Saga o Zbóju Twardokęsku 04 - Letni Deszcz. Sztylet - Brzezińska Anna.doc

(2478 KB) Pobierz
ANNA BRZEZIŃSKA

ANNA BRZEZIŃSKA

 

Letni deszcz

Sztylet

 

Agencja Wydawnicza

RUNA


LETNI DESZCZ. SZTYLET

Copyright © by Anna Brzezińska, Warszawa 2009

Copyright © for the cover illustration by Dagmara Matuszak

Copyright © 2009 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2009

 

Projekt okładki: Fabryka Wyobraźni

Opracowanie graficzne okładki: własne

Redakcja: Renata Lewandowska

Korekta: Jadwiga Piller

Skład: własny

Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o.

ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków

 

Wydanie I

Warszawa 2009

ISBN: 978-83-89595-57-7

 

Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp. j.

Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:

Agencja Wydawnicza RUNA

00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 436

tel./fax: (0-22) 45 70 385

e-mail: runa@runa.pl


Prolog

Wiedźma wiedziała, że zaraz przyjdą ją zabić.

Wojownicy Warka dokonali tak wiele, by wydobyć się z Przychytrza. Z resztek sprzętów i nadpalonych desek, wyrzuconych przez fale zdołali sklecić łodzie i spuścili je na wodę. Kilka dni płynęli potem pod rozpalonym słońcem, mimo wycieńczenia szczęśliwi, gdyż już widzieli siebie na ojczystym brzegu, witanych w chwale - wszak powracali z kniaziem, wydobywszy go z najdotkliwszej opresji. Wicher popychał ich ku Sinoborzu i czuli na wargach, spieczonych od pragnienia, smak biesiadnego wina. Przekonywali się w myślach, że w niczym nie zawinili przeciwko bogom, a zamysły Warka, choćby najbardziej wszeteczne, dogorywały wraz z nim. Bo władca Sinoborza wciąż kołatał się pomiędzy życiem a śmiercią, kojony troskliwymi naparami przez kapłana. Wojownicy z rzadka spoglądali ku niemu. Pozostawiali tę sprawę bogom.

Sztorm ogarnął ich bez ostrzeżenia. Tak się czasami zdarza.

Spośród siedmiu łodzi, które wyruszyły z Przychytrza, tylko dwie uderzyły w kamienny brzeg. Ludzie ratowali się na oślep, płynąc pomiędzy ościeniami skał, które wypryskiwały ponad powierzchnię w bryzgach piany. Wiedźma nie pamiętała, jakim sposobem drużynnicy zdołali wydobyć z kipieli nie tylko Warka, ale również jeńców. Ocknęła się na plaży z ustami pełnymi żwiru.

- Wciąż dycha, ścierwo! - Ktoś uderzył ją w twarz. Zbiegun, heretycki kapłan Kei Kaella, kołysał się nad nią, przykucnąwszy na piętach.

- Pij! - Siłą rozwarł jej szczęki i wlał w usta kilka kropel mlecznego naparu.

Piekący ból natychmiast rozlał się w gardle i spłynął falą w dół ciała. Wzdrygnęła się.

- Jesteście pewni, wasza wielebność? - dobiegł ją jeszcze głos drużynnika. - Nie lepiej ubić?

Odpowiedź zagubiła się wśród cierpienia, bo jad prędko wnikał w żyły. Podnieśli ją, wykręcili ręce. Ktoś krzyczał, lecz słowa uciekały już, rozmywały się w jasne strugi konających żmijów, kiedy wojownicy Warka zbierali z jałowej plaży trupy towarzyszy.

Ocknęła się na lodowatej metalowej powierzchni. Deszcz wciąż zacinał. Huczało rozjuszone morze. Kapłan wychylił się ku wiedźmie, pomiędzy prętami klatki nabrał w dłoń kłąb włosów i szarpnięciem poderwał jej głowę.

- Będziesz dla mnie śniła - wyszeptał; w jego konwulsyjnie wykrzywionej twarzy pobłyskiwały wielkie, końskie zęby. - Wyśnisz dla mnie wolność. Sięgniesz poprzez Wewnętrzne Morze i wezwiesz pomoc. Tak właśnie zrobisz albo zdechniesz. A oni wraz z tobą.

