Wurtzel Elizabeth - Kraina Prozaca.pdf

(1346 KB) Pobierz
Wurtzel Elizabeth - Kraina Prozaca
Elizabeth Wurtzel
Kraina Prozaca
Prolog
Nienawidzę siebie i chcę umrzeć
Zaczynam podejrzewać, że coś jest ze mną mocno nie w porządku. Jakby wszystkie prochy — lit, prozac,
dezypramina i desyrel, który biorę na sen — nie mogły już zwalczyć prawdziwej choroby. Czuję się jak wybrakowany
towar, jakbym zeszła z linii montażowej kompletnie schrzaniona i rodzice musieli oddać mnie do naprawy zanim
upłynie termin gwarancji. A przecież rozpadłam się już tak dawno temu!
Odnoszę wrażenie, że nie ma lekarstwa na depresję, że szczęście jest wieczną walką, i zastanawiam się, czy nie
jest to przypadkiem walka, którą będę toczyła póki życia. Zastanawiam się, czy warto.
Boję się, że nie utrzymam fasady, odpadnie ze mnie tynk i zacznę prześwitywać. I chciałabym wiedzieć, co jest ze
mną nie w porządku.
Może całe głupie życie? Nie wiem.
Moje marzenia są dotknięte paraliżem. Śni mi się często, że moje nogi, choć przytwierdzone do tułowia, nie chcą
się poruszać. Próbuję gdzieś pójść — do spożywczego albo do apteki, nic wielkiego, ot, rutynowe sprawy — i po
prostu nie jestem w stanie. Nie mogę wspiąć się po schodach, nie mogę posuwać się po równej drodze. W tym śnie
jestem wyczerpana i budzę się bardziej zmęczona niż w chwili, gdy się kładłam. Budzę się zdziwiona, że mam siły, by
wstać z łóżka. Często nie mam. Śpię dziesięć godzin, ale zdarza się, że znacznie dłużej. Moje ciało stało się pułapką.
Raz śniło mi się, że jestem w łóżku, przygwożdżona do prześcieradła, przygnieciona kołdrą, niby insekt pod
podeszwą czyjegoś buta. Po prostu nie mogę wstać z łóżka. Mam załamanie nerwowe i nie jestem w stanie się ruszyć.
Matka stoi nade mną i twierdzi, że mogłabym, gdybym spróbowała.
Śni mi się, że jestem w strasznych kłopotach, całkowicie sparaliżowana, i nikt mi nie wierzy.
W życiu poza snem jestem niemal równie zmęczona. Ludzie mówią: „Może to EpsteinBarr". Ale ja wiem, że to
lit, cudowna sól, która zneutralizowała moje nastroje, ale wyniszcza moje ciało.
Chcę skończyć z życiem na prochach.
Jestem sparaliżowana we śnie i jestem sparaliżowana na jawie, ponieważ sen stał się rzeczywistością, mam
załamanie nerwowe i nikogo, kto mógłby mi pomóc. Nikogo. Matka odpisała mnie na straty, uznała, że nie wie, jak
poradzić sobie z tym problemem, z tą rockandrollową dziewczyną, która oszpeciła swe ciało tatuażem i przekłuła nos.
I choć bardzo mnie kocha, nie chce być już dłużej osobą, do której zwracam się w kłopocie. Ojciec odpadł w
przedbiegach. Nie rozmawiałam z nim od paru lat. Nie wiem nawet, gdzie jest. Pozostają przyjaciele, ale oni mają
własne życie. Lubią wszystko przedyskutować, przeanalizować i przeteoretyzować, ale ja nie potrzebuję słów.
Potrzebuję miłości, muszę osiągnąć stan, kiedy umysł się wyłącza i do głosu dochodzi serce.
Wiem, że ta miłość jest gdzieś niedaleko, tylko nie potrafię jej odczuć.
Odczuwam za to strach przed dorosłością, przed samotnością w tym wielkim mieszkaniu, pośród tylu płyt
kompaktowych, plastikowych reklamówek, kolorowych czasopism, podartych skarpetek i stosów brudnych talerzy
pokrywających podłogę równą warstwą. Wiem, że nie mam dokąd uciec, nie mogę zrobić nawet dwóch kroków, żeby
się o coś nie potknąć, i wiem, że chcę z tym skończyć. Po prostu skończyć. Nikt mnie nie pokocha, będę żyła sama i
sama umrę, donikąd nie dobiegnę i nikim nie zostanę. Nic się nie uda. Obietnica, że po drugiej stronie depresji czeka
mnie wspaniałe życie, życie warte przetrwania prób samobójstwa, okaże się fałszywa. Wszystko będzie jednym
wielkim oszustwem.
