Freed Lynn - Dom kobiet.pdf

(775 KB) Pobierz
Lynn Freed
DOM KOBIET
Tytuł oryginału House of Women
Podziękowania
Za ofiarowanie mi czasu, spokoju i udostępnienie
uroczego zakątka do pracy składam podziękowania
Corporation of Yaddo, Bellagio Study and Conference Center
i Bogliasco Foundation. Do końca towarzyszyły mi entuzjazm
oraz mądre rady Judy Clain. Tę książkę zawdzięczam też
Jennifer Rudolph Walsh - emanującej energią i inteligencją.
Dzięki.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Syryjczyk stoi na tarasie, spogląda w dół, na zatokę.
Ostatnie promienie słońca oświetlają jego masywne jak u
centaura ramiona i głowę. Rozwiane i spływające do tyłu
włosy upodabniają go do powożącego rydwanem Apollina.
Albo Posejdona. Albo Prometeusza. Ma najciemniejszą
karnację spośród wszystkich białych, których znam. Jest ona
czymś na podobieństwo złoconego mroku, połyskującego i
pięknego. Myślę sobie, że nawet starzec może wyglądać
niczym bóg.
Tak naprawdę on nie jest stary. Jest po prostu starszy ode
mnie, o wiele starszy. Ja mam siedemnaście i pół roku i
właśnie pozbyłam się dwunastu funtów nadwagi w salonie
odchudzania. Moje ciało ma teraz proporcjonalnie rzeźbione
kształty, jest jędrne i brązowe. Dotąd byłam nieładna, tak jak
matka, tyle że na inny sposób. Ona jest szczupła i elegancka, i
nieładna. Ja byłam blada i pulchna, i niezdarna, i - jak mówi
matka - o wiele za sprytna.
Odkąd zeszczuplałam, stała się czujniejsza niż
kiedykolwiek przedtem. Wystarczy, by na ulicy zagwizdał na
mój widok jakiś chłopak, a ona natychmiast oznajmia, że to
pospolity ordynus i że zależy mu tylko i wyłącznie na jednym,
i że jeśli ulegnę, to już na zawsze będę jego. W rezultacie
nocami śnię o pospolitych ordynusach. Pospolity ordynus
przychodzi, żeby przyglądać mi się i adorować mnie, gdy śpię.
Kiedy jedziemy samochodem, moje oczy nieustannie
poszukują pospolitego ordynusa. A przecież idąc ulicą, lękam
się bardzo ich zaczepek. Są tacy smarkaci, łypią tak
pożądliwym okiem, że mam dla nich tylko słowa pogardy.
Syryjczyk się odwraca. Osłania oczy przed słońcem i
uśmiecha się.
-
Dotrzymasz
mi
towarzystwa?
- pyta, unosząc
szklaneczkę z whisky.
Pochylam twarz i pocieram dłonią stopę, żeby skryć
rumieniec, który rozlewa się po moich policzkach, szyi i
pełznie do uszu. Gdyby teraz zobaczyła mnie matka,
wyrzuciłaby go i odwołała kolację. Kiedy ojciec
zatelefonował, żeby spytać, czy mógłby przyjść ze swoim
syryjskim przyjacielem, nie trzasnęła jak zwykle słuchawką.
Wywiesiła sukienkę z granatowego jedwabiu i poleciła
Maude, by ta przygotowała vol au vent oraz creme caramel.
Lubi zaskakiwać ojca, podobnie jak kiedyś on ją zaskoczył,
wchodząc pewnego wieczoru do jej gotowalni i bez słowa
biorąc ją w ramiona.
Ojciec nigdy z nami nie mieszkał. Z matką też nie.
Mieszka z jedną ze swoich kobiet albo w tym domu w głębi
kraju, albo na jachcie zacumowanym przy Esplanadzie. Jest
postawny jak ten tu Syryjczyk i jest bogaty, przyzwyczajony
dostawać to, czego chce. W przypadku mojej matki ogranicza
się to do kolacji w jadalni, ewentualnie kawy w salonie po
kolacji. Kiedy ma przyjść, to ja proszę Maude, żeby udusiła
dla niego guawy i przygotowała do nich krem. To ja
pamiętam, że bierze dwie kostki cukru do pół filiżanki kawy.
Nie jestem jego pierwszym dzieckiem i, jak podejrzewam,
nie będę ostatnim. Niemniej jestem tym, które zawsze chciał
zachować dla siebie. Być może właśnie dlatego, że nie może
mnie mieć. Albo też dlatego, że mój spryt, podobnie jak
kiedyś spryt matki, doprowadza go do śmiechu. Kiedy on się
śmieje, ona demonstracyjnie strzepuje obrus, który właśnie
haftuje, a który ma stanowić część mojej panieńskiej
wyprawy, radząc się jednocześnie, jakim kolorem ma
wyszywać kosz, a jakim łodygi kwiatów. Wie, że aluzje do
ślubu go zirytują. I ma rację.
- Mam nadzieję, że nie dasz się wciągnąć w to cuchnące
bagno! - ojciec wrzeszczy do mnie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin