Oldi Henry Lion - Otchłań głodnych oczu 02 - Pośród splątanych dróg i przenikających się światów.pdf

(1079 KB) Pobierz
Henry Lion Oldi
Otchłań głodnych oczu
Pośród splątanych dróg i przenikających się światów
Tom II
Przełożył EuGeniusz Dębski
Wydawnictwo Dolnośląskie
ŻYJĄCY PO RAZ OSTATNI
W pył przez los roztarci ukazują się mym oczom, Pod ziemią rozpostarci ukazują się mym
oczom, Nieważne, ile wpatruję się w mrok bezgraniczny: Tylko martwi, martwi ukazują się
mym oczom...
Omar Chajjam
Ad infinitum*
Odszedłem, zabierając swe pytania, Pozostawiając bóstwo zatroskane. Lecz nic wyższego od
tej grani Widzieć mi nigdy nie było dane.
Mikołaj Gumilow
Parzydte
Nie wiodło mi się. Urodziłem się potworem.
Mówią, że gruba, krzykliwa położna z sąsiedniej wsi, przyjmując poród od mojej umęczonej
matki, przestraszona upuściła piskliwe niemowlę, którego pulchną rączkę - od cieniutkiego,
kruchego nadgarstka do ramienia - opasywało dziewięć bransolet. I tylko mięsiste futro
walające się na podłodze uratowało mnie, Żyjącego Po Raz Ostatni, ale ani razu w życiu nie
żywiłem jakiejś wdzięczności do zwierza, który nosił kiedyś owo futro.
Obojętność - tak, nienawiść - zdarzało się, ale wdzięczność... W końcu podobnych do siebie
najczęściej się nienawidzi, a zwierzyna, latająca czy pełzająca, też żyje po raz ostatni. Jak ja.
Byłem potworem.
Mając roczek, po raz pierwszy nałożyłem łuski. Ale nie te tęczowe łuski drzewnej żmijki,
rozciągające się niemal pięciokrotnie w stosunku do pierwotnych rozmiarów i dlatego
używane na Górne Bransolety -nie, moja matka znalazła w kupie odpadków na podwórku
wężołapa Dori szarą, wyblakłą wylinkę z podbrzusza i taki dymny futerał objął
* Ad infinitum - (łac.) w nieskończoność.
7
»
moją prawą rękę, dotąd skrywaną pod długim rękawem koszuli. Nie wiem, z jakich głębin
przeszłości dotarł do nas obyczaj wstydzenia się Dolnych Bransolet, ale każdy z
Powracających natychmiast chował świeżą bliznę pod wąskim paskiem łuski. I nie mnie
doszukiwać się źródeł obyczaju, co nieraz ochronił mnie przed próżną ciekawością sąsiadów.
Tylko kochankowie czasem spali z obnażonymi rękami i tylko starcy im to wyrzucali. Wiem o
tym, bo częściej siedziałem ze starcami niż ktokolwiek inny, ale...
Ale dla dzieci wstyd to pojęcie kontemplacyjne, wymyślone przez natrętnych dorosłych. Syn
myśliwego Lombi, malutki Bi, któremu nie udało się namówić mnie na skok z Orlego Szponu
na płyciznę, zobaczył całą potworność moich dziewięciu pierścieni. Podczas gdy nerwowo
zapinałem pokrowiec, strząsając z rzęs rodzące się pod powiekami łzy złości, Bi turlał się po
żwirze, chrząkając z zachwytu, a potem pognał wzdłuż grzebienia, w biegu zrzucając
odzienie, wyśpiewywał dopiero co wymyśloną piosenkę o drżących, bezogoniastych
małpach, póki skok z występu skały nie przerwał dziecięcego, naiwnego okrucieństwa.
Trzecia fala wyniosła na brzeg połamane ciało wesołego Bi. Leżał tam do rana, ponieważ
pijaniuteńki papcio Lombi nie zamierzał przyjść; zresztą po co miał wstawać od stołu, skoro
wraz ze wschodem słońca Bi sam wszedł na podwórko, odruchowo skrobiąc swędzący pasek
Drugiej Bransolety.
Jeszcze jedna drzewna żmijka zakończyła wijącą się drogę w stercie odpadów, oddając
tęczynkę powracającemu Bi, a jeszcze długo po tym wypadku syn Lombiego nie zbliżał się do
skał, .podporządkowując się odwiecznemu strachowi Odchodzących. Ale co do reszty...
Dzieci są okrutne i bezwstydne, i nieśmiertelne, albowiem dziewiątka dla dziecięcego umysłu
bliska jest nieskończoności; a duma z nowej bransolety, prawo wyjścia na drogę do Miasta,
rodząca się odwaga - wszystko to z nawiązką pokrywało strach przed bólem, błotem,
Odejściem. Dzieci są bezwstydne i nieśmiertelne, a ja zestarzałem się, wychodząc z
krzyczącej matki, zestarzałem się, wypadając z rąk akuszerki, dlatego nigdy nie obrażałem się
na żadne przezwiska, które, przy całym bogactwie chłopięcej fantazji, sprowadzały się do
jednego pojęcia - tchórz.
Nie byłem tchórzem. Byłem śmiertelny. Żyłem po raz ostatni i to właśnie widziały w moich
oczach dzieci, uważające się za nieśmiertelne.
_ 8
Nieparzyste
Dwaj chłopcy stali nad urwiskiem. Szczyt skały drapieżnie wyginał się nad wybrzeżem i
ciekawskie palce rozbijających się o kamienie fal nie sięgały nawet do polowy
pomarszczonego kolosa. Słońce, zmęczone niekończącym się upałem, tonęło w
rozkołysanym morzu, barwiąc na kolor spalonej skóry wodę, skały, wydzierające się ptaki i
dwie figurki na urwisku. Świat należało posmarować śmietaną, świat zbyt długo był w ogniu -
może dlatego, gdy wysoki, szczupły chłopczyk pokręcił przecząco głową, wydawało się, że
odczuwa przeraźliwy ból tego ruchu, który marszczył skórę szyi i ramion w jędrne fałdy.
- Dlaczego?
To słowo było wszystkim, co zostało po pytaniu przysadzistego, pulchnego towarzysza,
pytaniu, które utonęło w mokrym szumie zamierających fal.
Zamiast odpowiedzi wysoki chłopiec ściągnął z prawej ręki ciemny pokrowiec, matowo
połyskujący na zgięciach, i uniósł rękę do góry. W promieniach zmierzchu plamista żmija
wygięła pierścienie i dziewięć zwojów spłynęło po nadgarstku, łokciu, schodząc w dół po
chudym bicepsie. Pytający w zdumieniu wpił się spojrzeniem czarnych, błyszczących oczu we
własny tęczowy zwój bransoletki okrywającej przegub, przeniósł spojrzenie na obnażoną
rękę przyjaciela i jego rechot niemal zagłuszył szum morza. Rżał, przysiadając, .chwytał się za
podrapane, łuszczące się kolanka i bezgłośnie wykrzykiwał chłopięce uszczypliwości, ginące
na wysokości urwiska, ale wcale przez to nie mniej klujące.
Nagle uspokoiwszy się, kpiarz strącił słoną wilgoć z powiek, zrzucił ubranie i cisnąwszy w
stronę tego, który odmówił, dwie czy trzy lodowate uwagi, skoczył ze skały.
Wysoki chłopiec zapiął na powrót pokrowiec i zaczął wpatrywać się w wilgotny żwir brzegu.
Doczekawszy się spiętrzonej fali, na grzbiecie której morze wyniosło wesołego skoczka,
podszedł do skraju urwiska i pochylił się nad tak kuszącą otchłanią.
- Jestem potworem - powiedział w nagłej ciszy. - I pewnie jestem śmiertelny. Ale nie
jestem tchórzem.