Sobotnia noc przechodzi właśnie w niedzielny ranek, a ja leżę zwinięta w kłębek na podłodze w łazience. Muszę
wyglądać jak brudny, złajdaczony pudel w tej czarnej szyfonowej sukni na de śnieżnobiałych kafelków. Nie mogę
przestać płakać. Dwustuosobowy tłum w salonie wcale nie wydaje się zaniepokojony moim stanem, o ile w ogóle ktoś
coś zauważył między łykiem czerwonego wina, kolejką skręta a jękami Jeffa Becka. Postanowiliśmy — mój
współlokator Jason i ja — urządzić przyjęcie, ale nie sądzę, żebyśmy zaprosili dwieście osób. A może zaprosiliśmy?
Nie wiem. Może nadal jesteśmy świrami, którymi byliśmy w szkole średniej, może perspektywa zdobycia
popularności znęciła nas tak bardzo, że naprawdę ściągnęliśmy to sobie na głowę?
Nie' wiem.
Od początku wszystko szło na opak. Najpierw Jason otworzył drzwi na schody przeciwpożarowe, ponieważ
zrobiło się potwornie gorąco od tych dwustu ciał, i mój kot postanowił zejść na podwórko, sześć pięter poniżej. Zgubił
się i zaczął wściekle miauczeć. Nie miałam na nogach butów, więc zbiegłam boso, choć na dworze był mróz. I
naprawdę wstrząsnęła mną konieczność powrotu do tych ludzi, którzy nie wiedzieli, że mam bzika na punkcie
swojego kota. Przez jakiś czas kryliśmy się z Zapem w moim pokoju. Zap zwinął się w kłębek na poduszce i
spoglądał na mnie tak, jakbym to ja była wszystkiemu winna. Widząc, jak bardzo boję się ludzi w salonie, mój
przyjaciel Jethro zaproponował, że skoczy na 168 Street po kokainę. Powiedział, że koka powinna poprawić mi
humor.
Jestem na lekach psychotropowych i unikam używek. Ale kiedy Jethro zaproponował, że przyniesie coś, co
poprawi mi nastrój na tyle, że nie będę się chować pod kołdrą, pomyślałam:
— Jasne, czemu nie?
Jestem taka potulna po części dlatego, że przed paroma tygodniami odstawiłam lit. Nie dlatego, że tego bardzo
pragnęła, i nie dlatego, że uszkodził męskość Axlowi Rose'owi (który odstawił lit, kiedy pierwsza żona powiedziała,
że zmiękł mu kutas; nie posiadając kutasa, leję na to z góry). Ale miesiąc temu zrobiono mi badania krwi i okazało
się, że mam niezwykle wysoki poziom tyrotropiny
— mnie więcej dziesięciokrotnie wyższy od normy — co oznacza, że lit sieje spustoszenie w moich gruczołach, co z
kolei oznacza, że mogę nabawić się prawdziwych kłopotów. Nadczynność tarczycy jest naszą chorobą rodzinną, a
leczenie wywołuje otyłość, wytrzeszcz i rozmaite inne objawy, które wpędziłyby mnie w większą depresję niż
przerwa w dostawie litu. Więc przestałam go zażywać. Psychofarmakolog (nazywam jego gabinet na Fifth Avenue
Prochownia, ponieważ facet zajmuje się jedynie wypisywaniem recept i wydawaniem prochów) powiedział, że nie
powinnam. Powiedział, że dalsze zażywanie litu da efekty odwrotne od symptomów choroby Gravesa (Co to znaczy?
— zapytałam. — Czy moje oczy wyschną jak stare rodzynki?), ale ja mu nie ufam. Żyje z prochów i opychanie mnie
nimi leży w jego interesie.
Ale miał rację. Bez litu gasnę w oczach. Zdarza się, że siedzę w salonie z Jasonem, który czyta „Timesa", i ni stąd,
ni zowąd rozpoczynam wywód na temat, powiedzmy, degeneracji amerykańskiej rodziny u schyłku dwudziestego
wieku i wpływu tego zjawiska na rozpad społeczeństwa wiejskiego. W takich razach Jason wpatrzony w swoją gazetę
zastanawia się, czy kiedyś zamknę dziób. Ale najczęściej jestem wyjałowiona, obojętna jak pierwotniak, nieudolna i
otępiała.
Naprawdę potrzebowałam litu, ale byłam zdecydowana kopnąć go w tyłek. Jeżeli kokaina nie pomoże, to trudno.
Koka szkodzi w każdy możliwy sposób, ale przynajmniej nie przyprawi mnie o nadczynność tarczycy i nie zmieni w
młodszą wersję mojej rozhisteryzowanej, wycieńczonej, znerwicowanej matki. Więc obciągnęłam z Jethro parę
kolejek w ubikacji. Pięć minut później, kiedy koka dotarła do mózgu, poczułam się o wiele lepiej. Udałam się nawet
do salonu zabawiać gości. Podchodziłam do zupełnie obcych mi ludzi i witałam się z nimi pocałunkiem w policzek,
na europejską modłę. Proponowałam im piwo albo fikołki, oprowadzałam po mieszkaniu i pokazywałam, gdzie mogą
rzucić płaszcze. Mówiłam: „Jest tu ktoś, kogo po prostu musisz poznać". Albo chwytałam Bogu ducha winną
dziewczynę za rękę i ciągnąc za sobą, wołałam: „Mam tu dla ciebie wymarzonego chłopaka!" Byłam wielkoduszna,
gościnna, wszystko jak trzeba.
Kilka godzin później rozpoczęłam lot w dół. Nie piję, więc alkohol nie mógł złagodzić ostrości doznań. Nagle
wszystko stało się brzydkie, groteskowe. Przerażające hologramy pokryły ściany, niby płaskie obrazy z przeszłości,
pozbawione koloru i życia. Poczułam panikę, jakbym miała mnóstwo do zrobienia i musiała to zrobić szybko, zanim
odpłynę. Po pierwsze, rozprawić się z facetem, z którym spędziłam obrzydliwą noc, który powiedział, że zadzwoni.
Nie zadzwonił, ale przyszedł na przyjęcie. Po drugie zadzwonić do tatusia, choćby po to, by przypomnieć mu, że
nadal jest mi winien alimenty za cztery lata liceum, kiedy nie mogłam go znaleźć. I milion innych rzeczy, choć nie
pamiętałam jakich. Wiedziałam tylko, że jeszcze przez chwilę chcę trwać w tym cudnym, zwariowanym stanie
zachwycenia. Przez parę minut chcę się czuć wolna, beztroska i szczęśliwa. Chcę więcej koki. WIĘCEJ KOKI!
NATYCHMIAST! Obeszłam na czworakach łazienkę w poszukiwaniu resztek proszku, który by mnie napędził.
A kiedy obmacywałam umywalkę i podłogę przyszło mi do głowy, że takie zachowanie byłoby na miejscu w
latach osiemdziesiątych, wydaje się natomiast idiotyczne, naprawdę passe w ascetycznych, dojrzałych latach
dziewięćdziesiątych. A potem pomyślałam, że życie nie jest płodem mass mediów i nie wyrzeknę się siebie tylko ze
względu na Lena Biasa i Richarda Pryora, czy kogoś tam jeszcze.
Mam więc zamiar poprosić Jethro, by wrócił do Harlemu po więcej koki. Układam plany, mam wzniosłe myśli,
robię listę osób, do których zadzwonię, kiedy się znów naszprycuję i zbiorę dość odwagi. Postanawiam spędzić całą
noc na pisaniu marksistowskofeministycznej mono grafii na temat biblijnych łotrostw, do której zabieram się od lat.
A może znajdę całodobową księgarnię, kupię „Anatomię" Graya, wkuję ją przez noc, rano zdam na Akademię
Medyczną, zostanę lekarzem i rozwiążę w ten sposób kłopoty swoje i cudze. Wszystko mam już dokładnie
rozpracowane. Wszystko będzie cacy.
Ale zanim doszło co do czego, zwinęłam się na łóżku i zaczęłam chlipać.
Zjawia się Christine, moja najlepsza przyjaciółka, żeby zapytać, co się stało. Ludzie przychodzą po swoje płaszcze
zwalone na kupę na moim łóżku. Rzucam się na nich z paznokciami, mówię, żeby poszli w cholerę. Krzyczę na
Christine, że chcę odzyskać swój pokój, chcę odzyskać swoje życie. W tym momencie Zap zaczyna wymiotować na
płaszcz kogoś, kto nazywa się Roland, i kto zostaje w ten sposób ukarany za to, że przyszedł na moje przyjęcie i
uczestniczy w mojej strasznej nocy.
Mam niesamowite, niemal namacalne uczucie, że się rozpadam, choć nie istnieje po temu żaden powód, i — co
gorsza — nic na to nie mogę poradzić. Jedna rzecz mnie naprawdę niepokoi: scena, którą odgrywam, coś mi przy
pomina. Przypomina mi całe moje życie.
Christine, Jason i parę innych osób — Larissa, Julian, Ron — naradzają się za oszklonymi drzwiami mojego
pokoju. Słyszę ich przyciszone głosy, o wiele mniej zaniepokojone niż parę lat temu. Widywali mnie już w tym stanie
wiele razy. Wiedzą, że z tego wyjdę, przetrwam i będę żyła dalej. Może to być ostry syndrom przedmiesiączkowy,
może to być — i prawdopodobnie jest — kokainowa chandra. Może to w ogóle nic nie jest.
Wyobrażam sobie, co mówi Jason. Mówi: „Znowu odnowiła jej się ta historia". Wyobrażam sobie, co mówi
Christine: „Ma nawrót." Wyobrażam sobie, co myślą: Gdyby brała swój lit jak grzeczna dziewczynka, nic takiego nie
miałoby prawa się wydarzyć.
Zatrzaskuję za sobą drzwi łazienki i zwijam się w kłębek na podłodze. Zyskałam właśnie całkowitą pewność, że
oni nigdy nie pojmą filozoficznego podłoża mojego stanu. Wiem, że kiedy jestem na licie, wszystko gra, radzę sobie z
odpływami i przypływami życia, znoszę niepowodzenia z zimną krwią, potrafię być dobrym kumplem. Ale kiedy
odstawią mnie od prochów, kiedy mam jasną głowę, rodzą się wątpliwości. Właściwie, dlaczego mam być osobą
dojrzałą? Dlaczego mam akceptować przeciwności losu, znosić z wdziękiem upokorzenia młodości? Dlaczego godzić
się na ten cały chłam?
Nie chcę sprawiać wrażenia rozpuszczonej dziewuchy. Wiem, że nawet w najsłoneczniejszym życiu deszcz musi
popadać, ale w moim przypadku załamanie nerwowe jest zbyt często powracającym tematem. Głosy w mojej głowie,
które miały być czymś przemijającym, zadomowiły się na dobre. Jestem na tych cholernych prochach od lat. Na
początku chodziło o to, żeby mnie napędzić i przygotować do psychoterapii, teraz wszystko wskazuje na to, że mój
stan jest chroniczny, że będę na prochach do końca życia, jeżeli mam w ogóle jakoś funkcjonować.
Sam prozac nie wystarcza. Nie biorę litu zaledwie od miesiąca, a już mi odbija. Czy nie jestem przypadkiem jedną
z tych kobiet, jak Anne Sexton czy Sylvia Plath, dla których byłoby o wiele lepiej, gdyby umarły zaraz po urodzeniu?
Kobiety te mogą przetrwać kilka czy kilkanaście lat żyjąc w ubogi, zminimalizowany sposób, mogą nawet wyjść za
mąż i urodzić dzieci, mogą pozostawić po sobie dziedzictwo artystyczne, mogą być piękne i chwilami urocze, jak
Sexton i Plath. Ale koniec końców żadne dobro, żadna wartość nie może zrównoważyć tego rozkosznego
samobójczego bólu. Może ja też umrę młodo i w godny politowania sposób, jako tułów z głową w piecyku gazowym.
Leżąc na podłodze i płacząc w tę sobotnią noc nie widzę innego wyjścia.
Nie znam wprawdzie statystyk, ale biorąc na logikę pytam: jak długo człowiek może żyć na lekach psycho
tropowych?! Ile czasu musi upłynąć, zanim mózg, nie wspominając o całej reszcie, zmieni się w papkę? Nie sądzę,
żeby maniakalnodepresyjni byli częstymi pensjonariuszami domów starców na Florydzie. A może są? I co jest
gorsze: żyć w takim stanie, czy umrzeć młodo i pięknie?
Wstaję, żeby wyjąć kontaktówki, które i tak wypadają, zmywane potokami łez. Założyłam dzisiaj zielone, tę
zapasową parę, kupioną na przecenie „dwie pary za cenę jednej". Noszę je, kiedy mam ochotę skryć się za dziwnymi,
sztucznymi oczami. Nadają mi martwy wygląd, jakbym była przybyszem z innej planety, albo bezdusznym mane
kinem, który gotuje, sprząta i pieprzy się z błogim, idiotycznym uśmiechem. Kontaktówki ześlizgnęły się z tęczówek,
mam teraz dwie pary oczu i wyglądam jak żywa lalka, robot z filmu grozy, któremu ślepia wypadły z oczodołów.
Wracam na podłogę.
Wchodzi Jason (goście już sobie poszli) i namawia mnie, żebym przeniosła się na łóżko, ględzi coś o zbawiennej
mocy snu, mówi, że rano poczuję się lepiej. A ja mówię:
— Cholera, ty dupku! Nie chcę czuć się lepiej! Chcę rozprawić się z tym problemem albo umrzeć.
Jason siada przy mnie na podłodze, ale wiem, że wolałby być teraz ze swoją dziewczyną, z kimkolwiek, byle nie
ze mną. Wolałby zmywać naczynia, zamiatać podłogę, zbierać puszki i butelki. Wiem, jestem teraz przerażająco
zdrowa na umyśle, że sprzątanie wydaje mu się rozrywką w porównaniu z siedzeniem przy mnie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin