Rok 2084 - Narkotyki - zalegalizować czy nie - Cała prawda o PKP - Polskie Koryto Państwowe - Czas zapłaty.doc

(82 KB) Pobierz

Rok 2084.

Państwo dzisiejsze chce być bogiem, który wszystko widzi przez kamerę. A to zaczyna być technicznie możliwe – ostrzega teolog i publicysta.

Orwell w swym „Roku 1984" przewidział ekran działający jak kamera, umieszczony w każdym pokoju oraz powszechny podsłuch i „policję myśli". Sądził jednak, znając Sowiety i nazizm, że taki stan rzeczy zostanie jawnie narzucony siłą przez zmilitaryzowaną władzę. Wydaje się nam, że w ustroju demokratycznym nie byłoby to możliwe.

Jednakże to, co w tradycyjnym totalitaryzmie narzucano przez ordynarną przemoc, w demokracji może być wprowadzone przez ustawy. Streścił to Mark Twain: „Niczyje zdrowie, wolność ani mienie nie są bezpieczne, kiedy obraduje parlament". Rządzącym trzeba tylko dogodnego pretekstu do wprowadzenia totalnego nadzoru.

Obłudne uzasadnienia

Taki pretekst już istnieje, a właściwie – preteksty. Jeden z nich to walka z terroryzmem. Już starożytni wiedzieli, że istotnym celem wojen jest spętanie własnych obywateli. Podczas wojny nie pyta się też wiele o słuszność, celowość ani wydatki. Rządom warto więc nieustannie walczyć z zagrożeniem ze strony fanatycznych islamistów itp.

Kontrole antyterrorystyczne idą coraz dalej, dalej niż kontrola obywateli rzekomo wolnych krajów zapoczątkowana z powodu II wojny światowej. Rejestrować można każdą rozmowę telefoniczną, e-maila i oczywiście trasy podróży. Komputery obserwują i rozpoznają twarze na ulicy. Dalsze udoskonalenia nastąpią. Czy naprawdę myślicie, że tajne służby tego nie nadużywają?

Kolejny ważny pretekst to przepisy podatkowe. Podatki wymagają ścisłej kontroli obrotu pieniężnego, gdyż są rabunkowe i zawiłe, trudno je obliczyć, a wielu się uchyla. Gdyby dominowały ryczałty czy inne proste i niskie podatki, nie byłoby powodu do zniesienia tajemnicy bankowej. A tak, służby skarbowe mogą dokładnie zrewidować i obrobić nasze kieszenie.

Ale trzeba jeszcze wejść do domów. Co zrobić, by zniweczyć nienaruszalność mieszkań i inne tego rodzaju gwarancje? Tym pretekstem staje się na naszych oczach obrona rodziny przed przemocą (a rodzinę zdefiniował nasz Sejm jako osoby mieszkające razem). Skoro już wolno „monitorować" każdą rodzinę, w której mogłoby, czyimś zdaniem, dojść do przemocy, jesteśmy tylko o krok od masowych podsłuchów w domach, a dwa od kamer. Skryte filmowanie jest notabene banalizowane przez bezkarne stacje telewizyjne.

Kamera w każdej łazience

Można znaleźć następne okazje. Szef Instytutu Obywatelskiego przy PO zarzucił mi całkowicie gołosłownie, jakoby moim zdaniem „dotykanie dziecka przez rodziców w miejsca intymne można nazwać czułą miłością". Z początku zdumiałem się na taką chamską bezczelność, ale teraz myślę, że sypnął, co jest w planie. Idąc za pomysłem Amerykanów, można przecież zakazać dotykania dzieci w kroczku podczas kąpieli, przepisując ustawowo używanie gąbki. Zrodzi to z czasem potrzebę kamery w każdej łazience.

No bo jakże by można tego zaniechać, jeśli w ten sposób da się pomóc bitym i molestowanym przez wstrętnych rodziców dzieciom. Furda zapisy konstytucyjne o prywatności, można je zmienić albo skłonić bliskich politycznie sędziów TK do uznania, że wszystko się zgadza. Oponentom bezczelni postępowcy zarzucą zaraz sprzyjanie pedofilii, tak jak dziś przeciwnikom szpiegowania rodzin zarzucają poparcie dla katowania dzieci. Tymczasem pobicie dziecka jest przestępstwem, a pedofilia na dodatek wstrętnym zboczeniem, ale można je zwalczać bez zmieniania kraju w więzienie z kamerami!

A przecież Sejm może jeszcze zakazać spania z maluchami w jednym łóżku. Albo uznać zdjęcie gołego bobasa za pornografię dziecięcą i rewidować rodzinne albumy. Nic nie przesadzam, proszę, nie pokazujcie takich zdjęć w USA, bo możecie trafić do więzienia i stracić dziecko. Był taki przypadek.

Analogiczne preteksty wykorzystywane są też przeciwko instytucjom kościelnym. Ich autonomia finansowa drażni. Aby był powód ciągłej nagonki w mediach, a także do nielegalnych działań władz, jak w Belgii, wystarczy, że jeden na kilkuset duchownych okazuje się zamaskowanym zboczeńcem. Przy okazji ignoruje się fakt, że ofiary pedofilii w rozmowach z księżmi wcale nie życzyły sobie, by dane na ich temat przekazywać policji. Ciekawe, że nie słychać o rewidowaniu gabinetów pediatrów, psychologów i adwokatów... Tak czy inaczej, zmierza to w stronę ograniczenia tajemnicy zawodowej i prawa do prywatności.

W miejscach pracy kamer nie brakuje. Wystarczy dać organom prawo do wglądu w taśmy. Dla większego bezpieczeństwa rzecz jasna. Pomocne będą też przepisy o molestowaniu seksualnym czyniące przestępstwo z podrywania koleżanki czy kolegi.

Purytanie i lewica

W zakresie policji myśli sporo już zrobiono. Od dawna przyzwyczailiśmy się do państwowej szkoły i do jednolitych programów. Krytyka ustroju biurokratycznego się tu nie przemknie. Drugi segment to media, które można czynić państwowymi czy wręcz partyjnymi („publiczne" to fikcja), kontrolować przez koncesje, korumpować interesami z władzą albo nie dawać ogłoszeń firm i instytucji państwowych. Wymykają się władzy głównie część Internetu i media katolickie.

Szkopuł w tym, że opodatkowani obywatele pod szkłem nie chcą się rozmnażać. Na Europejkę, wyjąwszy Francję, przypada jakieś 1,5 dziecka. W 2084 roku cywilizacja europejska będzie w zaniku także demograficznie, choć póki co rządy uważają najwyraźniej, że podniósłszy VAT, jakoś wyżywią siebie i swoich (5 mld z podwyżki VAT odpowiada z grubsza kosztowi wzrostu liczby funkcjonariuszy o 50 tys.).

Żądza absolutnej władzy i kontroli ma oczywiście zaplecze ideologiczne. Na pierwszym miejscu wymienię anglosaski kalwinizm, czyli purytanizm. Zaprowadzał on, gdzie mógł, cenzurę i ścisłą kontrolę społeczną w sferze poglądów i obyczajów (skupiając się na płciowości). W czasach nowszych najbardziej znanym jego osiągnięciem  było wprowadzenie w  Stanach Zjednoczonych prohibicji alkoholowej.

Ponieważ ten purytanizm się zlaicyzował, utracił kompas w postaci dekalogu, a została tylko chęć powszechnej kontroli i niezdrowa ciekawość względem cudzego życia prywatnego. Dlatego w USA aborcja jest w porządku, ale romanse polityków to skandal, a ukaranie agresywnego dzieciaka klapsem – nieomal przestępstwo. Z tradycji powyższej biorą się też próby narzucenia jednego sposobu mówienia i myślenia odnośnie do kwestii socjalnych, różnic rasowych, ekologii. Tłumaczy ona również niechęć do katolicyzmu.

Drugie źródło to oczywiście europejska lewica. Niezmiennie totalitarna, co pokazali choćby komuniści, narodowi socjaliści oraz laicki rząd Hiszpanii przed powstaniem Franco. Tak zwana lewica jest w kategoriach historii idei agresywną odmianą kolektywizmu, chybionego platońskiego poglądu o wyższości zorganizowanego w państwo społeczeństwa ludzkiego nad jednostką i nad wspólnotami oddolnymi, takimi jak rodzina. Marksoengelsizm nienawidził więc rodziny jako ostoi konserwatyzmu, religii i w ogóle niezależności człowieka.

