KONRAD FIAŁKOWSKI
WŁÓKNO CLAPERIUSA
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1969
KOSMODROM
Budowali dwa pasy betonu, dwa pasy, które miały się zbiec tam, gdzie w przyszłości bieleć będą kopuły portu kosmicznego. Na razie jednak był tam tylko piarg i lej wyryty przed wiekami przez jakiś meteor.
Budowali te pasy i klęli marsjański pustynię, autobuldożery wyrywające skały, czerwo-ny piach i liczyli dni do końca.
— Wiesz, Jess, jak wrócę na Ziemię, to wsadzę kombinezon w najciemniejszy kąt stry-chu, a hełm zatknę na patyku w ogrodzie, żeby straszył ptaki przylatujące na grządki mojej matki. Potem wsiądziemy z May w helikopter i polecimy do dużego prawdziwego lasu, takie-go z grzybami i poziomkami. I musi tam być rzeka… albo lepiej jezioro, tak, jezioro, z gorą-cymi od Słońca głazami piaskowca nad brzegiem, na których nie można ustać, tak są gorą-ce…
— I tak się spieczecie na Słońcu oboje, że siódma skóra z was zejdzie… — Jess uśmiechnął się całą twarzą, a wokół jego oczu ułożyły się drobne zmarszczki śmiechu, wido-czne nawet teraz w ekranie.
— No, najwyżej ze mnie. May o tej porze roku jest już czarna jak Murzyniątko z buszu. Wiesz, to te żagle. May zawsze mówi, że człowiek nigdzie się tak nie opala jak na żaglówce.
— I pod emiterem ultrafioletowym…
— Jak to emiterem? — Don nie zrozumiał i patrzył teraz na Jessa swymi wielkimi, brązowymi, dziecinnymi oczyma.
— No, emiter ultrafioletowy opala równie dobrze…
— Ale ja mówię o prawdziwym opalaniu… wiesz, takim na Słońcu.
— Z tym musisz jeszcze trochę poczekać.
— Tylko cztery dni. Widzę już tę wydmę, do której dociągnę mój pas, to będzie w sobotę. Potem wyciągnę się w hamaku przy wideotronie i będę patrzył na mecz Australii z Madagaskarem transmitowany z Ziemi. Mecz skończy się przed naszym świtem, a gdy wzej-dzie Słońce, przylecą po nas.
— Żeby się tylko nie spóźnili. Ci z bazy centralnej stale się spóźniają…
— Chyba nie zrobią nam tego. Wiedzą przecież, co znaczy wreszcie stąd odlecieć.
— Tak, chyba nie zrobią… — powtórzył Jess, ale sam nie był wcale tego taki pewny. Bo przecież Ar. Ar nie odleciał z Marsa wtedy, kiedy się spodziewał. Chciał zapytać Dona, czy znał Ara, ale właśnie wtedy automat zasygnalizował jakieś swoje kłopoty w kopaniu podłoża i Jess wysiadł z kabiny, żeby zobaczyć, co się stało. Zszedł drabinką obok potężnej gąsienicy, nad którą wisiała kabina, i zaraz zapadł się po kolana w piasek. Ten piasek był czerwony jak wszystko na Marsie i tylko gdzieniegdzie błyszczały drobniutkie kryształki kwarcu. — Jak w zwykłym piasku — pomyślał Jess. Potem zaczął brnąć ku przodowi maszy-ny, wzdłuż gąsienicy, a gdy ją minął, poczuł uderzenie wiatru w pierś i hełm i zobaczył, jak tuż nad piaskiem kręcą się małe szybkie wiry. Zapewne nadchodzi burza. — To tak zawsze z początku wygląda — pomyślał i spojrzał w niebo. Ale ono było czarne i gwiazdy ze Słońcem świeciły na nim jak zwykle.
W dole, przed buldożerem, leżał głaz zbyt potężny, by wielka metalowa łapa mogła go poruszyć. Jess wezwał automat, a gdy ten borował dziury pod dynamit, spojrzał daleko w pustynię, gdzie tuż przy horyzoncie pracował autobuldożer Dona. Te dwa pasy zejdą się ze sobą w ogromną literę „V”, znak zwycięstwa i panowania człowieka w tym zapadłym kącie. Jeszcze cztery dni. Odwrócił się, zaklął pod nosem i zaczął się wdrapywać do kabiny, by cofnąć maszynę na czas wybuchu.
Spotkali się wieczorem w bazie. Baza była prowizoryczna i nie miała klimatyzacji. Nocą, gdy temperatura na zewnątrz spadała do minus sześćdziesięciu stopni, mimo centralne-go grzania kopuły stawało się zimno i oddech zamieniał się w szron. Leżeli wtedy w wielkich śpiworach grzanych elektrycznie. Jednak z samego wieczora było cieplej i chodzili po bazie w skafandrach.
— Odwaliłem dzisiaj kawał roboty — powiedział Don, gdy tylko wyszedł ze śluzy. — Moja wydma jest coraz bliżej.
— Ja miałem jakąś cholerną skałę, którą dwa razy wysadzałem — Jess mówił bez złości, obojętnie.
— Jutro chyba niewiele zrobimy, bo będzie burza piaskowa.
— Tak, widziałem dzisiaj wiry na pustyni…
— Chciałbym jednak dociągnąć robotę do tej wydmy.
— Dociągniesz, jak ta przeklęta pustynia nie pokaże pazurów i nie będzie pluć piaskiem przez te wszystkie dni.
Jess skończył przygotowywać kolację i rozparł się w krześle wyciągając swoje długie chude nogi na środek kabiny.
— Tak czy inaczej, za trzy dni wracamy.
— Wracamy — powtórzył Jess i przypatrywał się Donowi, jak dużymi kawałami wy-bierał z puszki świńskie mięso. — To chyba jedyna forma astronautyki dla świń — pomyślał i uśmiechnął się do siebie.
Po kolacji Don włączył wideotron i oglądali jakiś chiński teatr ze smokami i parasolami. Kolory były trochę zniekształcone i Jess zastanawiał się, co by było, gdyby ludzie rzeczywi-ście mieli takie jasnozielone twarze jak na ekranie. Powiedział to Donowi.
— Nic by nie było, bo ludzie by się przyzwyczaili — odpowiedział Don i dalej patrzył w ekran.
— Myślisz, że można by się było przyzwyczaić do zielonych twarzy i mówić: „Och, jak pięknie się zazieleniłaś” albo: „tak się niewinnie zielenisz”.
— Na pewno.
— Hm… ja bym się chyba nie przyzwyczaił…
— A do pustyni się przyzwyczaiłeś?
Jess spojrzał na Dona. Był zły na niego, że to powiedział, bo o pustyni nie mówili nigdy. Ona była i tak wokół nich zawsze. Czasem nawet myślał, że nie zostawia ich samych tu, w bazie, lecz przechodzi przez śluzy wejściowe, by towarzyszyć im w nocy. Nie lubił pustyni i Don o tym wiedział.
— Może byś tak zamknął wideotron i przeszedł na nasłuch centrali — powiedział do Dona i nie patrzył więcej w ekran.
— Zamknę, ale najpierw chcę usłyszeć prognozę pogody dla Europy. Nie chciałbym, żeby padał deszcz, jak wysiądę z rakiety…
— Matka przyniesie ci wtedy pelerynę na Kosmodrom.
— Przyjdą z May i przyniosą pelerynę — zgodził się Don.
— A ja przemoknę… — mruknął Jess.
— Nie lubisz deszczu?
— Lubię, ale jak jestem w domu i patrzę przez okno.
— Powinieneś zostać na Marsie. Tu nigdy nie ma deszczu.
Czego on się, cholera, dzisiaj mnie czepia — pomyślał Jess. — Przecież to ja miałem tę skałę, nie on, i w ogóle jest dalej w robocie.
— Tak, ale tu jest piasek, czerwony piasek, i to jest jeszcze gorsze — powiedział i wie-rzył w to. — Widzisz, piasek włazi wszędzie, za kołnierz i w nogawki skafandra. Poza tym zgrzyta pod zębami i to jest najgorsze. Deszcz zawsze w końcu wysycha.
— Ale w Europie nie będzie w najbliższych dniach deszczu — powiedział Don i zamknął wideotron.
Potem stroili się na centralę. Miała dziwny, urywany sygnał, tak jakby ktoś rzucał kamyki na napiętą powierzchnię bębna. Jej automaty nadawcze były trochę zdezelowane i sygnał błądził po kilku podziałkach skali, co dzień gdzie indziej. Dziś był na samej kresce. Jess powiedział do mikrofonu, że są na odbiorze, i teraz czekali obaj, aż tamci zdecydują się odezwać.
— Co oni właściwie robią w tej bazie? Nigdy nie są gotowi na czas — denerwował się Don.
Jess patrzył na fosforyzujący w ciemności wskaźnik dostrojenia i zastanawiał się, czy ojciec dostał już wiadomość o jego powrocie. W południe woźny puka do jego gabinetu: „Depesza z Marsa, panie profesorze”. Ojciec na pewno siedzi za biurkiem, w swojej szarej, trochę za ciasnej marynarce, masywny, kwadratowy, za wielki na ten gabinet. „Powinieneś był zostać drwalem, nie fizykiem” — śmiała się zawsze matka. Jess próbował sobie przez chwilę wyobrazić ojca jako drwala, ale jakoś mu się to nie udawało. Zresztą jako fizyk ojciec był na dobrym miejscu. Jess też miał zostać fizykiem, ale nie został… szkoda.
— Szkoda, że nie zostałem fizykiem — powiedział Jess.
— Chciałeś?
— Nie ja, ojciec.
— A ty…
— Ja chciałem zostać astronautą.
— Gratuluję — powiedział Don. — Ja chciałem być pilotem. Ale nie udało mi się. Gdy miałem tyle lat, ile potrzeba, samolotami kierowały już tylko automaty, i to lepsze niż te nadawcze z naszej cholernej bazy…
— Nie mają pewnie dobrego konserwatora…
— Nie mają. Ten, co był przedtem, uciekł na Ziemię.
— Puścili go? — zdziwił się Jess.
— Niezupełnie dobrowolnie. Zabrała go rakieta pogotowia z psychiatrą. A teraz jest młody chłopak, tuż po ziemskiej politechnice.
— I nie daje sobie rady — powiedział Jess. — Krzywdzę tego chłopaka — pomyślał równocześnie. — Czy ktokolwiek po ziemskiej politechnice umiałby obsługiwać takie automaty?
— Zaczynają mówić — Don starannie dostrajał odbiornik. — Załóż słuchawki — powiedział do Jessa.
— Nie chce mi się — powiedział Jess i rzeczywiście mu się nie chciało. — Niech tylko Don skończy z bazą wyciągnę się z książką w hamaku — pomyślał.
Spojrzał na Dona i wydało mu się, że Don słucha tego, co mówili, zbyt uważnie jak na komunikat z bazy. — Co mu tam za kazanie prawią? — pomyślał — bo kawałów mu chyba nie opowiadają.
— Don, co oni tam...
Don machnął ręką.
— Wyłącz się — powiedział krótko. To dopiero zaciekawiło Jessa. Założył słuchawki i przez serie trzasków z atmosfery usłyszał tamtego z bazy.
— Nie, nic z tego nie będzie. Nie próbuj mi nawet tłumaczyć. Mówię ci, że nikogo innego na to miejsce nie ma. Jest tylko Rot, a i on niewiele w porównaniu do was umie. Tego Rota wam przyślę za trzy dni. Ale jeden z was i tak musi zostać…
Cholerny świat — pomyślał Jess — znowu jakaś cholerna świnia tam, w bazie, wszystko zawaliła — i czuł się tak, jak kiedyś, gdy jako mały chłopiec nie dostał obiecanego roweru.
Don poczerwieniał.
— Róbcie, co chcecie… My się stąd zwijamy za trzy dni. I nic mnie nie obchodzi, że jakiś idiota tam, na górze, nie załatwi na czas zmiany z Ziemi…
Zaraz im powie, co sądzi o takiej organizacji — pomyślał Jess, ale Don nie powiedział.
— To nie nasza wina — tłumaczył tamten z bazy. — Tobie się wydaje, że ochotnicy na tę budowę walą do nas drzwiami i oknami.
— Niech cię głowa nie boli o to, co mi się wydaje. Ale musi ktoś być na zmianę. Przecież budowa nie stanie.
— Właśnie, nie stanie i dlatego jeden musi zostać. Musi, rozumiesz? I pierwsze rakiety wystartują z tego kosmodromu jeszcze przed marsjańską zimą. Zobaczysz.
Ten z bazy jest strasznie pewny swego — pomyślał Jess i poprawił słuchawki na uszach.
— Może i wystartują, jeżeli autobuldożery będą same ryć tę przeklętą pustynię. Ale nas to nie obchodzi, rozumiesz!
— Ale centrala…
— Wiesz, gdzie mam centralę… Jess pokiwał głową.
— Jasne, Don — powiedział i pomyślał, że teraz tamtego bierze cholera, i zrobiło mu się weselej, choć wiedział, że to wszystko nie jest winą tamtego, że tamten to może nawet swój chłop, który ma tylko parszywą robotę.
— Jak chcesz — powiedział tamten. — W każdym razie Rot przyleci jednoosobową rakietką, wiesz, taką do której tylko jeden facet włazi z trudem. I tu uważamy, że prawo ma wrócić ten, który dalej podciągnął swój pas. Jasne?
— No, ale…
— Nie ma żadnego ale. Podyskutujesz sobie ze swoją ciocią na Ziemi. Teraz uważaj, jak mówię… Powtórz to temu drugiemu albo daj go lepiej do mikrofonu.
O, cholerna świnia — pomyślał Jess. — Ja jestem ten drugi i chcę wam powiedzieć, że jesteście cholerne świnie — powiedział wprost do mikrofonu.
— W porządku — ucieszył się tamten. — No, to na razie. Trzymajcie się, wy… pustyn-ni kosmonauci.
Znowu zabębniło sygnałami bazy i Don zerwał słuchawki.
— Zrobili nas, zrobili nas jak… jak, no, nie wiem jak… ale zrobili. — Don powiedział to zupełnie spokojnie, a Jess pomyślał, że ma rację.
— No i co dalej? — zapytał.
Don wzruszył ramionami.
— W każdym razie nie mogą nas zmusić do rycia tej pustyni.
— Nie mogą — Jess skinął głową — ale mogą nas zmusić, żebyśmy siedzieli w tej bazie tak długo, jak będą chcieli.
— No i co z tego?
— To z tego, że jak będziesz już tu siedział, to będziesz pracował.
— Nie będę.
— Będziesz, bo inaczej zdechniesz z nudów. A zresztą nie jesteś z tych facetów, co siedzą z założonymi rękami, gdy robota nie jest jeszcze gotowa, i oni o tym wiedzą.
— Co, u licha, mówisz ciągle o mnie? A ty?…
— Ja też.
— Co też?
— Ja też będę kończył swoją robotę.
— Skończysz i chcesz stąd wiać. Nie, bracie. Nie tak prędko… mój pas jest dalej pod-ciągnięty od twego.
— Jesteś cholerny głupiec — powiedział Jess i poszedł do swego hamaka. „Myśli, że chcę mu zabrać miejsce w rakiecie, tak jakby już mu się należało”. — Jeszcze ci się to miej-sce nie należy — powiedział głośno. — Za trzy dni można położyć ze dwa kilometry pasa albo i więcej, jak komuś zależy…
— Można i cztery — powiedział Don i wpatrywał się w koniec swego buta, umazanego smarem.
— Zgoda, ale ty nie położysz… — Jess uśmiechnął się. — Musiałby pracować dzień i noc, a i to nie wiem, czy dałby radę — pomyślał.
Don wstał i kopnął krzesło, aż się przewróciło.
— Położę — powiedział — ale potem wracam na Ziemię i nic mnie nie obchodzi cała ta… budowa.
Zdjął z haka na ścianie hełm i wsadził go na głowę.
Ciekawe, czy na Ziemi przed tą… May też jest taki twardy — pomyślał Jess.
— Uważaj, żebyś całego pasa dzisiaj nie skończył — powiedział. Patrzył, jak Don przy-pina zapas tlenu i sprawdza działanie zaworów. — Ma ogromne, wspaniałe plecy — pomy-ślał. — Trzy butle mieszczą się na nich bez trudu. Matka rodziła go na kosmonautę, dając mu takie plecy i krótkie nogi, które nie zawadzają w rakietce. A może został kosmonautą właśnie dlatego, że ma takie plecy i nogi… — Powodzenia, kosmonauto — powiedział, gdy Don wyszedł do śluz. Chciał się obrócić na drugi bok, ale wtedy zawołał go Don.
— Pomóż mi przy śluzach, bo zdaje się trochę je zasypało.
— Co, burza?
— Może i burza… — mruknął Don.
— Włączę oczyszczacz wyjścia — powiedział Jess i włączył automat. Oczyszczacz buczał jak bąk, a gdy wyjście było czyste, zmienił się w komara i grał cienko na wysokich obrotach. Jess włożył hełm i wyszedł przed bazę. Gwiazd nie było, słyszał tylko szum piasku uderzającego z wiatrem o skafander.
— Cholera, ale sypie…
— Zamknij dobrze śluzy — powiedział Don — bo znowu jutro wszędzie będzie piasek. — Zachwiał się pod uderzeniem wiatru.
— Chcesz iść w taką burzę? — zapytał Jess.
— Pójdę. Wyślę sygnał do buldożera, żeby mi przez radio dawał namiary…
— Będziesz miał zakłócenia. To duża burza…
— Dam sobie radę.
Wiatr uderzył go znowu tak, że się zatoczył.
— Może lepiej zostań. To nie jest burza do spacerów.
— Chodziłem w gorsze, w takie, które nawet z Ziemi było widać.
To cholernie uparty facet i chyba pójdzie — pomyślał Jess. — Bohaterów też zasypuje — powiedział.
— Ciebie w bazie nie zasypie — odpowiedział Don. Odszedł parę kroków i nie było go już widać, pomimo że latarka Jessa miała nowe baterie.
— Zamknij dobrze śluzy — powiedział jeszcze Don — bo jutro w zupie będzie piasek.
Jess słyszał go na razie tak, jakby stał krok od niego, ale ostatecznie fale radiowe nie grzęzną w paru metrach takiego piasku, dopiero w kilometrach. Otworzył śluzę i wiatr razem z piaskiem wepchnął go do środka. Otrzepał skafander i odkurzaczem wychwytał wszystkie widoczne ziarnka. Potem podszedł do odbiornika i wybrał fale autobuldożera Dona. Automat nadawał. Nadawał krótkie, urywane sygnały, jakby wołał kogoś i urwał wołanie przy pierw-szym dźwięku, bojąc się wypowiedzieć całego imienia w marsjańską noc, wśród podłej pia-skowej wichury.
Ranek był słoneczny i cichy jak na prospektach „Marsturysta”. Jess obszedł bazę dookoła i patrzył, jak pod słabym wstrząsem jego kroków osypuje się piasek z niewidzialnych chropowatości kopuły bazy. Wzgórza na krańcach doliny były za niebieską mgłą. W górze czarną plamką Fobos biegł na spotkanie Słońcu. — Kiedyś wytworzymy tu atmosferę, przywieziemy wodę i rośliny i świt wtedy będzie bardziej ziemski — pomyślał Jess i przez chwilę żałował, że nie jest swoim praprawnukiem.
Potem wdrapał się po metalowych wąskich schodkach na maszt radiostacji i patrzył na biegnące ku bazie dwa białe pasy. Były równie dalekie jak zawsze. A jednak Dona kończył się bliżej, o te głupie kilkaset metrów — dodał w myśli.
Autobuldożer Dona już nie nadawał. Don był więc na miejscu i wyłączył automat. Nie przekazał do bazy nic, więc Jess nie chciał odzywać się pierwszy. Wykonał nieprawdopodo-bny, ogromny skok z masztu. — Po tylu miesiącach bawi mnie jeszcze ta marsjańska grawita-cja — pomyślał.
A potem rozpoczął marsz, codzienny marsz do autobuldożera. Na początku budowy jeździli łazikiem, ale zepsuł się z tydzień temu i odtąd chodzili piechotą. Budowa nie była daleko, kilka kilometrów w jedną stronę. Chodził tak codziennie przez czerwone morze piachu. Gdzieś pięćset metrów za bazą mijał wielki czerwony kamień. Leżał na linii budowy, ale dotychczas Jess sądził, że dopiero jego następca rozerwie dynamitem czerwony głaz. — Przyzwyczaiłem się do tego kamienia i wolałbym sam tego nie robić — pomyślał przecho-dząc obok.
Parę minut potem zobaczył czarny punkt. To zza horyzontu wystawała potężna łapa autobuldożera. Nigdy nie mógł przyzwyczaić się do jego ogromu. Rozumiał, że fabryka tworząca z piasku i powietrza kosmodrom nie może być wielkości pudełka od zapałek. — Przypomina raczej świątynię nieziemskiego kultu niż poczciwą fabrykę do mieszania piasku — pomyślał, gdy znalazł się w jego cieniu. Doszedł do drabinki, wspiął się do kabiny i wtedy zobaczył Dona.
— Wygrałeś, Jess — powiedział Don — moja cholerna maszyna nie chce się ruszyć. — Powiedział to i dalej patrzył przez szybę na pustynię.
Ma chłopak pecha — pomyślał Jess, ale nawet się nie ucieszył.
— Co się stało? — zapytał.
— Stała wczoraj w zagłębieniu i zasypało ją.
— Masz rzeczywiście pecha — powiedział Jess, zdjął hełm i podszedł do tablicy rozrządczej.
— Jess, ty nie ruszysz tą maszyną…
— Bo co?…
— Mówię ci… nie ruszysz.
Czego on, do cholery, cały czas gapi się przez to okno — pomyślał Jess.
— Może mi nie dasz? — zapytał.
— Nie dam ci. To nie moja wina, że mnie zasypało… Zrobiłem więcej i zrobiłbym jeszcze więcej, tyle, ile trzeba, żeby się stąd wydostać.
— Podobno cię zasypało?…
— Zasypało i ważne jest, ileśmy zrobili do teraz.
Jess wzruszył ramionami.
— Ale go przypiliło — pomyślał. Włączył rozruch i czekał, aż zamrugają czerwone światła kontrolne. Don odszedł od okna. Stanął przed nim dwa kroki, rozkraczył się i wsadził ręce w kieszenie kombinezonu.
— Zastanawiam się, jak będzie wyglądał kosmonauta z pokiereszowaną mordą — powiedział.
Jess powoli odwrócił się do niego.
— Zjeżdżaj stąd… — powiedział.
— Dobrze, pójdę, ale nie sam. Pójdziemy razem do bazy…
— Zjeżdżaj — powtórzył Jess, a gdy Don się nie ruszył, podszedł do niego i pchnął go ramieniem. Wtedy dostał w szczękę. — Cholerny szczeniak — pomyślał i uderzył Dona w żołądek. Czekał, aż ten się zegnie do przodu, i wtedy uderzył od dołu. Głowa Dona poleciała do tyłu. Trzasnął go jeszcze lewym sierpowym i wiedział, że tamten będzie już leżał. — On jest mięczak — pomyślał — a ja rozbiłem sobie kostki. Potem złapał Dona za nogi i pociąg-nął po posadzce do wyjścia. Tam włożył mu na głowę hełm, przekrę...
uniwers1_u1