*
Odszedł od skraju, oblizał wąskie usta i nie odwracając się, powlókł się po ścieżce
prowadzącej do osady. Nie został na urwisku, więc nie zobaczył ciała, które przez całą noc
leżało na brzegu, nie ujrzał też, jak rano przysadzisty chłopiec wstał i ruszył do domu. Czasem
tylko Powracający odwraca! się i z dumą patrzył na rękę, objętą teraz dwoma bransoletami -
tęczowym, luskowatym zwojem z jaskrawym zapięciem i niemal czarną szramą
przypominającą oparzenie. Potem, potykając się, szedł dalej. Do domu.
Parzyste
Ja widzę, pamiętam, w sekrecie dygocę, Bo wiem, skąd burza ta do nas kroczy, A jeśli już
komuś w oczy popatrzę, To ten zamyka szybko oczy.
Konstantin Balmont
Przedzierałem się przez stawiające rozpaczliwy opór gałęzie, plątałem się w lepkiej, ohydnej
pajęczynie, odwracając twarz od chlaśnięć wici i zezując na napotkane mrowiska; las bawił
się ze mną, a ja walczyłem z lasem - i przegapiłem chwilę, kiedy na drodze pojawił się on.
Droga do Miasta była odwiecznym punktem orientaćyjnym dziecięcych wędrówek, surowo
zabraniano nam się od niej oddalać i żadna błękitna cierpkość kuszących jagód nie była w
stanie doprowadzić do złamania zakazu. Ale oto na drodze do Miasta, brukowanej i niezbyt
szerokiej, pojawił się znikąd i szedł chwiejnie młodzieniec z bezsilnie zwisającym
brzemieniem białych rąk, a purpurowa wstążka biegła za nim, powtarzając każdy niepewny
krok czerniejącym, burym cieniem.
Młodzieniec zrównał się z krzakami, w których się ukryłem, i z trudem uniósł rozczochraną
głowę. Jego puste, niemal rybie spojrzenie cisnęło mną w las, dalej, głębiej. Łamałem mocno
pachnące poszycie, niczym siekacz rozorałem siwy mech, dalej, głębiej, byle nie widzieć tych
wrzeszczących źrenic, tonących w błyszczącej zawiesinie białek, nie widzieć węzłów młodych
mięśni, resztkami sil zdobywających się na ko-
_ 10
lejny krok, nie widzieć dwóch bezsilnie majtających się kończyn ze szczupłymi palcami i z
głęboko przeciętymi żyłami, chlaśniętych ostrym, krzywym nożem - wakizashi - przez nestora
wsi, nie widzieć przegubów, za którymi wiła się po kamieniach krwawa, lepka żmija...
Znałem obyczaj, prawo, wedle którego zwycięzca wiejskich zawodów bez zmrużenia oka
podstawiał nadgarstki pod rytualny nóż i wychodził na drogę do Miasta. I jeśli przed
odejściem w ciemność przeciągnął krwawy ślad swojego obecnego życia do ostatniego
zakrętu, wtedy rano na niego - Powracającego, z nałożoną następną bransoletą - czekają już
imperatorscy werbownicy. Nałożą mu Górną Bransoletę, co najmniej trzecią, i odprowadzą
do koszar gwardii. A tam już tylko od niego będzie zależał los, czy to pieszego łucznika, czy
włócznika, czy los Srebrnych Gałęzi - aż do korpusowych salarów i setki osobistych
ochroniarzy, strzegących jego ostatniego ciała. Marzenie wszystkich chłopców i odwieczny
temat przekleństw starców, po dwa-trzy razy odchodzących i znowu wracających do swojej
marudnej, pomarszczonej starości.
