George R.R. Martin
Ostatni rejs „Fevre Dream”
Tłumaczył Robert P. Lipski
Dla Howarda Waldropa, świetnego pisarza, wyjątkowego przyjaciela i prawdziwego
marzyciela
Rozdział 1
St. Louis
kwiecień 1857
Abner Marsh energicznie zastukał gałką hikorowej laski w kontuar, aby zwrócić na
siebie uwagę hotelowego recepcjonisty.
- Mam się tu spotkać z niejakim Yorkiem - oznajmił. - O ile mnie pamięć nie
myli,
z Joshuą Yorkiem. Czy jest tu ktoś taki?
Recepcjonista był mężczyzną w podeszłym wieku i w okularach. Usłyszawszy stuka-
nie, poderwał się, odwrócił i na widok Marsha uśmiechnął się szeroko.
- Proszę, proszę, kapitan Marsh we własnej osobie - rzekł jowialnym tonem. - Nie
po-
jawiał się pan już chyba z pół roku. Słyszałem, że los nie był dla pana łaskawy.
To straszne,
po prostu straszne. Jestem tu od trzydziestego szóstego i jeszcze nigdy nie
widziałem takiego
zatoru lodowego.
- To bez znaczenia - mruknął Abner Marsh z rozdrażnieniem.
Spodziewał się takich komentarzy. Posesja Plantatora była popularnym hotelem,
zwy-
kle zatrzymywali się w nim członkowie załóg parowców. Marsh również bywał w nim
czę-
stym gościem aż do owej siarczystej zimy. Odkąd rzekę pokrył gruby zator lodowy,
trzymał
się z dala od Posesji i bynajmniej powodem tego nie były wygórowane ceny. Choć
przepadał
za podawanym tam jadłem, nie miał ochoty na spotykanie hotelowych gości,
pracowników
żeglugi rzecznej, pilotów, kapitanów i marynarzy, starych przyjaciół i starych
rywali, którzy
doskonale wiedzieli o jego ostatnich niepowodzeniach. Abner Marsh nie
potrzebował niczy-
jego współczucia.
- Powiedz pan tylko, w którym pokoju znajdę tego Yorka - burknął, zwracając się
do
recepcjonisty. Mężczyzna nerwowo pokiwał głową.
- Pana Yorka nie ma teraz w pokoju, kapitanie. Znajdzie go pan w jadalni, gdyż
wła-
śnie spożywa posiłek.
- Teraz? O tej porze? - Marsh zerknął na ozdobny hotelowy zegar, po czym rozpiął
mosiężne guziki surduta i wyjął swój złoty zegarek kieszonkowy. - Dziesięć minut
po półno-
cy - stwierdził z niedowierzaniem. - Powiada pan, że się teraz posila?
- Właśnie. Pan York to ekscentryk, ma dość osobliwy plan dnia. To człowiek nie
zno-
szący sprzeciwu, kapitanie.
Abner Marsh parsknął drwiąco, schował czasomierz do kieszonki i odwrócił się bez
słowa, przechodząc przez hol długim, ciężkim krokiem. Był potężnym,
niecierpliwym męż-
czyzną, nie nawykłym do spotkań w interesach o północy. Chwacko wywijał
laseczką, jakby
życie wcale mu ostatnio nie dopiekło i wszystko było w jak najlepszym porządku.
Jadalnia była niemal równie wytworna i pełna przepychu jak ta na parowcu,
z kandelabrami z rżniętego szkła, mosiężnymi ozdobami i stołami nakrytymi
nieskazitelnie
białymi obrusami, na których stała porcelanowa zastawa i kryształowe naczynia. O
zwykłej
porze przy stołach siedziałyby grupki podróżnych i marynarzy z parostatków, lecz
teraz
w pomieszczeniu było pusto; prawie wszystkie lampy zostały wygaszone. Może
jednak nocne
spotkania miały swoje dobre strony, skonstatował Marsh, przynajmniej nikt nie
będzie mu
współczuł. Przy drzwiach do kuchni dwóch czarnych kelnerów rozmawiało o czymś
półgło-
sem. Marsh zignorował ich i przeszedł na drugi koniec sali, gdzie samotnie
posilał się dobrze
ubrany nieznajomy.
Mężczyzna musiał usłyszeć nadchodzącego przybysza, ale nie uniósł wzroku. Był
za-
jęty wyjadaniem z porcelanowej miseczki rzekomej zupy żółwiowej. Po kroju
długiego, czar-
nego płaszcza widać było, że nie należał do pracowników żeglugi rzecznej. Musiał
pochodzić
ze wschodu, a może nawet ze Starego Kraju. Był wysoki, potężnie zbudowany, choć
nie tak
postawny jak Marsh, nawet na siedząco imponował posturą, lecz daleko mu było do
niedź-
wiedziowatej sylwetki Abnera. Z początku Marsh sądził, że tamten jest stary,
miał bowiem
siwe włosy. Gdy jednak podszedł bliżej, okazało się, że włosy wcale nie były
białe, lecz
blond, o bardzo jasnym odcieniu, który nadawał jego obliczu chłopięcy wyraz.
York był
gładko ogolony, jego pociągłej, przystojnej twarzy nie zdobiły wąsy ani baczki,
a skóra była
równie jasna jak włosy. Stając przy stole, Marsh stwierdził, że nieznajomy ma
delikatne, nie-
mal kobiece dłonie.
Postukał laską w blat. Obrus stłumił dźwięk, nieco łagodząc wymowę całego gestu.
- Pan Joshua York? - zapytał Marsh.
York uniósł wzrok, ich spojrzenia spotkały się.
Abner Marsh zapamiętał tę chwilę do końca swego życia, ten krótki moment, gdy
spojrzał w oczy Joshuy Yorka. W ich otchłani znikły wszystkie nurtujące go myśli
i finezyjne
plany. Chłopiec, starzec, dandys i cudzoziemiec, wszyscy oni przepadli w
okamgnieniu
i odtąd był tylko York, mężczyzna, którego miał przed sobą, człowiek pełen mocy,
marzeń
i intensywności.
Oczy Yorka były szare i zdumiewająco ciemne jak na tak blade oblicze. Źrenice,
nie-
wielkie jak łebki od szpilek, płonęły żywą czernią, sięgając w głąb Marsha i
przytłaczając
jego duszę nowym, niewyobrażalnym brzemieniem. Szarość wokół nich zdawała się
żyć
i poruszać niczym mgła na rzece w ciemną noc, kiedy brzeg znika, znikają
światła, a cały
świat dokoła przestaje nagle istnieć. Pośród tych oparów Abner Marsh dostrzegł
różne rzeczy,
jakieś istoty, obrazy widoczne tylko przez ułamek chwili i rozpływające się w
dali. Zdawało
mu się, że z owych oparów przygląda mu się coś obdarzonego chłodną, wyrachowaną
inteli-
gencją. Jednakże była tam także bestia, mroczna i przerażająca, spętana
łańcuchami
i gniewna, wściekle atakująca i usiłująca rozerwać woal mgieł. Śmiech, samotność
i okrutna
pasja - to wszystko malowało się w oczach Yorka.
Jednak przede wszystkim była w nich siła, przerażająca moc, potęga tak
nieokiełznana
i bezlitosna jak lód, który skruszył marzenia Marsha. Gdzieś w tej mgle Marsh
wyczuł, że lód
zaczyna się przemieszczać, wolno, bardzo wolno, i usłyszał ów niesamowity,
przejmujący
zgrzyt miażdżonych kadłubów statków zwiastujący kres wszelkiej nadziei.
Abner Marsh w swoim czasie wielokrotnie pojedynkował się na spojrzenia z innymi
mężczyznami i także tym razem bardzo długo nie odwracał wzroku, jego palce
zacisnęły się
na smukłej drewnianej lasce z taką siłą, jakby miały przełamać ją na pół. A
jednak w końcu
skierował spojrzenie w inną stronę.
Mężczyzna przy stole odsunął miseczkę z zupą, skinął ręką i rzekł:
- Kapitanie Marsh, oczekiwałem pana. Zapraszam, niech się pan przysiadzie. -
Mówił
łagodnym, delikatnym, miodopłynnym tonem.
- Tak - rzekł nazbyt miękko Marsh.
Odsunął krzesło znajdujące się naprzeciw Yorka i usiadł. Marsh był potężnym męż-
czyzną, miał sześć stóp wzrostu i ważył trzysta funtów. Rumiana cera i gęsta,
czarna broda
niezbyt skutecznie odwracały uwagę od płaskiego, złamanego nosa i licznych
brodawek zdo-
biących jego oblicze. Nie pomagały w tym nawet sumiaste wąsy. Nazywano go
najszpetniej-
szym mężczyzną na rzece i zdawał sobie z tego sprawę. W granatowym kapitańskim
surducie
z dwoma rzędami mosiężnych guzików wyglądał zarazem imponująco i groźnie.
Jednakże
oczy Yorka pozbawiły go zwyczajnej zadzierzystości.
Ten człowiek to fanatyk, uznał Marsh. Widział już wcześniej takie oczy -
u obłąkańców i nawiedzonych pastorów, a także u niejakiego Johna Browna w
zafajdanym
Kansas. Marsh nie chciał mieć do czynienia z fanatykami, kaznodziejami,
abolicjonistami
i gwartownikami.
York przemówił, a w jego głosie nie dało się wychwycić nuty fanatyzmu.
- Kapitanie, nazywam się Joshua Anton York, dla przyjaciół Joshua. Mam nadzieję,
że
będziemy zarazem wspólnikami w interesach i przyjaciółmi. Czas pokaże. - Mówił
serdecz-
nym, zrównoważonym tonem.
- To się zobaczy - mruknął niepewnie Marsh.
Szare oczy naprzeciw niego wydawały się teraz pełne rezerwy, lecz dziwnie rozba-
wione, cokolwiek malowało się w nich wcześniej, zniknęło. Poczuł się
zdezorientowany.
- Mniemam, że otrzymał pan mój list?
- Mam go przy sobie - odparł Marsh, wyjmując kopertę z kieszeni surduta. Gdy ją
otrzymał, ta oferta wydała mu się istnym darem niebios, uśmiechem losu, nadzieją
na odzy-
skanie wszystkiego, co, jak się obawiał, utracił bezpowrotnie. Teraz nie był już
tego taki pe-
wien. - Chce pan zainwestować w żeglugę rzeczną? - zapytał, wychylając się do
przodu.
Pojawił się kelner.
- Kapitanie, czy zechce pan zjeść kolację z panem Yorkiem?
- Bardzo proszę - nalegał York.
- Chyba się skuszę - powiedział Marsh. York mógł mieć silniejsze od niego
spojrze-
nie, ale na całej rzece nie było mężczyzny, który dorównałby mu w jedzeniu. -
Poproszę
o porcję tej zupy, tuzin ostryg oraz dwa pieczone kurczaki z ziemniaczkami i
sosem. Tylko
żeby były dobrze wypieczone. I coś do popicia. Co pan pije, York?
- Burgunda.
- Świetnie. Dla mnie też butelkę.
York wyglądał na rozbawionego.
- Widzę, że dopisuje panu apetyt, kapitanie.
- To cudowne miasto - odrzekł niepewnie Marsh - i cudowna rzeka, panie York.
Męż-
czyzna musi dbać, by nie zbrakło mu sił. To nie Londyn ani Nowy Jork.
- Jestem tego świadom - przytaknął York.
- Mam nadzieję, skoro chce pan inwestować w ten interes. Żegluga rzeczna to
także
coś cudownego.
- Może zatem przejdziemy od razu do rzeczy? Jest pan właścicielem linii
żeglugowej.
Chciałbym wykupić od pana połowę udziałów. Skoro się pan zjawił, przyjmuję, że
jest pan
zainteresowany moją ofertą.
- Jak najbardziej - przyznał Marsh - ale także trochę zaskoczony. Wygląda mi pan
na
inteligentnego i bystrego młodzieńca. Podejrzewam, że przed wysłaniem listu
dowiedział się
pan tego i owego na mój temat. - Postukał palcem w kopertę. - Powinien pan
wiedzieć, że
zeszła zima omal nie doprowadziła mnie do ruiny.
York milczał, ale coś w jego twarzy skłoniło Marsha, aby mówił dalej.
- Kompania Żeglugi Śródlądowej „Fevre Dream” to ja - ciągnął Marsh. - Nazwana na
cześć Fevre pod Galeną, gdzie się urodziłem, nie dlatego, że pracowałem na tej
rzece, gdyż
nigdy po niej nie pływałem. Miałem sześć statków kursujących głównie po
Missisipi, z St.
Louis do St. Paul; niekiedy zdarzały się także rejsy po Fevre, Illinois i
Missouri. Wiodło mi
się nieźle, niemal co roku dokupowałem nowy statek i zastanawiałem się nawet nad
przenie-
sieniem interesu do Ohio albo i do Nowego Orleanu. Jednak w lipcu ubiegłego roku
na mojej
„Mary Clarke” nastąpiła eksplozja kotła i statek spłonął; stało się to pod
Dubuque, spalił się
aż po linię wodną, było sto ofiar śmiertelnych. A ta zima, ostatnia zima,
okazała się po prostu
zabójcza. Cztery moje statki
- „Nicholas Perrot”, „Dunleith”, „Sweet Fevre” i „Elizabeth A.” - zimowały tu, w
St.
Louis. „Elizabeth A.” była moją najnowszą jednostką, służyła mi zaledwie od
czterech mie-
sięcy, miała trzysta stóp długości, dwanaście wielkich kotłów, a na rzece
dorównywała szyb-
kością parostatkowi. Była moją chlubą. Kosztowała mnie dwieście tysięcy dolarów,
ale była
warta każdego centa. - Podano zupę. Marsh posmakował i skrzywił się. - Za gorąca
- stwier-
dził. - St. Louis to dobre miejsce, aby przezimować ze statkiem. Zimy nie są tu
ani zbyt dłu-
gie, ani nazbyt ostre. Ale tego roku było inaczej. Zator lodowy. Cała rzeka
została skuta lo-
dem. Na amen. - Marsh wyciągnął wielką, czerwoną rękę i przesunął nią po stole
wierzchem
do dołu, z wolna zaciskając palce w pięść.
- Niech pan sobie wyobrazi, York, że trzymam w tej ręce jajko, a zrozumie pan,
co
mam na myśli. Lód może zmiażdżyć statek szybciej niż ja to jajko. Jeszcze
gorzej, gdy nad-
chodzi odwilż, wielkie kry płyną w dół rzeki, roztrzaskując nabrzeża, mola,
statki, niemal
wszystko, co napotkają na swojej drodze. Nim zima dobiegła końca, straciłem
wszystkie czte-
ry statki. Zabrał mi je lód.
- A ubezpieczenie?
Marsh znów zajął się zupą, siorbiąc hałaśliwie. Pomiędzy kolejnymi łyżkami
pokręcił
głową.
- Nie jestem hazardzistą, panie York. Nie topię pieniędzy w ubezpieczeniach. Bo
to
jest hazard, tylko że w takich sytuacjach obstawia się przeciwko sobie. To, co
zarobiłem,
włożyłem w moje statki.
York skinął głową.
- Wydaje mi się, że ma pan jeszcze jeden parostatek.
- To prawda - przyznał Marsh. Dopił zupę i poprosił o następne danie. - „Eli
Rey-
nolds”, mały, stupięćdziesięciotonowy statek z rufowym kołem łopatkowym.
Pływałem nim
po Illinois, bo tam się sprawdził najlepiej, a ponieważ zimował w Peorii,
ominęły go najwięk-
sze mrozy. To wszystko, co mam. Cały mój majątek. Kłopot w tym, panie York, że
„Eli Rey-
nolds” nie jest wiele wart. Kosztował mnie tylko dwadzieścia pięć tysięcy nowych
dolarów
i to jeszcze w 1850 roku.
- Siedem lat temu - mruknął York. - To niedawno.
Marsh pokręcił głową.
- Siedem lat to dla parowca szmat czasu - zaoponował. - Większość z nich
przetrwa
zaledwie cztery, najwyżej pięć. Rzeka je pożera. „Eli Reynolds” wykonano lepiej
od innych,
ale i on już zaczyna się sypać. - Marsh wlepił wzrok w ostrygi, po czym jął
podnosić, jedną
po drugiej, połówki skorup i połykając zawartość, popijał każdą z ostryg tęgim
łykiem wina. -
To mnie właśnie dziwi, panie York - ciągnął, gdy spałaszował już pół tuzina
ostryg. - Chce
pan wykupić połowę udziałów w mojej firmie żeglugowej, którą tworzy obecnie
jeden mały,
stary parostatek. W liście podał pan cenę. Nazbyt wysoką cenę. Może gdybym miał
sześć
jednostek, moja firma byłaby tyle warta. Ale nie teraz. - Połknął kolejną
ostrygę. - Pański
wkład nie zwróci się panu nawet przez dziesięć lat, nie z „Reynoldsem”. Ten
statek nie jest w
stanie przewozić dostatecznie ciężkiego ładunku ani pasażerów. - Marsh otarł
usta serwetką
i popatrzył na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Posiłek wzmocnił go, znów czuł
się sobą,
odzyskał kontrolę nad sytuacją. York miał przejmujące spojrzenie, to prawda,
lecz nie było
w nim nic strasznego.
- Potrzebuje pan moich pieniędzy, kapitanie - powiedział York. - Po co mówi mi
pan
to wszystko? Nie obawia się pan, że znajdę sobie innego wspólnika?
- To nie w moim stylu - odparł Marsh. - Pracuję na rzece od trzydziestu lat. Gdy
by-
łem jeszcze chłopcem, pływałem na tratwach do Nowego Orleanu, a zanim nastały
czasy pa-
rowców, na łódkach płaskodennych i kutrach galarowych. Byłem pilotem, flisakiem,
zastępcą
kapitana i nie tylko. Robiłem, co się tylko da w tym interesie, ale jedno jest
pewne - nigdy nie
splamiłem się kłamstwem. Nie oszukuję i nie oszukiwałem moich potencjalnych
klientów.
- Uczciwy z pana gość - rzekł York takim tonem, że Marsh nie był pewien, czy
tamten
zeń nie podrwiwa. - Cieszę się, że zechciał mi pan wyjawić szczegóły związane z
obecnym
stanem pańskiej firmy, kapitanie. Szczerze mówiąc, wiedziałem o tym już
wcześniej. Pod-
trzymuję swoją ofertę.
- Dlaczego? - burknął z przejęciem Marsh. - Jedynie głupiec wyrzuca pieniądze
w błoto. Pan nie wygląda na głupca.
Zanim York zdążył odpowiedzieć, przyniesiono kolejne danie. Kurczaki były
pięknie
wypieczone, dokładnie tak jak Marsh lubił. Odciął jedno udko i zaczął zajadać ze
smakiem.
Yorkowi podano gruby plaster rostbefu, krwisty, prawie nie wysmażony, ociekający
krwią
i sokami. Marsh patrzył, jak tamten zabiera się z wprawą do mięsiwa. Nóż wszedł
w rostbef
jak w masło, gładkim cięciem, bez konieczności wykonywania mozolnych, piłujących
ru-
chów, jak to często zdarzało się Marshowi. Tamten posługiwał się widelcem jak
dżentelmen,
zmieniając dłonie, gdy sięgał po nóż. Siła i gracja; York miał jedno i drugie w
tych swoich
długich, bladych dłoniach i Marsh szczerze go podziwiał. Zastanawiał się, jak
mógł przyrów-
nać te dłonie do kobiecych. Były białe lecz silne, mocne niczym białe klawisze
fortepianu
stojącego w głównej kajucie „Eclipse”.
- A więc? - wtrącił Marsh. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
Joshua York znieruchomiał na chwilę. Wreszcie się odezwał:
- Był pan wobec mnie uczciwy, kapitanie Marsh. Nie odpłacę panu za uczciwość
kłamstwem, jak uprzednio zamierzałem. Nie chcę jednak również obciążać pańskich
barków
brzemieniem prawdy. Są pewne rzeczy, o których nie mogę panu opowiedzieć,
rzeczy,
o których lepiej, aby pan nie wiedział. Przyjmijmy, że to jeden z wiążących
warunków umo-
wy, i jeśli chce pan na nią przystać, musi pan pohamować swą ciekawość w tym
względzie.
Jeżeli się pan nie zgadza, w tym momencie nasze spotkanie dobiegnie końca.
Marsh odkroił pierś drugiego kurczaka.
- Proszę mówić - ponaglił. - Nigdzie się nie wybieram.
York odłożył nóż i widelec i złączył dłonie samymi tylko koniuszkami palców.
- Z pewnych powodów, o których tu nie wspomnę, chcę zostać właścicielem
parostat-
ku. Chcę pływać po tej wielkiej rzece w komforcie i prywatności nie jako
pasażer, lecz jako
kapitan statku. Mam pewne marzenie, pewien cel. Poszukuję przyjaciół i
sprzymierzeńców,
ale mam również wrogów, i to dość licznych. Szczegóły nie powinny pana
interesować. Jeśli
będzie mnie pan o nie wypytywał, nie zawaham się przed wymyśleniem zgrabnej
bajeczki.
...
gosiadabrowska