Pobiegła spojrzeniem za jego wzrokiem i w kącie klatki spostrzegła obu zwajeckich kniaziów, okrytych ciemnym łachmanem płaszcza. Czarnywilk zwiesił łeb, lecz spomiędzy skołtunionych włosów lśniły jego przemyślne, wiedzące oczy. Uważaj, dziewczyno, wołały. Sztorm ich pokonał, więc chcą dzisiaj zabijać.

Suchywilk leżał nieruchomo. Mogłaby go wziąć za topielca, lecz w sinych, uchylonych wargach kołatał się jeszcze dech. Mimowolnie wspomniała wojownika, który zastąpił jej drogę na Książęcym Trakcie w Spichrzy - połyskliwy szłom, huczący śmiech i ramiona tak pewne, jakby mógł toporem rozrąbać słońce. Nie rozpoznawała go w tym steranym starcu. Nie był już nawet kniaziem. Choćby zdołał jakąś bezprzykładną, baśniową sztuczką wydobyć się z niewoli, nikt go nie przyjmie na pokład, kiedy smocze łodzie wyruszą na południe przeciwko Wężymordowi i całej potędze Pomortu. Wojownicy nie podążą za kaleką, choćby najbardziej znamienitym. Ręka, która nie może utrzymać miecza, nie dzierży władzy. Tak zawsze było, tak i pozostanie.

- Podciągajcie! - Kapłan się cofnął.

Zaskrzypiał łańcuch i klatka zakołysała się gwałtownie. Wiedźma skuliła się, kiedy czterech rosłych wojowników zamocowało jej więzienie na masywnej żelaznej sztabie, przecinającej łuk na wpół zapadniętej bramy.

Co tu kiedyś było? - pomyślała machinalnie. Dzwonnica? Krużganek?

- Nie zaczerpniesz mocy z ziemi. - Zbiegun przypatrywał się jej z nienawiścią. - Ani z kamienia, ani z trawy, ani z żadnej żyjącej istoty. Bez mojego pozwoleństwa nie zakosztujesz kropli wody ni okruszyny chleba, a wszystko, co dostaniesz, dostaniesz z mojej łaski, póki nie ulegniesz. Póki nie zawołasz dla mnie poprzez morze.

Przycisnęła mocniej policzek do żelaznej posadzki, lecz nie zamknęła oczu: jawnie okazywane lekceważenie mogłoby go rozwścieczyć, a gniew Zbieguna zwykle sprowadzał razy nie tylko na nią, ale i na obu Zwajców. Poza tym chciała, żeby wierzył w jej opór, choć prawda była zupełnie inna. W rzeczywistości nie pozostały jej żadne moce. Sprzeniewierzyła się zwierzołakowi i nagięła jego wolę, a on ją opuścił. Reszty dopełnił sam Zbiegun, pojąc ją sokiem źródła Ilv.

Nie rozumiał natury mocy. Usiłował okiełznać wiedźmę - wszak służki bogini czyniły tak nieraz - lecz nie znał rytuałów ni korczyw, jakimi pojono wołwy w ciemnych salach pod przybytkiem Kei Kaella. Tymczasem woda ze źródła Ilv nie wspomagała magii i nie wyostrzała wzroku. Nie, woda ze źródła Ilv, na dobre skalana pragnieniem Zird Zekruna, który poważył się zgasić skrzydlate węże nieba, niosła jedynie pustkę i zagładę wszelkiej mocy.

Nie przyznała się do tego nawet przed Czarnywilkiem, choć teraz, kiedy zamknięto ich na przestrzeni długiej na pięć łokci i szerokiej na cztery, znacznie trudniej przyszło jej zachować tajemnicę. Bo siwowłosy Zwajca nie prosił i nie obciążał jej swą rozpaczą. Czasami jednak, kiedy wiatr cichł i słońce ogrzewało ich nieco, wyczuwała jego tęsknotę. Marzył o żegludze, o cudownym powrocie na wyspy, gdzie ziomkowie powitają ich winem i pieśnią, a Iskra mieczami wyrąbie drogę poprzez wrogów. I gdy podsuwał wiedźmie okruchy zeschłego chleba i ptasie jajka, miała wrażenie, jakby karmił nie ją, ale własną nadzieję.

Wkrótce okazało się, że na próżno.