Las zamknął się wokół mnie, bawił się mną, a w wirze mokrych zapachów wypłynął nagle
nieoczekiwany i niewłaściwy tu posmak żywego ognia. Ruszyłem w tym kierunku,
uspokajając oddech, odpędzając widmo pustego, stopionego spojrzenia, jakie miał Idący po
drodze. Woń się nasiliła i przeplotła z nicią zapachu rozżarzonego żelaza - nie mogłem się
mylić - żyliśmy obok kuźni. Poczułem zapach metalu, a wśród szumu gałęzi usłyszałem urywki
rozmowy. Zatrzymałem się i znieruchomiałem.
- ...na uwadze: nie więcej niż dwie noce. Obawiam się, że tamten nie przetrzyma nawet
tyle czasu.
- Rozumiem cię, ale więcej czasu raczej nie potrzebuję. Wiem, co robię. I robię tylko to,
co wiem.
- Lubisz żartować. To dobrze...
Ognisko płonęło na niewielkiej, osłoniętej polanie, a przy ognisku siedział młody atleta w
płóciennej przepasce na biodrach. Wydawało się, że rozciągnięte w zamarłym uśmiechu
purpurowe wargi odbijały miotający się na wszystkie strony płomień. Młody mężczyzna
zwrócił się z uprzejmym wyrazem twarzy do starszawego żebraka, nawiedzonego, świetne
znanego w osadzie pod imieniem Półgłupek. Półgłupek nigdy nie zdejmował
wyszmelcowanego, kretyńskiego kołpaka z dzwo-
11 __
neczkami, przedmiotu zachwytu całej dzieciarni. Ale teraz kołpak walał się obok
wystrzępionej sakwy, a mnie zaskoczyła łysina żebraka, przechodząca w skąpy warkoczyk
włosów na tyle głowy. Nawiedzony długimi kowalskimi kleszczami wyjął z ognia szeroki
metalowy pierścień, atleta zręcznie włożył rękę w dymiącą obręcz i Półgłupek kleszczami
zacisnął końce. Kiedy rozżarzone żelazo objęło ludzkie ciało, spełzłem w krzaki, ściskając
głowę, kurcząc się od cudzego bólu, w oczekiwaniu smrodu palonego mięsa, ryku, ognia,
strachu...
- Może byś wyszedł, Potworze, co? Jak będziesz tak dłużej sapał w krzakach, to twojego
malutkiego noska nie wystarczy na nic lepszego. No, mity mój, opuść te krzaki...
Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, posłusznie przedarłem się przez kłujące gałęzie i
zrobiłem krok w kierunku gapiącego się na mnie szyderczo Półgłupka. Szyderczo, wesoło - ale
nie ze złością, a właśnie złości oczekiwałem, garbiąc się i odwracając głowę.
- Dobry chłopiec - wymamrotał nawiedzony, a atleta oderwał wzrok od wypalonego
różowego paska na przedramieniu - choć ognista obręcz powinna była spalić mu rękę do
kości.
- Dobry chłopiec - powtórzył żebrak. Atleta zrobił krok w moim kierunku, a w jego
lekko skośnych oczach zapłonęły niedobre czerwonawe błyski. - Bardzo dobry chłopiec. -
Półgłupek ostrzegawczym gestem podrzucił postrzępiony rękaw swojej kurtki. - Wiesz, co,
Młody, pójdziesz na pocałunek Gaszących Świecę, ale zrobisz wszystko, by chłopcu nadal
było dobrze...
- Dobry chłopiec. - Obu sprawiało przyjemność obracanie tego zwrotu na języku, ale
Młody wkładał w to inny, własny sens, a echo jego głosu poderwało do lotu ptaki w niskich
gałęziach banana. - Ojciec zaczął lubić chłopców, bierze na siebie wielki, popłakujący
ładunek, większy, niż może nieść. Twoje plecy, Ojcze, przywykły się garbić, ale to niedobre
przyzwyczajenie.
- Lubisz żartować - bezbarwnie rzeki nawiedzony, naciągając kołpak na uszy i
odwracając się do uśmieszku towarzysza. - To pożyteczne przyzwyczajenie, lepsze niż moje...
Ich oczy zetknęły się i łopatki małego Półgłupka wypiętrzyły się niczym dzikie konie, a w
moich uszach spuchł odległy strasz-
12
liwy wizg, pewnie krew uderzyła mi w delikatne, dziecięce skronie...
Gigant zachwiał się, wbijając tyl głowy w umięśnione ramiona, jego ręce wzłeciały do góry, a
czerwone pasmo wyraźnie wystąpiło na szarzejącej skórze, jednak niewidoczna pokrywa
nieubłaganie zatrzaskiwała się nad nim, łamiąc kolana, szarpiąc więzadła, rozpłaszczając na
twarzy grymas umierającego uśmiechu.
- Koniec, Ojcze - wytchnął.
- Zrozumiałem, Ojcze - szepnął.
- Już nie lubię żartować - wychrypiał.
Jego ciało opadło na chrzęszczącą trawę, przytłaczający ciężar rozpuścił się w powietrzu lasu,
które straciło nagle zwartość i gęstość.
Nawiedzony leniwie podrapał brodawkę na szyi i odwrócił się do mnie. W tym momencie
krzaki rozsunęły się, wpuszczając na wieczorną szarą polanę starego Gessikę, odludka-
znachora, który nikomu we wsi nie odmawiał swoich niezrozumiałych ziół i nie mniej
niezrozumiałych rad.
- Odczep się od chłopca, warku. - Starzec ścisnął moje ramię kościstą dłonią,
przypominającą łapę starego, ale drapieżnego ptaka. - Nie widzisz, że ma dość na dziś...
- Dobry chłopiec. - Z ulubionymi słowami na twarz Półgłupka wrócił zazwyczaj nań
goszczący chytry grymas szaleństwa. - Stary Gee odprowadzi wilczka do nory, a potem stary
Gee otrze załzawione oczy i weźmie chłopca do terminu. A jeśli Gee nie chce ucznia, to niech
przypomni sobie biednego Półgłupka i bardzo złego kaprala Li, który odszedł ostatni raz, ale
wcześniej lubił krzywdzić biednego młodego Gee, który z kolei potrafił przeżyć niedobrego
kaprala i zostać
dobrym starym Gee, prawda?
< $
Już trzymając się chudej ręki Gessiki i usiłując złapać rytm jego nierównego kroku, ośmieliłem
się zadać dręczące mnie pytanie. Nie, nie płonąca obręcz, nie wybuch Młodego i nie nowe
oblicze nawiedzonego wpiło się w dziecinną głowę. Nie, nie to.
-
Wujku Gessiko, a kto to był niedobry kapral Li?
13 _
3
Staruch nagrodził mnie soczystym plaskaczem w twarz, a gdy obeschły mi łzy, rzekł ponuro:
- Ten, kto ma długi język, będzie wylizywał mrowiska. Powiesz matce, żeby jutro puściła cię
do mnie. I niech da ci jedzenia - nie zamierzam żywić gadatliwego brzemienia. Sądząc po
twoich chytrych oczkach, matka nie będzie się mocno opierała.
Brzemię nie opierało się wcale, a i matka nie miała nic przeciwko -sypnęła mi nawet drugiego
plaskacza, kiedy zapytałem, kto to jest „wark". Trzeci nie był potrzebny. Już nie chciałem
wylizywać mrowisk.
Nieparzyste
Ognisko czadziło, złośliwie popluwając trzeszczącymi iskrami i oblizując metal pierścienia,
pokrytego wewnątrz skomplikowanym i bezładnym ornamentem. Leciwy wark, taki z
Naczelnych, z wątłym warkoczykiem Przebudzonego, drażnił szalejący ogień, odbierając mu
smaczny pierścień i ponownie wsuwając, w chciwie wijące się języki. Młodszy wark obojętnie
obserwował ruchy towarzysza, purpurowy odblask w jego skośnych oczach całkiem dobrze
Zgłoś jeśli naruszono regulamin