Nie należy się dać zmylić tym, że lewica mówi dziś o prawach człowieka jako jednostki. Raz, kamufluje się. Dalej, schlebia egoizmowi indywidualnemu. A przede wszystkim, gwarantem i źródłem tych praw czyni państwo, zwane opiekuńczym, które ma rzekomo zapewnić ludziom dobrobyt, po drodze budując olbrzymią biurokrację. Lewica chce też dominacji państwa nad rodziną oraz walki z religią.

Owe prawa są zresztą przez postępowców rozumiane w sposób szczególny. Na czoło wysuwa się wolność rozumiana jako prawo do występków oraz godność człowieka jako tarcza przed naganą. Żeby matka nie żyła niegodnie zniewolona, wolno jej uśmiercić dziecko poczęte; żeby starzec nie żył niegodnie, należy go dobić. Natomiast ochrona godności takich zabójców i zboczeńców staje się kneblem dla wolności słowa.

Rzeczywiste prawa człowieka

Biblia i chrześcijaństwo sprzeciwiają się roszczeniom władzy, są więc barierą dla tych zamysłów – szczególnie w Polsce, gdzie Kościół jest najważniejszą społecznością niezależną od państwa. Natomiast mówiąc w języku zasad politycznych, tym zagrożeniom należy przeciwstawić rzeczywiste prawa człowieka. Te, które wymieniał niegdyś chrześcijański z ducha liberał John Locke.

Najpierw życie, bo bez niego nie ma innych praw – „nie zabijaj!". Wolność, bo ona stanowi o jakości życia i czyni człowieka człowiekiem, a nie niewolnikiem. Nie ma też bez niej autentycznej, wewnętrznej moralności, miłości, wiary, szczęścia, odpowiedzialności. A wreszcie własność, gdyż bez oparcia materialnego nie ma ani życia, ani wolności. „Nie kradnij!" to zresztą podstawa normalnej ekonomiki.

Bronić tych praw należy przede wszystkim przed biurokratycznym państwem, gdyż jako potężne i konkurujące z obywatelami stanowi szczególne zagrożenie. Jak państwa dzisiejsze odnoszą się do życia, świadczy aborcja i eutanazja. Wolność jest ograniczana przez tysiące dokuczliwych przepisów i programowo znoszona pod pretekstem zapewnienia dobrobytu, ładu i bezpieczeństwa (a że ludzie boją się ryzyka, często godzą się na niewolnictwo w zamian za czczą obietnicę pełnej miski świadczeń socjalnych). Wreszcie własność jest dotkliwie zredukowana przez rabunkowe podatki i przepisy krępujące gospodarkę.

Tymczasem jedyne zdrowe państwo to państwo minimum, dobrze pełniące swe funkcje w dziedzinie zapewnienia bezpieczeństwa i sprawiedliwego prawa, a wstrzymujące się od pilnowania każdego kroku obywateli czy pozbawiające rodzinę jej naturalnej funkcji.

Chrześcijańska wolna wola

Może spyta ktoś, czemu teolog upomina się o wolność? Ponieważ chrześcijaństwo uznaje wolną wolę i osobistą odpowiedzialność, a wolność i wyzwolenie są w świetle Biblii wartościami. Następnie dlatego, że bałwochwalczy kult państwa i przejmowanie przez nie pełni władzy stanowi grzech przeciwko Bogu, jedynemu prawdziwemu królowi tego świata. Niektórzy myślą, że Bóg jest wielkim bratem z Orwella, który nieustannie nas obserwuje. Nie, gdyż Bóg widzi nas od wewnątrz, takimi życzliwymi oczyma, jakimi widzimy siebie, mając prawe sumienie.

Państwo dzisiejsze chce jednak być takim bogiem, który wszystko widzi przez kamerę – a to zaczyna być technicznie możliwe.

Michał Wojciechowski

Narkotyki: zalegalizować czy nie?

Kolejni politycy na świecie rozważają legalizację narkotyków jako metodę na zmniejszenie przestępczości

Prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos rozważa legalizację narkotyków. – Walka z handlem narkotykami to dla nas kwestia bezpieczeństwa narodowego – powiedział w wywiadzie dla „Financial Times” Santos.

Jego zdaniem potrzebna jest globalna dyskusja, czy aby najlepszą metodą w tej walce nie byłaby legalizacja narkotyków. W ten sposób bowiem gangi i kartele narkotykowe straciłyby podstawy egzystencji.

– To wspaniały pomysł, bo to właśnie narkotykowa prohibicja jest główną przyczyną przestępstw dokonywanych przez narkotykową mafię – powiedział „Rz” Frederik Polak z Europejskiej Koalicji dla Racjonalnej i Efektywnej Polityki ds. Narkotyków (ENCOD).

– Ludzie chcą i zawsze będą chcieli brać substancje psychoaktywne. Ponieważ są zabronione, ich sprzedaż została zmonopolizowana przez kartele narkotykowe, a przez to ich cena jest wysoka. To zaś jest główną przyczyną korupcji, przemocy i zabójstw. Jeśli narkotyki byłyby legalne, handlarze straciliby zainteresowanie tym rynkiem. Zmniejszyłaby się też przemoc, co najlepiej pokazuje przykład alkoholu: w czasach prohibicji w USA gangsterzy, na czele z Alem Capone, zrobili największe kariery. Dziś nikt nie zabija dla zysków ze sprzedaży alkoholu – podkreśla Polak.

Legalizacja narkotyków zyskuje także coraz więcej zwolenników wśród polityków. „Przegraliśmy walkę z narkotykami. Najwyższy czas zamienić nieskuteczną strategię na bardziej efektywną” – przyznali w liście otwartym byli przywódcy państw Ameryki Łacińskiej Fernando Henrique Cardoso z Brazylii, César Gaviria z Kolumbii i Ernesto Zedillo z Meksyku.

Zgadza się z nimi Tom Königs, polityk z niemieckiej partii Zielonych i przewodniczący Komisji Praw Człowieka Bundestagu. Jego zdaniem nadszedł czas na radykalną zmianę metod. – Prohibicja narkotykowa jest gwarantem zysków dla mafii narkotykowej – powiedział „Rz”. Tylko w Meksyku kartele narkotykowe rocznie zarabiają 40 mld dolarów. – Wszelkie zakazy i konsekwencje karne zwiększają ryzyko handlarzy, przez co rosną ich premie. Dzięki legalizacji narkotyków ich zyski spadną, a co za tym idzie, nie będą mogły być inwestowane w inną działalność kryminalną – dodaje Königs.

Nie wszyscy są jednak tego zdania. – Zalegalizowanie narkotyków byłoby historycznym błędem – uważa Antonio Maria Costa, dyrektor biura ONZ ds. narkotyków i zwalczania przestępczości UNODC. Jego zdaniem gdyby narkotyki mógł kupić każdy obywatel, doprowadziłoby to do fali narkomanii i zgonów wywołanych przez nadużycia. Państwo nie może pozwalać swoim obywatelom na korzystanie z tak niebezpiecznych substancji.

Przeciwnicy legalizacji podkreślają także, że wzrost liczby osób uzależnionych doprowadziłby do wzrostu kosztów ich leczenia. Mogłyby się one okazać wyższe niż wpływy do budżetu ze sprzedaży narkotyków i oszczędności powstałe w departamentach policji, więziennictwie itd. Ponadto w przypadku zalegalizowania narkotyków tylko w niektórych krajach powstałoby niebezpieczeństwo turystyki narkotykowej.

– Legalizacja narkotyków spowodowałaby wielkie zmiany. Największą niewiadomą jest to, o ile wzrosłaby liczba uzależnionych – mówi „Rz” prof. Peter Reuter, z departamentu kryminologii na Uniwersytecie w Maryland. – Jeśli byłby to niewielki wzrost, byłbym za legalizacją, w przypadku gdyby był duży, sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Nie wiadomo bowiem, co jest lepsze – zmniejszenie przestępczości i przemocy czy wzrost uzależnień – dodaje.

Zwolennicy legalizacji narkotyków przytaczają jednak przykład Portugalii. Kraj ten w 2001 r. częściowo zalegalizował narkotyki (posiadanie ich na użytek własny nie jest karane). Jak wynika z raportu amerykańskiego Instytutu Cato, pomysł był trafiony. W ciągu pierwszych pięciu lat od wprowadzenia nowych przepisów konsumpcja wśród młodzieży nie tylko nie wzrosła, ale wręcz spadła z 2,5 do 1,8 proc.

Zmalała tez liczba zgonów z przedawkowania z 400 do 290 przypadków rocznie.

Liczba nowych infekcji HIV poprzez używanie niesterylnych igieł spadła zaś z prawie 1,5 tys. do około 400. – Jest to o tyle ważne, że zakażenia i infekcje są częściej przyczyną śmierci niż sam nałóg – argumentuje Königs. Dodaje, że produkcja, handel i konsumpcja narkotyków powinny być legalne.

– Narkotykowa prohibicja musi być zastąpiona odpowiednimi regulacjami. Narkotyki mogłyby być sprzedawane np. przez apteki, a ich jakość powinna być kontrolowana przez państwo – mówi „Rz” niemiecki polityk.

Katarzyna Malinowska-Sempruch, kierująca międzynarodowym programem polityki narkotykowej w Open Society Institute, uważa, że radykalne rozwiązanie nie byłoby najlepsze.

– Rzeczywiście trzeba szukać alternatywy, bo obecna strategia się nie sprawdza. Coraz więcej pieniędzy wydajemy na walkę z narkomanią, a mimo to sprzedaż narkotyków i liczba osób uzależnionych rośnie. Zarabia na tym mafia, a koszty ponosi społeczeństwo – mówi „Rz”. – Myślę, że sensownym pomysłem jest legalizacja marihuany. Ale niewyobrażalna jest dla mnie legalizacja wszystkich narkotyków – dodaje.

Za legalizacją marihuany opowiedział się też amerykański miliarder i filantrop George Soros. Jak wyliczył, legalna sprzedaż przyniosłaby nawet 2 miliardy dolarów wpływów do budżetu z podatków i oszczędności na policji i więziennictwie. Legalizacja wszystkich narkotyków oznaczałaby zaś nawet 40 mld dolarów więcej w budżecie.

– Rządy nie powinny mieszać się w to, co obywatele chcą palić, inhalować czy wstrzykiwać sobie w żyły. Rolą rządów jest zagwarantowanie dostępności rzetelnych informacji i odpowiednie uregulowanie rynku – uważa Jorge Roque z ENCOD.

Małgorzata Zdziechowska

 

Cała prawda o PKP: Polskie Koryto Państwowe.

W PKP jest 350 osób w radach nadzorczych i zarządach, w tym kilkunastu prezesów, a także 90 dyrektorów i ponad 20 osobnych firm. Na jednym dworcu rządzi kilka spółek, jedna zajmuje się torami, inne pociągiem, peronem, wyświetlaczem czy głośnikiem.

Jest też twór Kolejowe Przedsiębiorstwo Turystyczne. Organizuje wesela. Wszystkie płacą sobie nawzajem gigantyczne pieniądze. Może to dlatego ostatni raz nowy odcinek trasy kolejowej oddała do użytku ekipa... Edwarda Gierka (+88 l.). 34 lata temu

W spółkach PKP w wygodnych fotelach rozsiadło się co najmniej 14 prezesów pobierających tłuste pensje. Na nich pracuje armia dyrektorów, wicedyrektorów, kierowników, ich zastępców... A nad nimi wszystkimi czuwają jeszcze członkowie rad nadzorczych. Ile na to idzie pieniędzy? Oficjalnie nie wiadomo.

- Tylko w radach nadzorczych i zarządach kolejowych spółek pracuje 350 osób. Kiedyś zapytaliśmy o dyrektorów i wicedyrektorów, jak również o ich pensje, odmówiono nam wypowiedzi - mówi nam Adrian Furgalski, dyrektor zespołu doradców gospodarczych TOR. Znane są tylko szacunki - na utrzymanie tej biurokratycznej machiny trzeba wydać 1,5 miliona złotych. Miesięcznie. To równowartość 75 tysięcy biletów pociągu TLK na trasie Katowice - Kraków.

Kolej rozrasta się na potęgę - już dziś kolejowe spółki wydają gazety, mają drukarnie, organizują wczasy i wesela, podłączają do internetu i wynajmują mieszkania. - Tylko administrowaniem nieruchomościami zajmuje się dwa tysiące urzędników - ocenia Furgalski. A teraz w strukturach PKP pojawiła się nowa spółka: Dworzec Polski, która będzie pobierać opłaty za... zatrzymanie się pociągu na dworcu. - Opłata dworcowa, podobnie do opłaty lotniskowej, ma zapewnić utrzymanie dworców w dobrym standardzie, jaki zyskają po zakończeniu ich modernizacji czy przebudowy - tłumaczy Łukasz Kurpiewski, rzecznik prasowy Grupy PKP.

Na razie polskie koleje mają już 4,5 mld złotych długu. Bo cudów nie ma, ktoś musi to spółkowe bizancjum utrzymać. Pewnie skończy się tak, że zapłacą podatnicy.

21 – tyle spółek i podległych im firm zajmuje się koleją w Polsce
350 – tyle osób zasiada w radach nadzorczych, zarządach i dyrekcjach kolejowych spółek
18 tys. zł – tyle miesięcznie może zarabiać prezes kolejowej spółki
1,5 mln zł – tyle kosztuje miesięcznie utrzymanie dyrektorów, zarządów i rad nadzorczych w kolejowych spółkach
14 tysięcy – tyle trzeba sprzedać biletów Intercity na trasie Kraków – Warszawa, by utrzymać przez miesiąc szefów kolejowych spółek
75 tysięcy – tyle trzeba sprzedać biletów TLK na trasie Katowice – Kraków, by utrzymać przez miesiąc szefów kolejowych spółek

Wchodząc na dworzec widzisz jeden budynek i swój pociąg. Ale czy wiesz, że tym wszystkim zarządza aż pięciu prezesów z pięciu kolejowych spółek? Tak to wygląda w praktyce:

1. Budynkiem dworca administruje spółka Dworzec Polski
2. Peronami i torami zarządza spółka Polskie Linie Kolejowe
3. Pociąg należy do Przewozów Regionalnych
4. Tablice informacyjne w formie wyświetlaczy obsługiwane są przez spółkę PKP Telekom
5. Zapowiedziami pociągów na dworcach zajmują się spółki Intercity lub Przewozy Regionalne

Czas zapłaty.

Za dwa lata waluty będą warte mniej niż papier, na którym je wydrukowano. Przywódcom świata (i finansów) nie uda się uratować systemu równowagi walutowej. Rozpocznie się walka o złoto, ziemię, żywność, paliwa i używki – futurystyczną wizję snuje analityk

Niedawno skończył się szczyt G20 w Seulu (11 – 12 listopada). Uczestnicy ogłosili, że kryzys dobiegł końca, a ryzyko wojny walutowej jest nieznaczne. W gronie największych emitentów walut rezerwowych postanowiono koordynować działania na rzecz unikania manipulacji kursem. Nie poruszano jednak kwestii niedowartościowania juana ani nadmiernego emitowania pieniędzy przez USA.

Rozstrzygnięcia szczegółowe mają w przyszłości wypracować ministrowie finansów grupy. Część obserwatorów jest sceptyczna wobec pewności uczestników szczytu, że nadchodząca rzeczywistość zastosuje się do ich życzeń. Pytanie, co dalej, nadal wisi w powietrzu…

Bieda i przemoc

Naprawdę chcecie wiedzieć, co będzie dalej? No to wam opowiem. Za mniej więcej dwa lata waluty będą warte mniej niż papier, na którym je wydrukowano. Przywódcom świata (i finansów) nie uda się uratować systemu równowagi walutowej. Po krótkiej i wyniszczającej wojnie na drukowanie pieniędzy i gry na obniżenie ich wartości, by chronić narodowe rynki, ujawni się rzeczywisty rozmiar "czarnej dziury" światowego zadłużenia zasysającej kolejne państwa i gospodarki.

Przez ostatnie 20 lat (a według niektórych o wiele dłużej) produkowano waluty, papiery wartościowe, wierzytelności i ich pochodne, które narosły w gigantyczną masę kompletnie oderwaną od gospodarczych fundamentów. Teraz przychodzi czas zapłaty. Ceną nie będzie recesja, jaką straszą ekonomiści, czyli brak rozwoju, zastój. Ceną będzie "zwinięcie" światowego systemu finansowego do rozmiarów jak tuż po wojnie w Europie – z tą różnicą, że bez światowej waluty, planu Marshalla i bez widoków na jakiekolwiek źródła przychodów i kredytów.

Wobec kurczącej się gospodarki (faktyczna niewymienialność "śmieciowych" walut sparaliżuje handel światowy i gospodarki oparte na wysokich technologiach) rządy będą miały jedno zadanie: zachowanie elementarnego ładu społecznego – dystrybucji żywności, paliw, utrzymanie – jak najdłużej – podstawowej infrastruktury. Drastycznym ograniczeniom lub likwidacji ulegnie większość programów socjalnych i cała sfera edukacji i kultury. Obcięte zostaną środki na państwową przemoc – w pierwszej kolejności wojsko, potem policję i straż graniczną. Protesty na tle socjalnym nakładać się więc będą na wzrost przestępczości i napływ imigrantów, co jeszcze bardziej będzie naruszać struktury państwowe i prowadzić do fal przemocy ogarniających wielkie miasta.

Walka o przetrwanie

Nastąpi silne rozwarstwienie społeczne – obszar biedy poszerzy się kosztem klasy średniej. Jej degradacja oznaczać będzie zanik warstw stabilizujących do tej pory demokrację – a więc otworzy drogę do uwiądu demokracji. Regułą stanie się państwo stanu wyjątkowego i zawieszenie części dotychczasowych praw obywatelskich w imię ratowania stabilności. Wobec powszechnej pauperyzacji i konfliktów na tle socjalnym i etnicznym w Europie powstawać będą coraz liczniejsze obszary biedy i przemocy, wobec których rządy będą bezradne.

Procesy te nie rozłożą się bynajmniej równomiernie. W Europie najsilniejsze państwa, zdolne do zapewnienia względnej równowagi wewnętrznej w początkowej fazie, zaczną opóźniać własny upadek kosztem słabszych. Wobec braku źródeł dochodów (załamanie się eksportu) zaczną poszukiwać środków poprzez drenaż gospodarek i zasobów państw silniej dotkniętych kryzysem.

Najpierw narzucą dyscyplinę budżetową w imię stabilności całej strefy euro, co będzie de facto oznaczało pozbawienie "ofiar" swobody decyzyjnej dotyczącej własnych programów ratunkowych. Potem narzucą regulacje prowadzące do wyprowadzania tej resztki aktywów z obszarów peryferyjnych, które da się użyć w odsunięciu w czasie własnego załamania. Państwa, które wobec wizji bankructwa i upadku poddadzą się tej presji, przez jakiś czas będą się łudzić, że nie zostaną zupełnie same wobec nadchodzącego nieuchronnie kolapsu.

Państwa, które się nie zgodzą i stawią opór, zostaną od razu wyrzucone poza nawias świata, w którym można jeszcze chodzić po ulicach bez ryzyka rabunku i sprzedawać lub kupować cokolwiek za cokolwiek.

W drugiej fazie kryzysu walka o przetrwanie się zaostrzy. Tam, gdzie przebiegają szlaki zaopatrzenia, gdzie są surowce lub moce produkcyjne zdolne ratować gospodarki "regionalnych suwerenów", drenaż zostanie wsparty groźbami użycia siły lub bezpośrednimi interwencjami zbrojnymi. Stosunek do tych interwencji miejscowej ludności będzie niejednoznaczny – w wielu wypadkach opór będzie symboliczny, czemu sprzyjać będzie nadzieja na przetrwanie pod obcą dominacją w warunkach elementarnego bezpieczeństwa i przy jakichkolwiek środkach do życia.

Upadek bezpieczeństwa publicznego

Wyścig po resztki zasobów będzie z kolei prowadził do kolizji interesów między regionalnymi "suwerenami" i tym samym do konfliktów między nimi. Ich skala nie będzie przypominała operacji z czasów wojen światowych (brak środków, brak masowych armii z poboru), lecz konflikty o niskiej intensywności, znane do tej pory z wojen w tzw. Trzecim Świecie, z podobnymi skutkami – falą migracji z krajów objętych wojnami, całymi regionami destabilizacji i załamania się porządku publicznego.

Do najbardziej pożądanych dóbr będą należeć złoto, ziemia rolna i żywność, paliwa i energia elektryczna oraz, jak zawsze, używki. To, co się da przełożyć na te walory, będzie w cenie, cała reszta straci dotychczasowe znaczenie. W ciągu zaledwie dekady na znacznych obszarach Europy przerwana zostanie ciągłość kulturowa, opierająca się na powszechnym szkolnictwie, kumulowaniu i przekazywaniu wiedzy. Podobnemu procesowi ulegnie system łączności i transportu, w tym swoboda podróżowania i zdolność do komunikowania się na odległość.

Wraz z upadkiem bezpieczeństwa powszechnego będzie postępować rozkład więzi w większych organizmach terytorialnych. Coraz większą rolę odgrywać będą lokalne rynki oparte na handlu wymiennym towarami nieprzetworzonymi, które będą coraz słabiej skomunikowane z dawnym politycznym centrum. Państwa, jakie znamy od czasów nowożytnych, stopniowo przestaną istnieć.

Nie do pomyślenia?

To rodzaj żartu futurystycznego, przyznaję – przesadzonego i dość ponurego. Ale sensem futurologii nie jest odgadywanie przyszłości, bo to się przecież nigdy nie udaje. Sensem jest testowanie teraźniejszości, różnych perspektyw, by odnaleźć we współczesności kluczowe elementy, które uświadomią nam, gdzie jesteśmy. Poniżej stronniczy wybór faktów z jednego tygodnia. Łączy je tylko to, że jeszcze dwa – trzy lata temu były nie do pomyślenia. A w niektórych wypadkach zaledwie parę miesięcy temu…

– Amerykańska Rezerwa Federalna podjęła decyzję o dodrukowaniu 600 mld dolarów przy niezmienionej stopie oprocentowania depozytów. To poluzowanie polityki monetarnej spotkało się z falą oburzenia wśród polityków i ekonomistów. Najsilniej protestowały Niemcy i Chiny, obawiając się sztucznego zaniżania wartości dolara. Zaczęto mówić o wojnie walutowej. "Tak długo, jak nie ma na świecie opamiętania przy drukowaniu niektórych walut (…), wybuch kolejnego kryzysu jest nie do powstrzymania" – skomentował to doradca banku centralnego Chin (4 listopada).

– Na łamach "Financial Times" szef Banku Światowego Robert Zoellick zabrał głos w sprawie ryzyka wojen walutowych i protekcjonizmu. Opowiedział się za przywróceniem standardu złota dla sterowania ruchami walut (8 listopada).

– Cena złota w transakcjach typu spot przebiła granicę 1400 dolarów za uncję, co stanowi historyczny rekord nienotowany od kilkudziesięciu lat. Jakiś czas temu ekonomista czołowego polskiego banku, a potem członek Rady Polityki Pieniężnej mówił: "Złoto na rynkach finansowych jest anachronizmem. Teraz to bardziej surowiec przemysłowy niż środek płatniczy". Rezerwy złota NBP należą do najniższych w eurolandzie (8 listopada).

– Niemiecki minister obrony Karl zu Guttenberg opowiedział się za polityką bezpieczeństwa (w tym misjami militarnymi) w celu zabezpieczenia interesów gospodarczych Niemiec, dodając, że należy o tym mówić "bez zażenowania". "W ostateczności konieczne może być zaangażowanie militarne, by chronić nasze interesy, np. wolne drogi handlowe, albo zabezpieczyć niestabilność całych regionów, która odbiłaby się na naszych szansach związanych z handlem, miejscami pracy i dochodami". W maju tego roku ze stanowiska ustąpił prezydent Horst Koehler po fali oburzenia na jego wypowiedź, że być może konieczne będą działania militarne, by chronić niemieckie interesy gospodarcze w świecie (9 listopada).

– Tylko 1/3 z ponad 80 myśliwców F-16 holenderskich sił powietrznych nadaje się do użytku. Reszta z powodu remontów i "kanibalizmu technicznego" jest uziemiona. W wielu wypadkach w hangarach stoją "szkielety samolotów". Powodem są cięcia budżetowe i program oszczędnościowy wprowadzony w armii (9 listopada).

I na koniec:

– 4 – 12 listopada. W Polsce dominowały następujące tematy: secesja paru posłów opozycyjnych, kwestia katastrofy w Smoleńsku, zamieszki uliczne z okazji Święta Niepodległości.

Bartłomiej Sienkiewicz

Zgłoś jeśli naruszono regulamin