Wyspa, na którą rzucił ich sztorm, wygrażała niebu nagimi bladożółtymi skałami. Biło na niej źródło, czyste i słodkie, lecz wojownicy Warka nie znaleźli tu nic, prócz zdziczałych kóz, które ogałacały ziemię z wszelkich roślin, pozostawiając za sobą nagie, wyschnięte kikuty krzewów. O dawnych mieszkańcach przypominały zaledwie resztki warowni, niszczejące na skałach nad zatoką, i właśnie w nich Sinoborzanie znaleźli schronienie.

Ściany zdążyły zatracić pierwotny kształt. Wichry i piasek starły zdobienia i rzeźby, jakimi zwykle przyozdabiano bramy. Drewno spróchniało. Spoglądając pomiędzy prętami klatki, wiedźma nic nie umiała wywieszczyć o ludziach, którzy przed wiekiem pieczołowicie wygładzili kamienie i spoili je zaprawą, żeby wznieść sobie mieszkanie pośrodku pustkowia. W zasadzie nie miało to znaczenia, gdyż po tym, jak Zird Zekrun objawił się pośrodku Wewnętrznego Morza, wiele rzeczy zmieniło się wśród wodnego przestworu. Ludy jakoby cofnęły się i skurczyły w sobie, umykając przed furią boga.

Wicher kołysał jej więzieniem, żelazne ogniwa skrzypiały zgrzytliwie, strażnik kamieniami odpędzał morskie ptaki. Z każdym poruszeniem klatki myśli rozpierzchały się i wiedźmie zwidywały się kości i kruki: w jej stronach czasami wieszano przeklętnice w żelaznych klatkach i pozostawiano na rozstajnych drogach na śmierć.

Śmierć zresztą pulsowała wszędzie wokół. Sok źródła Ilv jedynie wyostrzał jej zapach. Nabrzmiewała w poczerniałym kikucie ramienia Suchywilka i w spieczonych gorączką wargach jego kuzyna. Stała u posłania Warka, kiedy heretycki kapłan kruszył jego wolę, i biegła wraz z drużynnikami po skałach, gdy w odległych kształtach albatrosów upatrywali okrętów.

A teraz szła ku niej z pięcioma sinoborskimi wojownikami. Nieśli wygrzebane z ruin przerdzewiałe pręty: żelazo miało na północy swą cenę, lecz tego miejsca nigdy nie splądrowano i niejeden Sinoborzanin wydobył z rumowiska kielich albo łańcuch, który wił się i srebrzył w palcach jak gładkołuska żmijka. To również ich przerażało. Wojownicy nie zostawiają za plecami skarbów. Owszem, Przychytrze upadło wraz z agonią flagellantów, lecz tutaj groza wydawała się znacznie bardziej przejmująca, bo nieznana. Nie umieli zgadnąć, co strawiło ludzi, którzy przed nimi stąpali po kamiennych posadzkach warowni - zaraza, napad czy gniew Zird Zekruna. Ostrząc miecze, codziennie przesuwali wzdłuż głowni przeczuwane niebezpieczeństwa i nieruchomieli, pokonani przez to, co jeszcze nie nadeszło. Lecz walka leżała w ich naturze. Dlatego, chociaż nie usiłowali już klecić tratw - z początku kilku z nich na wiązkach wątłych pni puściło się na wodę i zatonęło, zanim wypłynęli na pełne morze - ani nie palili nocami ogni, które miały ściągnąć ku nim kupiecki statek, nie potrafili się po prostu poddać. Potrzebowali zła, żeby je naznaczyć i pokonać.

Potrzebowali wiedźmy.

Spostrzegła, że Czarnywilk poruszył się czujnie w kącie klatki. Jego kuzyn leżał w barłogu - wynędzniały, jednoręki starzec, jeden z najwspanialszych wojowników, którzy chadzali pod północnymi gwiazdami - i gapił się w niebo, lecz przed oczami, zamiast obłoków, miał raczej wyszarzałą, jałową równinę, po której wędrują upiory. I milczał. Wiedźma nie znajdowała żadnych słów, żeby go wyrwać z tej ciszy.

Gdyby Iskra żyła, wyśpiewałaby sobie ścieżkę przez fale i odnalazła ich wśród sinego przestworu morza. Słońce rozkwitało jednak na niebie i nikło, a ona nie powracała. Więc może Zird Zekrun naprawdę zdołał nią owładnąć pośrodku mrocznej ziemi Pomortu? Bogowie nie darzyli litością takich jak ona. Wiedźma wiedziała o tym bardzo dobrze.

Tymczasem sinoborscy wojownicy przybliżali się ku klatce, odmierzając kroki z powagą, jaka znamionuje ciężar powziętego zamiaru. Ostatni trzymał pochodnię i w jej świetle wiedźma zobaczyła coś jeszcze: poszczerbioną, piastą misę. Z trudem przełknęła ślinę. Od Wysp Zwajeckich, poprzez Pomort, Sinoborze aż po Wyspy Hackie - wszędzie krew ofiarnych zwierząt spływała do naczyń z czarnego kamienia, prostych, nieprzybranych żadną ozdobą ni nawet imieniem boga. W Górach Żmijowych wlewano w nie czasem juchę byków i baranów, żeby płonęła przed ołtarzem na chwałę Kii Krindara. Ale jasnowłosa niewiastka wiedziała, że w dziedzinie Kei Kaella wciąż sycono je krwią wołw.

Wojownicy zatrzymali się u podnóża bramy. Jeśli nic się nie odmieni, w czas zimowych sztormów wyzdychają tu z głodu. Ich ciała, nieopłakane, pozostaną w obcej ziemi. Dusze, pozbawione posługi kapłanek, będą się błąkać w nieskończoność po bezimiennych skałach.

Zatem któryś wymyślił sposób.

- Gotuj się, przeklętnico - zwrócił się do wiedźmy najstarszy z Sinoborzan. - Za twoją przyczyną nas bogini karze.

Przez gębę biegła mu szeroka, zastarzała blizna: musiał chadzać na rabunek jeszcze z dawniejszym kniaziem, z Krobakiem. Kiedy ich spojrzenia spotkały się przelotnie, wiedźma nie dostrzegła w oczach wojownika zajadłości. Jałowe oczekiwanie wyniszczało Sinoborzan równie mocno jak jeńców.

Dwóch innych splunęło w ręce i zwolniwszy zaczep łańcucha, jęło powoli opuszczać klatkę.

Czarnywilk uchwycił się pręta i z trudem dźwignął się na nogi.

- Zostawcie ją - rzekł chropawo. - Nic wam nie zawiniła.

Któryś z drużynników dobył miecza i zamierzył się na Zwajcę, lecz pobliźniony powstrzymał go gestem.

- Odstąpcie, panie - poprosił cicho. - Nie każcie, byśmy dołożyli waszą śmierć do niegodziwości, które wcześniej popełniono. Lecz wołwa musi zginąć. Pożera nasze modły i poprzez swoją nieprawość więzi nas na tej wyspie. Was również.

Chmury skłębiły się ponad murami warowni, odpychając krwiste, wieczorne słońce. Czarnywilk zaśmiał się. Jego włosy połyskiwały w półmroku jak mleko.

- Myślicie, że wystarczy zarzezać wiedźmę, by Wewnętrzne Morze pokryło pamięć o waszej podłości? O uczcie, truciźnie i zdradzie, jakiej dotąd nie oglądano pod jasnym niebem bogów?

Wojownik potrząsnął głową i spojrzał na niego łagodnie, jak matka ku dziecku. On jeden nie miał broni, tylko wiązkę metalowych prętów w ręku.

Przebiją mi serce, pomyślała. Przeszyją usta, przygwożdżą dłonie i stopy do ziemi, a potem pogrzebią pod głazami, żeby żaden pręt nie wystawał ponad mogiłę i żebym nie zdołała się uwolnić, powróciwszy na ziemię upiorem.

- To rzeczy kniaziów, panie, nie nasze. Kapłani nie władają w Sinoborzu, więc kiedy staniemy w Tregli, bojarzy wstawią się za wami i za waszym krewniakiem, a potem naznaczą za was okup, żebyście mogli na powrót popłynąć do swoich. Tutaj czeka tylko śmierć. Dla was i dla nas po równo.

Nie dosłyszała odpowiedzi. Wojownicy poluzowali łańcuch i klatka uderzyła o kamienie.

- Precz! - Czarnywilk rzucił się ku nim z rozcapierzonymi palcami jedynej ręki.

Odepchnęli go bez wysiłku.

- Llostris, Llostris, Llostris... - zaszemrało w kącie.

Nie zdążyła spojrzeć. Kłódka pękła i jeden z wojowników natychmiast wczepił się w jej włosy i wierzgającą, wywlókł ją na zewnątrz. Zaskowytała w uścisku, rozpaczliwie bijąc piętami w metalową podstawę.

Czarnywilk usiłował ku niej sięgnąć, lecz ostrze miecza zagrodziło mu drogę.

- Pomiłujcież, panie! - syknął ktoś przez zęby. Chyba ten stary. - Bo ubijemy. Jak psa ubijemy.

Chciała zawołać do Zwajcy, lecz wojownik trzymał ją za gardło. Nawet nie próbowała się szamotać. Po raz pierwszy od długiego czasu czuła pod stopami żywe kamienie, a nie żelazo, które dawno temu wydarto z głębi wyspy i przetopiono w obcy kształt. Wprawdzie ziemia nie szeptała już do niej jak niegdyś, w Górach Żmijowych, kiedy, krusząc grudkę gliny, umiała wyczuć korzenie, ocierające się o siebie pod doliną, wytrwały mozół kreta w podziemnej dziedzinie i śliskie tory pędraków. Moc zgasła, stłumiona przez chłód wody Ilv. Pozostało jednak naczynie. Wyschnięte, puste naczynie, które wciąż pamiętało płynny ogień mocy.

Czyż nie jestem głupia? - przemknęło jej przez myśl. Czy śmiertelnik może targować się z bogami?

Wojownicy zatrzasnęli drzwi klatki, odgradzając ją od obu jednorękich mężczyzn. Nie chciała ich stracić: wszak zapłacili już tak wiele.

Dobrze, pomyślała, otwierając się na tę ziemię, zimną, nieurodzajną i zupełnie obcą, bo przecież nie znała mocy, które się w niej skrywały. Weź mnie. Nie będę się opierać.

Jednakże żadna odpowiedź nie nadeszła. Ktoś błysnął przed jej oczami ostrzem.

- Llostris, Llostris, Llostris... - załkał znów zwajecki kniaź.

Wiedźma odwróciła się ku niemu z mozołem, wkładając w ten drobny ruch wszystkie swoje siły. Trzymający ją mężczyzna roześmiał się. Opór tylko go rozochocił.

Chmury rozsunęły się na moment, odsłaniając wytarty miedziak słońca. Promień sieknął ją w twarz i oślepił, a potem wszystko zgasło i usunęło się sprzed niej bez śladu.

Moc odpowiedziała.

 

* * *

 

Czarnywilk spostrzegł raptem, że w oczach niewiastki nie pozostał ani strzęp błękitu. Były teraz złote i przypominały płynny miód. Nie umiał zgadnąć, co przebudziło się pod ich powierzchnią.

Żaden z Sinoborzan nie zauważył przemiany. W chwilę później chmury znów wygładziły się w czystą taflę czerni, a złoty blask w oczach wiedźmy zgasł bez śladu. Dwóch wojowników przygięło ją do ziemi. Trzeci trzymał misę z czarnego kamienia. Blisko, by nie uronić ani kropli, kiedy jej życie wytryśnie wreszcie spod cienkiego ostrza.

Wiatr ustał, spostrzegł ze zdumieniem Czarnywilk.

- Llostris, Llostris, Llostris... - wyrzęził kniaź.

I wtedy znienacka ogarnęła ich nawałnica.

Powietrze zgęstniało jak zupa, pełna pyłu, drobinek wody i wyschłych gałązek, które raptem podniosły się z ziemi. Przez tę krótką chwilę, kiedy Zwajca jeszcze coś widział, nigdzie wokół nie dostrzegł Sinoborzan. Ich krzyki dobiegały z ogromnej odległości, stłumione zawodzeniem wichru.

Kamyki sypnęły mu w twarz jak grad.

- Llostris! - wykrzyknął Suchywilk.

Wiedźma stała przed nimi, w otwartych na nowo drzwiach klatki. Rozrzuciła szeroko ramiona, a zawieja uformowała wokół niej ciemny kłąb. Wirowały gałęzie, potężne głazy, strzaskane resztki kolumn, przegniłe belki i cegły, przemieszane z jaśniejszymi pasmami wody i piany. Oni zaś tkwili w sercu tego tumanu, w bąblu spokojnego, nieruchomego powietrza, jak gdyby drobna sylwetka wiedźmy osłaniała ich przed burzą.

- Zaczęło się - powiedziała kobieta, w jakiś niemożliwy, niewiarygodny sposób przebijając się przez łoskot wichury. - Usłyszała wołanie i wkrótce się obudzi. A po niej będą powracać inni. Jedno po drugim.

Jej głos przeniknął Czarnywilka na skroś. Coś ciepłego pociekło mu nosa, uszy wypełnił szum.

Na twarzy wiedźmy również połyskiwała świeża krew. Nabrała jej na palce, po czym skosztowała, jakby chciała ocenić konsystencję i smak. W oczach miała złocistą, roztopioną moc, kiedy utaczała w ręku krew zmieszaną ze śliną. Gdy popatrzył na jej dłoń, dojrzał, że spoczywał w niej malutki czerwony pajączek, ulotny i równie nierzeczywisty jak wszystko, co Zwajca właśnie zobaczył. Niewiastka uniosła pajączka do ust i dmuchnęła lekko.

Wzbił się w powietrze. Kruchy, podniebny wędrowiec na paśmie przędzy, która wyglądała jak utkana z księżycowego światła.

- Leć - powiedziała wiedźma. - Leć, póki nie nadejdzie świt.

Wicher popchnął ją do wnętrza więzienia. Kiedy tylko jej stopy zetknęły się z żelazem, wichura ścichła, jakby ucięta nożem. Drzwi znów się zatrzasnęły.


Rozdział pierwszy

To miejsce zostało utkane z kamienia i wichru. Chłód przenikał je na skroś, nieprzytłumiony ani przez ogień na palenisku, ani drewno, skóry, kobierce oraz zasłony, których tu nie szczędzono.

Dobre miejsce, żeby usnąć, pomyślała. Dobre miejsce na śmierć.

Jej ojciec podniósł ten dworzec ze zgliszczy po najeździe pomorckich frejbiterów. W tamtych czasach łupieżcy rzadko zapuszczali się tak daleko, lecz jakiś wyjątkowo zuchwały than - a może tylko bardziej wygłodniały od innych - postanowił sprawdzić, czy jesienna zawierucha nie przytłumi czujności obrońców. I zapłacił za to swoją cenę, lecz nie od razu. Oczywiście próbowano stawić mu czoło. Pora napadu została jednak starannie wybrana, bo większość wojowników popłynęła z kniaziem na wiec. W dworcu był zaledwie z tuzin strażników, którzy zabarykadowali się wewnątrz palisady wraz z małżonką kniazia, dwójką maleńkich dzieci oraz garstką wolnych osadników, sprowadzonych naprędce z okolicznych gospodarstw.

Przybyli wszyscy zdolni do walki, a w tej okolicy nawet siedmioletni chłopiec potrafił unieść siekierę lub ojcowski oszczep. Mógł więc również umrzeć. Dawno temu, kiedy pierwszy raz opowiedziano jej tę historię, napełniło ją to smutkiem.

Bronili się jeden dzień i jedną noc. Później, w obawie przed odsieczą, której spodziewano się lada chwila, pomorcki than kazał podłożyć pod dwór ogień. Kryte torfem, nasiąknięte od deszczu dachy nie zapaliły się od razu, więc dzieła najeźdźców dokończyły nie płomienie, tylko dym. Wokół kopcącego się dworu stali pomorccy wojownicy i zabijali każdego, kto, oczadziały wyziewem ognia i strachem, usiłował wydostać się na zewnątrz. Potem splądrowali spichrze i piwnice, zagnali na okręty owce i krowy, załadowali ziarno i odpłynęli na północ.

Kiedy jej ojciec powrócił, nad ruinami dworzyszcza wciąż tlił się dym. Nikt nie ocalał.

Dwie zimy zajęło mu pojmanie thana. W powrozach sprowadził go na zhańbioną ziemię, a następnie żywcem zakopał wśród popiołów i przykrył kamieniem, który stał się podwaliną nowego dworzyszcza. Znacznie, znacznie później jasnowłosej dziewuszce, jego córce z drugiej żony, wydawało się, że w wichrowe noce słyszy spod posadzki jęki konającego frejbitera. Z czasem ścichły. Nawet krew bowiem blednie kiedyś na głazach, a w tej krainie śmierć nie była niczym niecodziennym.

Na kamiennym cokole wzniesiono dworzec z ciężkich, gładko ociosanych bali i nakryto go gontem, powleczonym błękitną farbą, jak czyniono daleko stąd, w najpiękniejszym mieście Krain Wewnętrznego Morza. Dziewczynka nigdy go nie oglądała. Kiedy jednak dorosła - jedyna dziedziczka swojego rodu, piękna i dumna, jak przystało córce jej ojca - świat zaczął przychodzić do niej. Zwajeccy kniaziowie, sinoborscy bojarzy, nawet Skalmierski książę przybijali do brzegów wyspy, żeby się o nią pokłonić przed rodzicem. Była wówczas muzyka, i śpiew, i wino, i zapach zimowych jabłek, choć czas nie sprzyjał radości, bo tuż pod ich bokiem ciemna ziemia Pomortu nabrała kształtu i wynurzyła się z dna morza, posłuszna woli Zird Zekruna.

Stara kobieta pamiętała potężną falę, zrodzoną wokół nowego lądu, w samym sercu mocy boga, gdy uderzyła w ich brzegi. Stała na szczycie kamiennej strażnicy, patrząc, jak fala się przybliża, spiętrzona niczym skała i przybrana siną grzywą piany. Ściskała w ręku sztylet, jedyna w grupie przerażonych kobiet, która nie przyłączyła się do lamentów ani nie zamknęła oczu, kiedy morze porywało kolejne okręty i wciągało je w podmorski wir.

Mówiono, że tamtego dnia ocaliły ich sorelki. Wodne panny od niepamiętnych czasów widywano na kamienistych plażach, jak czeszą włosy z zielonych i modrych wodorostów albo wylegują się przyodziane w skóry fok i morsów. Wyrywały wiosła nieostrożnym żeglarzom i potrafiły popchnąć statek na rafy, jeśli ktoś im ubliżył. Lecz zapraszano je również na biesiady i wkładano im nowo narodzone dzieci w ręce, aby błogosławieństwem zjednały im przychylność oceanu. Dlatego tamtego dnia, kiedy Zird Zekrun spróbował obrócić na swoją korzyść moc morza, stanęły przy skalistych brzegach wysp Zwajców, a także plażach Sinoborza, na klifach Skalmierza i nad Cieśninami Wieprzy, a kipiel wygładziła się pod dotykiem ich dłoni.

Mówiono też, że z tego właśnie powodu Zird Zekrun je znienawidził.

Kobieta pamiętała również, jak Pomort próbował zetrzeć Zwajców z powierzchni morza i nękał tę wyspę corocznymi napadami. Jednakże teraz, kiedy jej serce stygło powoli i pokrywało się popiołem od zgryzot i zawiedzionych nadziei, coraz więcej czasu spędzała w ojcowskim dworzyszczu. Lubiła chwile, kiedy na pokładzie smoczego okrętu zapuszczała się w głąb zatoki i skalne urwiska zaciskały się wokół niego tak mocno, że niemal słyszała, jak burty ocierają się o głazy. Gdzieś w połowie wodna ścieżka rozszerzała się, tworząc zwodniczo łagodne jezioro, każdej wiosny zasilane przez spływające z gór strumienie. Właśnie tam jej ojciec rozkazał zatopić cztery łodzie: ich wraki strzegły przejścia przed wrogiem, który, nieświadomy tych wód, usiłowałby podpłynąć ukradkiem ku siedzibie władcy.

Pod gładką taflą kryły się leniwe, przegniłe potwory, rokrocznie przesuwane przez prądy i pływy. Nawet mieszkańcy wyspy mówili o nich z lękiem i niejeden pewnie przeklinał starego kniazia, kiedy zapuszczał się na środek jeziora. Wraki nie czyniły bowiem różnicy między najeźdźcami a rybakami, zatem co roku dołączały do nich nowe łodzie, swojskie i obce. Gdy płynęła poprzez to cmentarzysko statków, czuła, jak krew zaczyna jej żywiej krążyć w żyłach - i odnosiła kolejne, drobne zwycięstwo nad losem, kiedy udawało jej się postawić stopę na twardym gruncie.

Oczywiście istniały niebezpieczeństwa, którym przystępu nie broniły ani podwodne wraki, ani tarcze wojowników. Każdego dnia przypominały jej o tym świeże, niepoczerniałe dotąd koły w palisadzie i ślady kopyt, odciśnięte w skale tak wyraźnie, jak gdyby wypalono je pogrzebaczem w skórze. Poza tym było coś jeszcze. Jasnowłosa dziewczyna, spoczywająca w komnacie na szczycie kamiennej wieży.

Tego dnia chmury rozproszyły się na niebie i przez otwarte okiennice wpadało słoneczne światło. Wicher poruszał lekko kobiercami na ścianach, mierzwił sierść na skórach, którymi zarzucono posłanie. Tutaj nigdy nie przestawało wiać, choćby i u kresu lata, kiedy morze było rozgrzane słońcem, a nad łąkami unosiła się woń skoszonego siana.

Na drewnianej framudze zaczepiła się pajęcza nić. Falowała na wietrze, krucha i przezroczysta, na wylot prześwietlona słońcem. Uwieszony na niej pajączek wyglądał jakby wypełniono go krwią.

Dziewczyna na wielkim, rzeźbionym łożu nie poruszała się. Jej wąska biała twarz przypominała migdał. Kiedyś, w czasach jej młodości, kupiec ze Szczeżupin podarował gospodyni dworca skórzany mieszek, pełen tych osobliwych, południowych orzechów. Nigdy wcześniej nie oglądała podobnego specjału, więc - co wspominała z mieszaniną wstydu i rozbawienia - zjadła je pospiesznie, ukryta za węgłem stodoły. Pamiętała, że strasznie rozbolał ją brzuch. Pamiętała również ich dziwny, słodko-gorzki smak. Kiedy patrzyła na to nieruchome dziecko, uwięzione w jej ślubnym łożu i wewnątrz własnego snu, znów czuła ten smak w ustach. Niekiedy stawał się tak intensywny, że ledwo powstrzymywała mdłości.

Rude włosy opadły na podłogę, potargane przez wiatr.

Staruszka odwróciła wzrok. Te pozory życia, przejrzysty i złoty blask, nawet teraz roztaczany przez dziewczynę, sprawiały, że wszystko wydawało się jeszcze trudniejsze. Jednakże babka przychodziła tutaj każdego dnia. Zawsze była uparta, a na starość nie pozostało jej nic prócz wytrwałości.

Wiatr zaklekotał okiennicą i uniósł pajęczą nić ku łożu.

Lato dobiegało kresu. Pnącza malin łamały się pod ciężarem owoców, a w brzęczenie pszczół wkradła się nowa, leniwa nuta. Lecz w tej komnacie, w całym dworcu, nic nie zmieniło się od dnia, kiedy podwórzec pokrył się lodem pod kopytami wierzchowców, które nie urodziły się ani w tym, ani w żadnym z innych światów. Llostris - córka jej wnuka, dla której popłynął w niebyt - śniła jak jedna z baśniowych księżniczek, zamkniętych wewnątrz kryształowego sarkofagu, podczas gdy mężczyzna, który ją tu przywiózł...

Babka gwałtownie obróciła się ku palenisku i czubkiem laski rozgarnęła żar. W komnacie nieustannie zalegał chłód, bijący od kamiennej posadzki i od tej marmurowo obcej postaci na łożu. Staruszka nie ufała sobie wystarczająco, by myśleć tu o synu Smardza. Pogrzebała męża i synów i nikt nie mógł powiedzieć, że widział jej łzy. Teraz też nie zamierzała płakać. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na rozpacz, na choćby jedną, jedyną łzę, pryśnie harda nieustępliwość, dzięki której trwała w tym miejscu na przekór ludziom, bogom i temu, co sobie nawzajem uczynili.

Oczywiście nic nie było przez to łatwiejsze.

Usiadła nieruchomo na zydlu, utkwiwszy wzrok w klepsydrze. Musiała przesypać się jeszcze pięć razy, żeby staruszka mogła się podnieść, tłumiąc westchnienie bólu, i odejść. Dwanaście obrotów klepsydry. Co dnia. Tym właśnie stało się jej życie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin