodna.

Parchowa Zaraza zaatakowała samą istotę naszego społeczeństwa.

Nie był to ani wirus wyłącznie biologiczny, ani wyłącznie softwareowy, lecz dziwna, zmienna chimera obu typów. Nigdy nie wyizolowano czystej postaci szczepu, ale w owej formie musiał przypominać jakiś nanomechanizm, analogiczny do molekularnych zestawów stosowanych przez nas w technologii medmaszyn. Bez wątpienia miał obce pochodzenie. Nasze interwencje przeciw zarazie potrafiły ją co najwyżej spowolnić, a najczęściej pogarszały stan rzeczy. Zaraza adaptuje się do naszych środków, potrafi je diametralnie zmienić i zwrócić przeciwko nam, jakby prowadzona jakąś ukrytą inteligencją. Nie wiemy, czy została skierowana specjalnie przeciw ludzkości, czy tylko po prostu mieliśmy strasznego pecha.

Na podstawie wcześniejszych doświadczeń można założyć, że najprawdopodobniej dochodzisz teraz do wniosku, że ten dokument to mistyfikacja. Z doświadczenia wiemy również, że zaprzeczanie przyśpieszy proces dostosowania o mały, lecz staty­stycznie istotny czynnik.

Ten dokument to nie mistyfikacja.

Parchowa Zaraza rzeczywiście zaatakowała, a skutki są znacz­nie poważniejsze, niż moglibyście sobie wyobrazić. Gdy się objawiła, nasze społeczeństwo nasycały tryliony maleńkich maszyn. Były naszymi sługami, którzy nie myśleli, nie narzekali, a dawali życie i kształtowali materię. Mimo to prawie nie poświęcaliśmy im uwagi. Niezmordowane, roiły się w naszym krwiobiegu; nieu­stannie trudziły się w naszych komórkach, skupiały w mózgach, podłączając nas do demarchistowskiej sieci natychmiastowego podejmowania decyzji. Poruszaliśmy się w wirtualnych środowi­skach, utkanych przez bezpośrednią manipulację naszym mecha­nizmem zmysłowym, albo skanowaliśmy i ładowaliśmy nasze umysły do systemów komputerowych pracujących z szybkością błyskawicy. Wykuwaliśmy i rzeźbiliśmy materię w skali gór; z materii komponowaliśmy symfonie; sprawialiśmy, że tańczyła w rytm naszych kaprysów niczym ujarzmiony ogień. Tylko Hybrydowcy bardziej zbliżyli się do Bóstwa... a niektórzy twierdzą, że nie byliśmy za nimi zbyt daleko.

Z surowych skał i lodu maszyny stworzyły dla nas orbitują­ce miasta-państwa, potem dostosowały bezwładną materię, by służyła życiu w stworzonych biomach. Maszyny myślące za­rządzały miastami-państwami, nadzorowały dziesięć tysięcy habitatów Migotliwej Wstęgi, krążących wokół Yellowstone. To dzięki maszynom amorficzna architektura Chasm City zy­skała bajeczne, fantastyczne piękno.

Tego wszystkiego już nie ma.

Było gorzej, niż myślisz. Gdyby zaraza zabiła tylko nasze maszyny, wprawdzie umarłyby miliony, ale taką katastrofę da­łoby się opanować, potrafilibyśmy się z niej wydobyć. Zaraza jednak nie ograniczyła się wyłącznie do destrukcji. Weszła w sferę sztuki - sztuki perwersyjnej i sadystycznej. Spowodo­wała, że nasze maszyny zaczęły ewoluować w sposób niekon­trolowany - niekontrolowany przez nas - i zaczęły tworzyć nowe dziwaczne układy symbiotyczne. Budynki, zmienione w gotyckie koszmary, zamknęły nas w pułapce i nie mogliśmy uciec przed ich śmiercionośną transfiguracją. Maszyny w na­szych komórkach, we krwi, w naszych głowach zrywały pęta i rozmazywały się w nas, niszcząc żywą tkankę. Zmienialiśmy się w oślizły larwi zlepek ciała i maszyn. Pogrzebani zmarli nadal się rozrastali, łączyli i rozprzestrzeniali, zlewali z miej­ską architekturą.

Czasy grozy.

Jeszcze się nie skończyły.

Jednak nasz pasożyt - jak każda efektywna zaraza - dba o to, by nie dobić całkowicie populacji swego żywiciela. Umarły dziesiątki milionów, ale dziesiątki milionów ukryły się w swoi­stych sanktuariach - hermetycznie zamkniętych enklawach w mieście lub na orbicie. Ich medmaszyny otrzymały awaryjny rozkaz destrukcji i rozsypały się w proch, który bez szkody zo­stał usunięty z ciała. Chirurdzy pracowali pełną parą, by z głów wymontować implanty, nim zaraza je zaatakuje. Inni ludzie, tak związani ze swymi maszynami, że nie mogli z nich zrezygno­wać, szukali ratunku w zimnym śnie. Wybrali pochówek w zapieczętowanych wspólnych kriokryptach... albo całkowicie opu­ścili układ. Tymczasem nowe dziesiątki milionów napłynęły do Chasm City z orbity, uciekając przed zagładą Migotliwej Wstę­gi. Niektóre z tych osób należały do elity bogaczy w układzie, ale stały się równie biedne jak większość uchodźców w historii. To, co zastały w Chasm City, na pewno ich nie pocieszyło...

Wyjątki z dokumentu dla nowo przybyłych,

rozpowszechnionego bezpłatnie

w kosmosie wokół Yellowstone,

rok 2517.


JEDEN

Zapadał zmrok, gdy Dieterling i ja przybyliśmy do podstawy mostu.

- Musisz coś wiedzieć o Czerwonorękim Vasquezie - powie­dział Dieterling. - Nigdy go tak przy nim nie nazywaj.

- Dlaczego?

- Bo to go wkurza.

- No i co z tego? - Zatrzymałem kołowiec i zaparkowałem go wśród zbieraniny pojazdów, stojących rządkiem po jednej stro­nie ulicy. Puściłem stabilizatory; przegrzany silnik pachniał jak gorąca lufa karabinu. - Nie mamy zwyczaju przejmować się od­czuciami hołoty - odparłem.

- No tak, ale tym razem trzeba wykazać nadmiar ostrożności. Vasquez nie jest wprawdzie najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji kryminalistów, ale ma przyjaciół, a za sobą serię nadzwyczaj sa­dystycznych czynów. Więc zachowuj się jak najlepiej.

- Wstrzelę się w tę rolę najlepiej jak umiem.

- Tak... ale nie zostaw za dużo krwi na podłodze.

Wysiedliśmy z kołowca. Wyciągałem szyję, by objąć wzro­kiem most. Widziałem go po raz pierwszy - to była moja pierw­sza wyprawa nie tylko do Strefy Zdemilitaryzowanej, ale i do Nueva Valparaiso; most wydawał się absurdalnie olbrzymi, nawet gdy patrzyło się na niego z odległości piętnastu, dwudziestu kilo­metrów. Łabędź - rozdęty i czerwony, z gorącą jaśniejszą plamką w centrum - chował się już za horyzont, ale nawet w tym świetle było widać nitki mostu i od czasu do czasu małe koraliki wind zjeżdżających lub wznoszących się w kosmos. Zastanawiałem się, czy nie przybyliśmy za późno. Może Reivich zdążył już wsiąść do windy? Vasquez zapewnił nas jednak, że człowiek, na którego po­lujemy, nadal jest w mieście, upraszcza sieć swoich aktywów na Skraju Nieba i przenosi fundusze na rachunki długoterminowe.

Dieterling poszedł na tył kołowca - z zachodzącymi na siebie segmentami opancerzenia jednokołowy samochód przypominał pancernika - i z trzaskiem otworzył mały bagażnik.

- Cholera, brachu, omal nie zapomniałem płaszczy.

- Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zapomnisz.

- Wkładaj i nie narzekaj! - Rzucił mi płaszcz.

Włożyłem płaszcz na warstwy odzieży, które miałem na sobie. Jego brzeg omiatał powierzchnię ulicznych kałuży z błotni­stą deszczówką; arystokraci lubili się tak nosić, jakby prowoku­jąc, by przydeptywano im poły szat. Dieterling też zarzucił płaszcz na ramiona i zaczął przebierać w opcjach doboru wzo­rów umieszczonych na rękawie. Krzywił się z niesmakiem na kolejne krawieckie propozycje.

-Nie. Nie... Na litość Boską, nie. Też nie. To też się nie nadaje. Wyciągnąłem rękę i położyłem palec na jednej z jego naszywek.

- Masz. Wyglądasz zabójczo. Teraz się zamknij i podaj mi pi­stolet.

Przedtem wybrałem na swoim płaszczu barwę perłową - na takim tle pistolet nie powinien się odcinać. Dieterling wyjął z kieszeni marynarki małą broń i podał mi ją po prostu jak pu­dełko papierosów.

Pod gładką plastikową półprzezroczystą powierzchnią pisto­letu widniał labirynt części wewnętrznych.

Był to pistolet nakręcany, wykonany całkowicie z węgla - głównie diamentu, ale zastosowano też fullereny do smarowania i magazynowania energii. Nie miał żadnych części metalowych, żadnych materiałów wybuchowych czy obwodów elektrycz­nych. Tylko skomplikowany układ dźwigni i zapadek, smarowa­nych kulkami fullerenu. Z pistoletu strzelało się diamentowymi strzałkami stabilizowanymi obrotowo, napędzanymi dzięki rela­ksacji fullerenowych spirali zwiniętych niemal do granicy ze­rwania. Nakręcało się go kluczem, jak zabawkę. Broń nie posia­dała urządzeń celowniczych, systemów stabilizujących ani lokatorów celu.

I tak nie miało to znaczenia.

Wsunąłem pistolet do kieszeni płaszcza, pewien, że nikt z przechodniów nie zauważył przekazania broni.

- Obiecałem, że wybiorę ci cacko - rzekł Dieterling.

- Ujdzie.

-Tylko tyle? Tanner, jestem rozczarowany. Ten przedmiot ma w sobie niesamowite niecne piękno. Sądzę nawet, że otwiera wyraźne możliwości łowieckie.

Cały Miguel Dieterling, cały on, pomyślałem. Na wszystko patrzy z punktu widzenia myśliwego. Usiłowałem się uśmiechnąć.

-Zwrócę ci to w jednym kawałku. A gdyby się nie udało, wiem, jaki prezent dać ci na gwiazdkę.

Ruszyliśmy w stronę mostu. Żaden z nas nie był przedtem w Nueva Valparaiso; no i co z tego. Jak większość sporych miast na tej planecie, również i to miało w swym założeniu coś z grun­tu znajomego; nawet nazwy ulic brzmiały znajomo. Plany więk­szości naszych osad oparto na deltoidalnej strukturze ulic z trze­ma głównymi arteriami biegnącymi z wierzchołka centralnego trójkąta o boku jakichś stu metrów. Wokół tego ośrodka tworzo­no zwykle coraz większe trójkąty, wreszcie struktura geome­tryczna psuła się, tworząc plątaninę rozrzuconych przedmieść i nowo zabudowywanych stref. Miasto decydowało, jak wykorzystać centralny trójkąt, i zwykle zależało to od tego, ile razy miasto było okupowane i bombardowane podczas wojny. Tylko w nielicznych wypadkach pozostawał jakiś ślad po deltokształtnym promie, wokół którego wyrosło osiedle.

Nueva Valparaiso też powstało w ten sposób. Ulicom nadano zwykłe nazwy: Omdurman, Norquinco, Armesto i tak dalej, ale centralny trójkąt został pogrzebany pod konstrukcją mostu, któ­ry okazał się na tyle istotny dla obu wojujących stron, że prze­trwał bez uszczerbku. Wyrastał błyszczący i czarny, trzema ścia­nami, każda o długości trzystu metrów. Przypominał kadłub statku, ale jego dolne poziomy obrosły w hotele, restauracje, ka­syna i burdele. Nawet gdyby most tu nie sterczał, już sam wy­gląd ulicy świadczył o tym, że znajdujemy się w starej dzielnicy blisko miejsca lądowania. Niektóre budynki powstały ze spiętrzonych gondoli towarowych, w których wykuto okna i drzwi, a potem w ciągu dwóch i pół wieku przyozdobiono architekto­nicznymi detalami.

-Hej tam! - usłyszałem czyjś głos. - Tanner Pieprzony Mirabel

W zacienionym portyku stał oparty o mur mężczyzna. Spra­wiał wrażenie, że nie ma nic do roboty poza oglądaniem pełzających owadów. Dotychczas miałem z nim do czynienia tylko za pośrednictwem wideo albo telefonu, i zawsze krótko z nim roz­mawiałem. Spodziewałem się zobaczyć kogoś znacznie wyższe­go i o mniej szczurowatym wyglądzie. Czerwonawe zęby spiło­wał na ostro, pociągłą twarz porastała nierówna szczecina, długie czarne włosy sczesał z bardzo niskiego czoła do tyłu. Je­go płaszcz, ciężki jak mój, wyglądał tak, jakby za chwilę miał mu się zsunąć z ramion. W lewej ręce trzymał papierosa - wkła­dał go co chwila do ust - a prawa dłoń zniknęła w kieszeni płasz­cza i jakoś nie chciała się wynurzyć.

Nie okazałem zdziwienia, że nas śledził.

- Vasquez - powiedziałem - zakładam, że wziąłeś naszego człowieka pod nadzór?

- Teee, Mirabel, bez obaw, facet się nie wysiusia bez mojej wiedzy.

- Ciągle porządkuje swoje sprawy?

- No wiesz, jakie są te bogate dzieciaki. Muszą dbać o intere­sy. Jeśli o mnie chodzi, wjechałbym po moście jak gówno na kół­kach. - Wskazał papierosem Dieterlinga. - To facet od wężów?

- Jeśli tak to określisz... - Dieterling wzruszył ramionami.

- Nielicha robota polować na węże. - Ręką z papierosem wy­ konał gest, jakby celował i strzelał z pistoletu, zapewne w wyi­maginowaną hamadriadę. - Moglibyście mnie wcisnąć do swo­jej następnej wyprawy?

- Nie wiem - odparł Dieterling. - Raczej nie używamy żywej przynęty. Ale porozmawiam z szefem i zobaczę, co się da zrobić.

Czerwonoręki Vasquez błysnął zaostrzonymi zębami.

-Zgrywus jesteś. Podobasz mi się, Wężu. Ale z drugiej stro­ny, pracujesz dla Cahuelli i musisz mi się podobać. A tak przy okazji, jak mu się wiedzie? Słyszałem, że Cahuella oberwał tak samo paskudnie jak ty, Mirabel. Więcej, doszły mnie plotki, że się nie wylizał.

- Zrobiłem dla niego, co mogłem – powiedziałem. Vasquez kiwał powoli głową, jakby właśnie potwierdziły się jego najświętsze przekonania.

Nie zamierzaliśmy teraz informować o śmierci Cahuelli, do­póki nie przemyślimy wszystkich konsekwencji, ale najwyraź­niej złe wiadomości dotarły do Nueva Valparaiso przed nami.

-Tak słyszałem. - Położył mi na ramieniu lewą dłoń, trzyma­jąc papierosa jak najdalej od perłowej tkaniny płaszcza. - Mó­wiono, że z urwaną nogą jechałeś przez pół planety, żeby przy­wieźć do domu Cahuellę i jego dziwkę. Człowieku, to kawał gównianego bohaterstwa, nawet jak na białookiego. Opowiesz mi wszystko przy pisco, a Wąż zapisze mnie na swoją następną wyprawę. Zgoda, Wężu?

Szliśmy w stronę mostu.

- Teraz nie czas na takie rzeczy - powiedziałem. - To znaczy na drinki.

- Mówiłem już: nie przejmuj się. - Vasques kroczył przed nami, jedną rękę ciągle trzymając w kieszeni. -Nie rozumiem was. Wystarczy jedno słowo, a sprawa Reivicha znika, zostaje po nim plama na podłodze. Moja propozycja nadal jest aktual­na, Mirabel. Muszę go wykończyć osobiście.

- Taa, słyszałem - odparł Vasquez. - Coś w rodzaju wendety. Coś tam miałeś z dziwką Cahuelli, nie?

- Subtelność nie należy do twoich mocnych stron, Czerwony.

Zobaczyłem, że Dieterling się krzywi. W milczeniu zrobili­śmy jeszcze parę kroków, po czym Vasquez odwrócił się i spoj­rzał na mnie.

- Co powiedziałeś?

- Słyszałem, że za plecami nazywają cię Vasquez Czerwonoręki.

- A jeśli nawet, to nie twój zasrany interes.

Wzruszyłem ramionami.

- Nie wiem. A z drugiej strony, jaki interes masz w tym, co tam było między mną a Gittą? Dobrze już, Mirabel. - Zaciągnął się papierosem dłużej niż zwykle. - Chyba się rozumiemy. Nie lubię, jak ludzie mnie o niektóre sprawy wypytują, a ty nie lubisz, jak ludzie ciebie o nie­które rzeczy wypytują. Ja tam nie wiem, człowieku, może rżną­łeś Gittę. - Patrzył, jak się najeżam. - Ale, jak powiedziałeś, nie mój interes. Więcej nie zapytam. Nawet o tym nie pomyślę. A ty wyświadcz mi przysługę, dobrze? Nie nazywaj mnie Czerwonorękim. Wiem, że Reivich zrobił ci coś paskudnego w tej dżungli. Gadali, że było to bardzo nieprzyjemne i omal nie umarłeś. Ale zrozum jedno: mamy tu przewagę liczebną. Moi ludzie cały czas was obserwują. Więc lepiej, żebyś mnie nie obrażał. A jeśli mnie wkurzysz, to tak ci dam popalić, że to, co ci zrobił Reivich, uznasz za koci-łapci.

- Moim zdaniem - odezwał się Dieterling - powinniśmy wie­rzyć temu dżentelmenowi. Zgadzasz się, Tanner?

- Powiedzmy, że obaj dotknęliśmy swoich czułych punktów - odparłem po dłuższym milczeniu.

- Taa - potwierdził Vasquez. - To mi się podoba. Ja i Mirabel jesteśmy gwałtownikami i musimy mieć nieco wzajemnego sza­cunku dla swoich wrażliwości. Zgoda. Pójdźmy na pisco i cze­kajmy, aż Reivich zrobi ruch.

- Nie chcę zbytnio oddalać się od mostu.

- Da się zrobić.

Vasquez przecierał nam drogę, rozpychając się niefrasobliwie w tłumie wieczornych spacerowiczów. Z najniższego poziomu spiętrzonych gondoli dobiegało zawodzenie akordeonu, powol­ne i uroczyste jak pieśń żałobna. Spacerujący parami po ulicach młodzi wyglądali raczej na miejscowych niż arystokratów. Ubrani tak, jak im na to pozwalały środki, autentycznie swobo­dni, przystojni ludzie o roześmianych twarzach, szukali miejsca, gdzie mogliby coś zjeść, w coś pograć lub posłuchać muzyki. Wojna prawdopodobnie wywarła jakiś wpływ na ich życie: mo­że stracili przyjaciół lub kogoś bliskiego, ale Nueva Valparaiso znajdowało się na tyle daleko od frontów, że wojna nie zajmo­wała w myślach młodzieży ważnego miejsca. Trudno im było nie zazdrościć. Jakże bym chciał wejść z Dieterlingiem do baru i upić się na umór, zapomnieć o mechanicznym pistolecie, o Reivichu, zapomnieć, po co przyszedłem pod ten most.

Oczywiście spacerowali tu również inni. Żołnierze na przepust­ce po cywilnemu, choć rozpoznawalni po drastycznie ostrzy­żonych włosach, galwanicznie stymulowanych muskułach ze zmiennobarwnymi kameleoflażowymi tatuażami na ramionach, po dziwnie asymetrycznej opaleniźnie na twarzach: jedno oko znajdowało się w obwódce bladego ciała, w miejscu gdzie zwy­kle opuszczali przymocowany do hełmu monokl celowniczy. Żołnierze ze wszystkich stron konfliktu dość swobodnie się ze sobą mieszali, unikali zatargów ze spacerującą milicją strefy zdemilitaryzowanej. Tylko milicjanci mogli nosić broń w tej strefie; otwarcie trzymali pistolety w sztywnych białych rękawicach. Nie zamierzali niepokoić Vasqueza, a nas - mnie i Dieterlinga - też by nie zaczepili, nawet gdybyśmy z nim nie szli. Może i wyglą­daliśmy na goryli wepchniętych w garnitury, ale trudno by było nas wziąć za czynnych żołnierzy. Przede wszystkim obaj wyglą­daliśmy za staro, dobiegaliśmy wieku średniego. Na Skraju Nie­ba znaczyło to mniej więcej to samo co w całej człowieczej hi­storii: cztery do sześciu krzyżyków.

Niewiele jak na połowę ludzkiego życia.

Dieterling i ja trzymaliśmy formę, ale nie wyglądaliśmy na żołnierzy w służbie czynnej. Przede wszystkim żołnierska mu­skulatura nigdy nie wyglądała dokładnie tak jak ludzka, ale od czasów, gdy byłem białookim przybrało to formy ekstremalne. Dawniej mogłeś jakoś uzasadniać, że do noszenia broni są ci po­trzebne szprycowane mięśnie. Od tamtego czasu rynsztunek znacznie ulepszono, ale żołnierze, tutaj na ulicy, mieli ciała jak­by stworzone przez absurdalnie przesadnego rysownika komi­ksów. Na polu walk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin