Saga o Zbóju Twardokęsku 01 - Plewy na Wietrze - Brzezińska Anna.rtf

(1771 KB) Pobierz

 

Anna Brzezińska

 

 

Plewy na wietrze


Prolog

 

Przed północą spłonęła kolejna wiedźma.

Ósma, jak się Twardokęsek dorachował z uderzeń mosiężnego gongu.

– Rychło przyjdzie i wasza kolej. – W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Najpierw was dobrze wypytają, a potem w ogień wrzucą. Tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.

Zbójca wygiął się, z wysiłkiem obrócił ku wejściu do katowni i przez mgnienie oka miał nadzieję, że rudowłosa dziewczyna, z którą przewędrował Góry Żmijowe, przyszła się o niego upomnieć, że ocali go i wyprowadzi na wolność, jak zrobiła poprzedniej nocy, kiedy płonęła gospoda i ze wszech stron osaczali ich zwierzołacy. Ale nie. Jaśminowa wiedźma, rozciągnięta obok zbójcy na katowskiej szrobie, nie drgnęła nawet. Leżała bezwładnie, z głową opuszczoną na bok, oddychając ciężko przez rozbity nos, i zanim jeszcze w ościeżnicy pokazał się zarys człowieka, zbójca zrozumiał, że Szarka nie przybędzie, a te odwiedziny są bez znaczenia, w niczym bowiem nie poprawią ani nie pogorszą ich losu.

W chwilę później rozpoznał chuderlawą, przygarbioną postać i z trudem zdusił przekleństwo. Spomiędzy wszystkich możliwych gości tego się najmniej spodziewał. Zacisnął zęby do bólu, aż pobielały mu mięśnie u nasady szczęk, by ukryć zawód i gniew. Nie zdołał jednak zapanować nad ruchami palców, które przykurczały się i drgały, jakby usiłowały wymacać w powietrzu kształt ludzkiej szyi.

Drobny człek w ciemnej szacie wyrzekł kilka przyciszonych słów do oprawcy. Ten żachnął się – nie nosił cechowego stroju, tylko poplamiony juchą skórzany fartuch i pewnie był u powroźników za katowskiego pomocnika, któremu powierzano najbrudniejsze i najbardziej hańbiące zajęcia – ale wkrótce usłuchał i, mamrocząc pod nosem, umknął z izby. Wówczas przybysz postąpił naprzód.

Wszedł w krąg światła pochodni pozostawionej więźniom, aby nawet przed śmiercią dobrze widzieli całą mizerię swego położenia. Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Znał brunatne szaty, przykrywające chudy grzbiet Mroczka, niegdyś kupca bławatnego i jego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy; w całych Krainach Wewnętrznego Morza przynależały jedynie kapłanom z Pomortu. Dziwne zatem musieli bogowie wyrzucić losy, bo przecież ledwie dzień minął, jak Twardokęsek widział Mroczka na brzegu Trwogi, gdy z resztą szajki pobierał myto u traktu. Tyle że wówczas kamrat zgoła inne nosił odzienie, a i pobożność nie biła mu zanadto z twarzy, kiedy z ostrzem w ręku pędził rabować podróżnych. Coś się musiało wydarzyć. Coś złego, także dla Mroczka. Zbójecki towarzysz powinien był do tej pory zesztywnieć w przydrożnych chaszczach, gdzie go zbójca zostawił ze sztyletem w boku. Jednakże widok brunatnych szat kapłanów z Pomortu wielekroć zwiastował nieszczęście gorsze niż zwyczajna, czysta śmierć od stali. I skoro Mroczek wstąpił na służbę Zird Zekruna, jego dawne życie, wraz ze wszelkimi jego trwogami i rozkoszami, bezpowrotnie dobiegło kresu.

– Zdziwionyś, Twardokęsek? – Gość wpatrywał się w herszta łapczywie, szukając w jego twarzy zaskoczenia i strachu.

– Czego chcesz? – warknął zbójca.

Nie oczekiwał niczego dobrego po niegdysiejszym kamracie, który w dawnych czasach, kiedy pospołu hasali po gościńcu poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy, ten lekce sobie ważył przywódcę szajki i jątrzył przeciwko niemu, ile sił starczyło. Ani pospieszna ucieczka zbójcy z zagrabionym skarbczykiem, ani ostatnie spotkanie z pewnością nie natchnęły Mroczka przychylnością. Dlatego Twardokęsek ani myślał łasić się do niego czy też błagać o litość przez wzgląd na minione dni. Nazbyt dobrze znał Mroczka. Choć milkliwy i skryty, nieskłonny do przechwałek lub głośnych kłótni przy ognisku, dawny kupiec bławatny był równie mściwy jak inni grasanci z Przełęczy Zdechłej Krowy, acz może jeszcze bardziej zajadły, zimnym okrucieństwem pisarczyka, który oszacuje i po wiek wieków zakonotuje każdą zniewagę.

– Pogawędzić. – Chudy człeczyna wyszczerzył nadpsute zęby. – Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc ziomka odwiedzić i stare czasy powspominać.

Za całą odpowiedź zbójca strzyknął śliną. Plwocina, podbarwiona na różowo z popękanych warg, opadła o dobre trzy kroki od człowieczka w brunatnej szacie.

Mroczek nie stropił się.

– Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi – rzekł. – Wiesz, że cię mają jutro ogniem palić, myślisz więc sobie, jaka dla ciebie korzyść język strzępić? Ano taka, że nielekko się na stosie zdycha.

Twardokęsek wzruszył nieznacznie ramionami. Spodziewał się raczej, że Mroczek będzie z niego szydził albo zechce go choćby osmagać w odpłacie za niedawną krzywdę. Ale nieoczekiwana łagodność jeszcze bardziej zaniepokoiła zbójcę.

– Był już tu wcześniej ktoś, co mi lekką śmierć za pogawędki obiecywał. Sam książę Evorinth. I z niczym precz poszedł.

– Ale wróci, Twardokęsek. – Mroczek pokiwał głową. – Wróci niezawodnie. A zgadujesz, co wtedy się zdarzy? Poty cię każe kleszczami szarpać, póki wszystkiego nie wyśpiewasz.

Zbójca popatrzył ku rozciągniętej na dębowej ławie wiedźmie. Jej twarz pozostała nieruchoma, po policzku chodziła wielka mucha o błękitnym odwłoku, lecz rytm oddechu zmienił się nieco i Twardokęsek odgadł, że przebudziła się już. Słuchała, jej magia wszakże była nieprzewidywalna i zmienna jak woda w górskim strumieniu – to rwąca i przemożna, to sączyła się tylko słabo po dnie. Nie, na wiedźmie zbójca nie mógł polegać. Nie zamierzał jednak zaufać dawnemu druhowi, szczególnie jeśli ten wstąpił na służbę do pomorckich kapłanów.

– Ona cię od kaźni nie wybawi. – Mroczek widać wyczuł jego niepewność. – A ja okowitę przyniosłem. – Dobył z sakwy solidny bukłak. – Zamroczysz się i lżej będzie zdychać.

Twardokęsek poruszył językiem, chropowatym i wyschłym jak paździoro. Od kilku godzin nie miał w gębie ani kropelki.

– Popatrz, zbójco – dawny kupiec bławatny zakołysał naczyniem i gorzałka zachlupotała kusząco – jak to się dziwnie na tym świecie plecie. Tyś mnie wczoraj sztyletem dźgnął, dzisiaj ja ciebie w ciemnicy nawiedzam.

– I litość cię przygnała? – zakpił Twardokęsek.

– Ciekawość. – Mroczek wykrzywił się i jego pociągłe, wąskie oblicze stało się z nagła podobne do pyska rosomaka. – Chcę wiedzieć, co się wydarzyło na południowych szlakach i jakeś do tej katowni zbłądził. Bo coś się stało niezawodnie, jeśli i książę Evorinth, i kapłani z wielkiej świątyni przychodzą z tobą mówić niczym z jaką personą. W coś się, Twardokęsek, wplątałeś z głupoty albo przypadku. I coś wiesz, skoro wciąż żyjesz. Może więc cząstka tej wiedzy i mnie pomoże. – Przy tych słowach twarz mu się skurczyła, a kącik ust zaczął drgać nerwowo.

Odwrócił się prędko i pociągnął z gąsiora.

Boi się, pomyślał zbójca, dziwnie poruszony przerażeniem kompana. Na Przełęczy Zdechłej Krowy mało kto zdradzał się ze strachem; co bardziej lękliwi szybko kończyli w przydrożnym zielsku z rękojeścią noża wystającą spomiędzy żeber. Mroczek, chociaż ostrożny i przebiegły jak liszka, nie był tchórzem. Od lat krążył z grasantami u traktu, że zaś znał miejskie obyczaje, przyłączał się do kupieckich konwojów, by wciągnąć je potem w pułapkę. Chadzał też na zwiad do Spichrzy, gdzie na jego głowę naznaczono sowitą nagrodę, i nigdy nie wracał bez zysku. Tym razem jednak trafił na pomorckich kapłanów.

– Co ci, Twardokęsek, za różnica? – podjął ochryple Mroczek.

– I tak zdechniesz. Nikt się tu o ciebie nie upomni, więc i ty nikomu niceś niewinien. Dobrze gadam?

Nie spuszczając z niego wzroku, zbójca powoli skinął głową i aż mu się nieswojo zrobiło od zadowolenia, które rozlało się po obliczu kamrata.

– Sam widzisz – Mroczek poweselał i znów potrząsnął gąsiorem – że możesz kupić za tę opowieść pociechę przed zgonem. Gadaj więc wszystko wedle porządku, od tamtego dnia, kiedy z naszym skarbczykiem czmychnąłeś z kompanii. Goniliśmy za tobą, Uchacz nas prowadził, ale cię nie dościgliśmy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy dościgli...


Rozdział 1

 

Przychodzi kiedyś taki czas, że człek chce posmakować bezpiecznego żywota. Twardokęska ów dzień zastał na Przełęczy Zdechłej Krowy, w południowym paśmie Gór Żmijowych. Kompania wracała do obozowiska, złupiwszy o zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej. Kamraci wlekli się ospale, niechętnie, bo też kupiecka straż porządnie ich poszarpała. Dwóch zbójców sczezło; jeden miał w oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy rozpłatali brzuch i darł się straszliwie, póki zniecierpliwiony Mroczek nie poderżnął mu gardła. Twardokęsek kazał wrzucić ścierwo do rozpadliny, po czym wymknął się przed świtem.

Sam nie wiedział, co go właśnie tej nocy natchnęło do ucieczki. Bo nie bitwa przecież, która, choć zaciekła i krwawa, nie różniła się niczym od setek wcześniejszych napadów, rzezi i potyczek. Razem z resztą kompanii siedział długo u ogniska, racząc się miodami i złupionym z konwoju Skalmierskim winem, aż wspomnienie jatki przybladło i zatarło się w jego pamięci. Potem odszukał Vii, która jak zwykle przyjęła jego pijackie zaloty z rozbawieniem i pozwoliła się odciągnąć na bok, pomiędzy stosy zdobycznego dobra. Kiedy odeszła, leżał z otwartymi oczami na beli kupieckiego aksamitu, gapiąc się bezmyślnie w górę. Od trunku kręciło mu się trochę we łbie, a czasami gwiazdy zdawały się przybliżać i zawisać tak nisko, że niemal mógł do nich sięgnąć ręką.

Nie zdołał usnąć. Niebo zaczęło jaśnieć, od ziemi podniósł się ziąb, on zaś trwał w dziwnym odrętwieniu, aż nocny ptak krzyknął chrapliwie nad obozowiskiem. Wówczas się ocknął. Spróbował się podnieść, lecz zastałe mięśnie nie usłuchały. Strzyknęło go w krzyżu, zakłuło w kolanie, stłuczonym jeszcze zeszłej jesieni. Dopiero po chwili powstał i wyprostował się z trudem, tłumiąc syknięcie bólu. Nie chciał się wydać ze słabością, wszelako kamraci spali pokotem u wejścia do jaskini, wśród zwojów kosztownych tkanin i beczułek wina, urżnięci jak świnie. Nawet Olsza i Strzałka, którzy jako najgłupsi zostali wyłączeni z ogólnej zabawy i naznaczeni na wartowników, odczekali tylko, aż herszt się spije, po czym ciszkiem dołączyli do reszty i pochrapywali teraz błogo tuż obok dogasającego ogniska.

Zrazu zbójca zamierzał przypaść do nich, obsobaczyć ich i skopać za zaniedbanie, ale po namyśle wzruszył ramionami. Szajka dała się dobrze we znaki kupcom, a i książęcy zaciężnicy zastanowią się dwa razy, zanim ruszą tropem osławionego herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy. Tutaj, wysoko w górach, był bezpieczny. Tylko okoliczni pasterze znali ścieżki do grasanckiej kryjówki, ale żaden z nich nie posłuży pomocą wojsku z dolin. Zanadto lękali się Twardokęska, który, choć nie prześladował wieśniaków i starał się żyć z nimi w zgodzie, przecież bezlitośnie mścił się za zdradę.

Jednak niepokoiła go łatwość, z jaką Olsza i Strzałka zlekceważyli jego rozkaz. Ostatnie miesiące obfitowały w łupy. Nie głodowali od dawna, książęcy celnicy i żołnierze schodzili im z drogi, a kupcy byli tłuści i ospali jak zwykle. Zbójcy też obrastali w tłuszcz i dostatki, z każdym dniem bezczelniejąc i rozleniwiając się coraz bardziej. Wprawdzie wczorajsza potyczka okazała się krwawsza nad spodziewanie, ale Twardokęsek wiedział doskonale, że jeśli wkrótce coś nie zmąci błogich wywczasów na Przełęczy Zdechłej Krowy, wybuchną swary i grasanci poczną żreć się między sobą jak wściekłe psy. A potem, gdy jako herszt nie zdoła powściągnąć ich złości, któryś z kamratów rzuci mu się do gardła. Twardokęsek przewodził im od dobrych paru lat i wystarczająco wiele razy walczył o przywództwo, by doskonale rozpoznać ten moment, kiedy strach przed komendantem słabnie, a kompani zaczynają spoglądać łakomie na jego część łupu, na niewiasty, które przypadają mu w udziale, na miękkie kobierce, kosztowności i wino.

Wzdrygnął się. Chłód nadal tkwił mu głęboko pod skórą, wymiatając z głowy resztę gorzałkowego oparu. Pokpił sprawę. Już jakiś miesiąc Mroczek judził przeciwko niemu i na każdym kroku naigrawał się z herszta. Zbójca, jak inni otumaniony dostatkiem i spokojem, puszczał drwiny mimo uszu, zamiast w zarodku ukrócić rozprzężenie. Co gorsza, nie oponował, kiedy z poduszczenia Mroczka kamraci postanowili przyjąć do bandy Uchacza.

Uchacz pojawił się na Przełęczy Zdechłej Krowy znienacka. Podczas jednej ze swych zwiadowczych wypraw Mroczek go wynalazł w gospodzie przy trakcie, gdzie grał z dwoma przygodnymi szlachcicami w kości, a jako że szczęście mu nie dopisało, poszczerbił tamtym łeb szablą i zbiegł, ogołociwszy rannych do ostatniego grosika. Mimo jego kwiecistej, uczonej mowy i pańskiego przyodziewku, zbójcy rychło rozpoznali w nim łupieżcę równie okrutnego, jak oni sami. Jego człek wygadał się, że Uchacz wiódł się z bogatej, herbowej szlachty osiadłej na żalnickim pograniczu. Od małego wszelako ciągnęło go do wina, hazardu i dziewek, aż popadłszy w długi, jął grasować na gościńcu i ojciec wygnał go precz.

Twardokęskowi kamraci chętnie słuchali jego opowieści o dalekim żalnickim władztwie, gdzie panował Wężymord z pomorckich piratów, pochlebieni, że tak wielki pan zechciał dzielić z nimi łupieskie rzemiosło. Ale bardziej jeszcze fascynowała ich drapieżność, z jaką Uchacz rzucał się do zwady, lekkość, z jaką stawiał na szali życie własne i cudze, błyskotliwy, bezsensowny gest, z jakim kazał spędzić do szopy pobitych kupców i podpalić ich żywcem albo obsypać zlotem dziewkę, bo pięknie wygodziła mu w wiosce pod płotem. Nie dbali, że przez te wyczyny Uchacza konwoje coraz rzadziej zapuszczały się w okolice Przełęczy Zdechłej Krowy i nawet wieśniacy burzyli się po cichu na zbójeckie bezeceństwa. Nie, kamraci chełpili się tymi mordami, jakby stanowiły czyny najbardziej zaszczytne przed obliczem bogów, a Uchacz coraz częściej przebąkiwał, że chętnie ich poprowadzi na nową, wspaniałą wyprawę – może na jeden z górskich klasztorków, może do opuszczonych sztolni w Górach Sowich, gdzie wyją szczurołacy, a może nawet przeciwko samemu księciu Evorinthowi, zasiadającemu na tronie w Spichrzy.

Oczywiście było to jedynie puste gadanie, dobre, by zapełniać długie godziny, kiedy dym się snuje nisko u ogniska, a człek jest ociężały od upalnego słońca i wina. Ale grasanci coraz bardziej łasi byli na Uchaczowe mówienie, a Twardokęsek milczał, choć powinien się spiesznie rozprawić ze szlachciątkiem i wepchnąć mu głęboko w gardło jego przechwałki. Tymczasem zwlekał, sam nie wiedząc, dlaczego. Odesłał z Przełęczy najwierniejszych kompanów, żeby rozejrzeli się po okolicy, przetrząsnęli wioski i karczmy w poszukiwaniu jakiejś nowej, tłustej zdobyczy. Sam przyczaił się wysoko w górach, z Mroczkiem i Uchaczem u boku. Nie ufał im ani krzynę, bał się jednak odstąpić, aby pod jego nieobecność nie pobuntowali do reszty szajki. Zostawił sobie tylko Vii, aby strzegła jego snu w nocy i pleców w bitce.

A teraz, kiedy stał tak u wejścia do jaskini, będącej mu domem przez trzy tuziny lat, zrozumiał, że zwłóczył za długo. Dał się omamić jak głupi – nie Uchaczowi, bo ten nie miał głowy do podstępów, ale Mroczkowi, który ukartowal i nieudaną wyprawę, i to, co rychło po niej nastąpi. Należało przejrzeć sztuczkę już wczoraj, kiedy do obozowiska przydyrdał jednooki żebrak, niby to z posłaniem od Waligóry, że na szlaku u Modrej pojawił się konwój zasobniejszy od innych, a licho strzeżony. Twardokęsek ruszył jednak na dół, ochoczo jak pies za suką, licząc, że dobra potyczka ocuci nieco zbójców i przypomni im, kto od dawna wiódł ich po kolejne zwycięstwa i zdobycze.

Tym razem wszelako zamiast garści miejskich pachołków czekała na nich gromada zaprawionych w boju, zajadłych najemników. Przywarli wokół wozów i był taki moment, kiedy natarcie zbójców jęło się chwiać i wątleć, aż sam Twardokęsek, rozwścieczony do żywego, wpadł między furgony i ciął przez pierś przywódcę zbrojnych. Jednak dwóch kamratów okupiło zdobycz życiem i herszt wiedział, że przyjdzie mu odpowiedzieć przed kompanią za lekkomyślność. Jeszcze nie tej nocy, kiedy gorzałka i Skalmierskie wino buzują we łbach, ale już wkrótce będzie musiał walczyć z Uchaczem w kręgu wokół ogniska, póki jeden z nich nie wybroczy się krwią serdeczną. Tak właśnie rozstrzygano pomiędzy zbójcami spory o przywództwo.

Potrząsnął głową. Uchacza się nie lękał. Przyjrzał się jego sztychom i zwodom, obliczonym na zadziwienie prostaczków, i wiedział, że w trzy pacierze rozłupie go jak skorupę swym kopiennickim mieczyskiem. Ale Mroczek tak długo kładł kamratom w uszy, jak to się Twardokęsek postarzał i zgnuśniał, że odtąd zaczną śledzić każdy jego krok, aż wreszcie noga znów mu się powinie, straci kolejnego człeka lub łup po prostu okaże się zbyt nędzny. Wówczas uderzą. Całą gromadą, po zbójecku. Umorzą go we śnie, wbiją mu nóż w serce albo rohatynę w brzuch, żeby rozsmakował się we własnym skonaniu.

Kiedyś, jeszcze całkiem niedawno, byłby się nawet ucieszył na okazję do bitki. Wyczekałby dogodnej okazji, rozsiekał Uchacza, a Mroczka powiesił za żebro na rzeźnickim haku, jak zwykło się w jego stronach czynić ze zdrajcami. Potem poprowadziłby bandę na jakąś łatwą, ucieszną wyprawę, może na klasztorek, aby pofolgowali sobie z mniszkami, może na pomniejsze miasteczko, gdzie pohulają swobodnie z rajcami. Ale tej nocy ziąb przejmował go dreszczem, w krzyżu strzykało i pierwszy raz przeszła mu przez głowę myśl tak zdumiewająca, że wypowiedział ją głośno:

– Naprawdę jestem stary.

Słowa wybrzmiały, on zaś trwał wciąż w bezruchu, zmęczony ponad miarę. Spędził w Górach Żmijowych ze trzy tuziny lat. Zaczynał od czyszczenia kociołków w obozowisku, a na koniec doszedł do własnej kompanii i nagrody nałożonej na jego głowę we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Lecz teraz, w nocnym chłodzie, zrozumiał, że jego czas na Przełęczy Zdechłej Krowy dobiegł kresu, bo oto pragnie czegoś więcej niż kolejne kiesy zrabowanych dukatów i kupieckie niewiasty, niewolone na zgniecionej trawie pobojowiska. Potrzebował spokoju. Długich, niespiesznych chwil w zupełnie innym miejscu, gdzie południowe słońce wygoni z jego kości zdradliwe zimno, a obce wonie zaćmią w nozdrzach odór świeżej posoki.

W okamgnieniu cała nieruchliwość odbiegła go bez śladu. Uśmiechnął się, aż wśród gęstej czarnej brody błysnęły zęby, białe i zdrowe jak u młodego wilczka. Wiedział, co uczynić. Co więcej, wiedział, jak odpłacić Mroczkowi za jego zdradę.

Ptak znów krzyknął, nagląco, chrapliwie. Twardokęsek schwycił buty i ściskając w ręku pyszne cholewy ze świńskiej skóry, ruszył pomiędzy uśpionymi kamratami w głąb jaskini, gdzie za stertami pogruchotanych kufrów ukryto niewielką, okutą żelazem skrzynkę ze zbójeckim skarbem. Sporo czasu przeszło, jak ostatni raz powieźli łup do miasteczka, gdzie znajomy lichwiarz skupował od nich co cenniejszą zdobycz, więc skrzynka była prawie pełna i dźwignął ją nie bez trudu. W kolanie coś mu chrupnęło, ale nie przejął się tym zbytnio. Obwiązał skrzynkę szmatami, przytroczył ją do kija i wymknął się ciszkiem.

Świt zastał go na ścieżce, dobrze poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy. Zdążył rozłupać kuferek i cisnąć szczątki w rozpadlinę, a zawiniątko z klejnotami i złotem mile pobrzękiwało mu na plecach. Maszerował raźno przed siebie, pogwizdując pod nosem skoczną piosenkę. Zamierzał znaleźć jakąś słoneczną, zaciszną kotlinkę na południowym stoku Gór Żmijowych, nieopodal miejsca, gdzie się niespełna cztery tuziny lat wcześniej urodził w wymarłej już kopiennickiej osadzie. Zatrzyma się w miejscu, gdzie nikt nie rozpozna w nim zbójcy Twardokęska. Może kupi sobie wioskę i stadko koni, które będą o poranku z rżeniem przybiegać pod okna jego domu i ocierać mu się miękkimi chrapami o ramię. Miał dość złota, aby to uczynić. Może nawet wżeni się w jakąś zacną kupiecką rodzinę i spłodzi stadko dzieciaków z jedną z tych niewiast, które niewolił przy trakcie, jakąś panną o włosach splecionych w warkocze i w szacie przewiązanej starannie pasem.

Był pewien, że wszystko ułoży się jak najlepiej.

Ale oczywiście się nie ułożyło.

 

* * *

 

Wiedział, że jest sławny, lecz po tym, jak w pierwszej karczmie przy trakcie zobaczył swój konterfekt przybity na drzwiach, skóra mu ścierpła na grzbiecie. Nie miał czego szukać w dziedzinie księcia Evorintha, gdzie ładnych parę lat temu wyjęto go spod prawa i gdzie każdy człek mógł go ubić bez najmniejszej kary. Podążył więc na południe, stroniąc od ulubionych zbójnickich ścieżek, był bowiem pewien, że kamraci nie puszczą mu płazem zdrady i rabunku.

Nie spoczął, póki nie dotarł do Zarzynia, ludnego miasta na samym skraju Gór Żmijowych. Najął izbę na tyłach klasztoru Cion Cerena, gdzie starodawnym zwyczajem udzielano schronienia wędrowcom, i chciał trochę przeczekać. Niby odsądził się szmat drogi od Przełęczy Zdechłej Krowy, ale wciąż miał wrażenie, jakby dawni kamraci następowali mu na pięty. I nie zwiodło go przeczucie.

Nim minęło kilka dni, począł się za nim snuć jednooki żebrak, co była rzecz normalna, jako że w miastach roiło się od wszelakiego rodzaju nędzarzy. Jednakże ten jałmużnik nie pchał się przed oczy ani jękliwym zawodzeniem nie dopominał się datku. Przeciwnie, popatrywał z dala na herszta, kryjąc się za węgłami. Nie odchodził go wszelako na krok i Twardokęsek wnet pojął, że pilnuje go tylko w oczekiwaniu na nadejście wspólników. Zwyczajnych miejskich rzezimieszków zbójca się nie lękał, ale podejrzewał, że może to być jeden ze szpiegów Mroczka, których ten miał rozsianych po całych Górach Żmijowych.

Zasadził się na jednookiego dziada po zmroku. Schwycił go za gardło i zadusił jak kokosz, wycisnąwszy z niego wprzódy wyznanie, że istotnie z Przełęczy Zdechłej Krowy poszła w świat wieść o przeniewierstwie herszta i naznaczono na jego głowę nagrodę. Dawni kamraci okazali się hojniejsi nawet niż książę Evorinth, który obiecywał za rabusia trzos szczerego złota. Mroczek z Uchaczem rozesłali wici, że kto by pojmał Twardokęska, zatrzyma cały zrabowany przezeń skarbiec – oczywiście jeśli zdoła go od niego wydobyć.

Twardokęsek nie był głupcem. O zbójeckim szczęściu i bogactwie szajki z Przełęczy chodziły szeroko legendy, szybko więc pojął, że odtąd każdy złodziej i przestępca zacznie dybać na jego życie. Nie ukryje się w Górach Żmijowych. Wykopią go choćby spod ziemi, nie teraz, to za rok, dwa albo pięć, kiedy już prawdziwie posunie się w leciech i osłabię. Wówczas przyjdą po niego nocką, pojmają i będą męczyć tak długo, póki nie wyda miejsca ukrycia skarbu.

Jeszcze tej samej nocy powędrował zatem dalej na południe, ku morzu. Nierad opuszczał znajome strony, ale w pierwszym porcie wlazł na statek płynący na Szczeżupiny, archipelag rozciągnięty wzdłuż wschodniego krańca Gór Żmijowych, i szczęśliwie wylądował na Tragance. Co prawda bogini Szczeżupin, Fea Flisyon od Zarazy, nie cieszyła się najlepszą sławą, jednak Twardokęsek nie był szczególnie pobożny. Każdej wiosny odprawiał świąteczne ceremonie, lecz nie oczekiwał zbyt wiele w zamian. Wiadomo, jak jest z bogami.

Stolica Fei Flisyon spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Podczas przeprawy nieomal wyrzygał wnętrzności, ale teraz szerokie morze odgradzało go od Mroczka, Uchacza i księcia Evorintha, a także wszystkich innych, którzy na niego polowali. Znalazł przyjazną gospodę na południowym stoku góry, wysoko, gdzie nie dochodził smród portowej dzielnicy. Po kilku nerwowych tygodniach coraz śmielej zapuszczał się w zaułki starego portu i wychodził nawet na główne aleje. Uczył się miasta powoli, smakował je niczym obcą potrawę, rozkoszował się obcymi woniami i widokami niepodobnymi do żadnych innych. Najbardziej zaś podobało mu się, że go tu nie znano. Nikt go nie pozdrawiał, kiedy szedł ulicą, dumnie gładząc wypielęgnowaną czarną brodę. Nie umykano przed nim spojrzeniem, gdy podchodził do straganu, by poprzebierać wśród sztyletów, które sprowadzano na Tragankę z całego świata. Nawet nie słyszano tu jego imienia. A przynajmniej z początku tak myślał.

Miasto okazało się prawdziwie wielkie, światowe. Do portu przybijały statki ze wszystkich stron i języki Krain Wewnętrznego Morza mieszały się na nabrzeżu z narzeczami południowych równin i chrapliwą mową Pomortu. Przez portową bramę wychodziło się na trakt wiodący przez kupieckie dzielnice aż do głównej świątyni bogini i dalej, do je} siedziby na Białogórze. Po jego obu stronach wymurowano wieżyce z jasnego kamienia. Z ich szczytów sinoborscy najemnicy z łukami w ręku nieustannie obserwowali przybyszów, w dole zaś przechadzali się strażnicy i milicja miejska w białych szatach świątyni. Oni też strzegli porządku na słynnych targowiskach za Spiżową Bramą, którym Traganka w znacznej części zawdzięczała swe ogromne bogactwo. Ale z rzadka mieli coś do roboty.

– Nasza bogini nie jest wojenną panią – mawiali nie bez sarkazmu wyspiarze – więc my także stronimy od zwad i potyczek.

Stanowiło to wszelako jedynie część prawdy. Istotnie Fea Flisyon obojętnie znosiła wrzaski przekupniów, obelgi pijanych marynarzy, odór gnijących ryb i sztormy zsyłane na jej brzeg przez szaloną morską boginkę, Sandalyę. Ale też nikt bez potrzeby nie narażał się bogini, zwanej przez pospólstwo Zaraźnicą lub Morową Panną, która w całych Krainach Wewnętrznego Morza cieszyła się złą sławą jako szafarka dżumy, cholery, a także innych rodzajów morowej śmierci. Znając dobrze moc jej strzał, co, niewidzialne, raziły nieomylnie i w okamgnieniu, nawet najbardziej butni z przybyszów pokornieli, spoglądając na wyniosłe zbocza Białogóry, siedziby Fei Flisyon.

Z początku Twardokęsek czuł się trochę nieswojo na myśl, że oto tkwi tuż pod bokiem Zaraźnicy, kapryśnej i okrutnej jak wszyscy bogowie Krain Wewnętrznego Morza. W jego rodzinnych stronach, porzuconych przed wiekiem przez Kii Krindara od Ognia, dawno nie oglądano nieśmiertelnych i sama myśl, że mógłby Morową Pannę spotkać w tłumie i otrzeć się nieświadomie o jej lewą, karzącą dłoń o sześciu palcach, napełniała zbójcę odrazą i strachem. Nie przepadał za bogami. Wedle jego rozumu ludzie winni siedzieć sobie, a bogowie sobie. Nieśmiertelni mieli nad zwyczajnym ludem pewną przykrą przewagę – nie dało się ich okraść ani poderżnąć im gardła, a zniewagi pamiętali jak wszyscy. Dlatego wolał się trzymać od nich jak najdalej.

Jednak ladacznica, przed którą po pijanemu wydał się nieopatrznie z lękiem, wykpiła go okrutnie.

– Nie masz lepszej pani nad Zaraźnicę – rzekła pobłażliwie, kiedy już leżał strudzony, z głową opartą o jej podołek. – Nie miesza się w zatargi bogów ani w walki śmiertelników. W mieście raczej nie bywa, tyle że raz czy drugi przejdzie się nocą po ogrodach. Nie będzie bardziej szukać spotkania z tobą niż ty z nią. Zresztą najgorsze plagi spuszcza na cudzoziemców, nas od zarazy chroniąc. Prędzej już kapłanów trzeba się wystrzegać. Ci jednak są zwykli ludzie i jak wszyscy swego zysku patrzą.

Zbójca uznał słuszność jej słów i postanowił trzymać się portowych dzielnic, póki nie rozglądnie się trochę i nie nasiąknie miejscowym obyczajem. Przeczuwał, że wszystko jest tutaj dziwne i nowe, odmienne ze szczętem od Gór Żmijowych, gdzie znał każdą drogę i graniczny kamień.

W dziedzinie księcia Evorintha krążyły najdziwniejsze pogłoski o dostatku Wysp Szczeżupińskich i osobliwej chciwości miejscowego kapłaństwa, nade wszystko zaś o dziwacznym prawie, wedle którego władcą Traganki i oblubieńcem bogini zostaje za każdym razem najtęższy z wyrzutków i morderców, którzy zechcą się ubiegać o jej przychylność. Oczywiście zbójca znał dobrze opowieść o niesławnych początkach tego zwyczaju. Podobno niegdyś, gdy Szczeżupiny były młode i dzikie, Kretko z Traganki ubił pierwszego kochanka Zaraźnicy zwanego Dri Deonemem. Na wieść o śmierci kochanka bogini podniosła wielki lament. Pół miasta przetrzebiła pomorkiem, potem jednak nieco się opamiętała, po części zapewne dlatego, że jej poddani gwałtem pakowali dobytek na łodzie i straszyli emigracją. Zwołała wiec w miejscu, gdzie potem pobudowano pałac, i ku powszechnemu zdumieniu ogłosiła, że nowym wcieleniem jej zmarłego kochanka jest tenże Kretko, co go zaszlachtował. Na znak swej woli włożyła mu na głowę obręcz, która stanowiła jej pierwszy podarunek dla ukochanego, a w której, jak gadano, zaklęto część boskiej mocy. Następnie zaś oddaliła się na Białogórę, przestrzegając wszelako przed odejściem kapłanów, aby szanowali Kretka i nie nastawali na jego życie, jeśli chcą zachować jej łaskę.

Co rozumniejsi z tragańskich mieszczan pukali się w czoło na taki obrót spraw, lecz nikt nie zamierzał się sprzeciwiać bogini, zwłaszcza że Kretko, roztropny sinoborski skrytobójca, nie mieszał się ani do handlu, ani do teologii. Czas jakiś na Tragance panował spokój. Kretko budował pałac, z pomocnikami murarskimi grywał w kości, nocami zaś pił po gospodach. Niekiedy szedł na górę do Zaraźnicy; co tam czynili, nie chciał gadać, ale wielce sobie chwalił służbę u nieśmiertelnej pani – póki Krzywoszyj, rzeźnicki pomocnik, który wedle bramy konie rzezał, nie ugodził go zdradziecko nożem podczas kłótni o wdzięki kaprawej pomywaczki w gospodzie Pod Rozbrykanym Kucem.

Tym razem bogini mniej płakała. Kazała przyprowadzić strwożonego, zasmarkanego Krzywoszyja, wsadziła mu na łeb obręcz dri deonema i odesłała do świeżo wybudowanego pałacu. O kaźni i pomście za Kretka wcale nie mówiono.

Odtąd stało się tradycją, że z Krain Wewnętrznego Morza zbiegali się na Tragankę wszelkiego rodzaju wyrzutkowie, mordercy, bratobójcy i bluźniercy, by spróbować sił w walce z dri deonemem. Twardokęsek zastanawiał się nawet, czy samemu nie stanąć do pojedynku. Kusiło go po trochu, bo zwycięzca spędzał dnie na próżnowaniu w przeogromnym pałacu, otoczony gromadami pięknych dziewcząt i niewolnikami, którzy starali się odgadnąć jego życzenia. Po namyśle wszakże zrezygnował. Chętnych do walki bowiem nie brakowało i dotąd żaden zwycięzca nie cieszył się łaską bogini dłużej niż pół tuzina lat. A choć dri deonema tytułowano najwyższym władcą wyspy i ukochanym Fei Flisyon, poza murami pałacu nie miał żadnej władzy, bo ta odwieczną tradycją przynależała kapłanom. Ponadto zbójca wcale nie pragnął zawrzeć bliższej znajomości z Zaraźnicą. Bogini była jak wszystkie baby kapryśna i przewrotna, tedy za byle jaki występek mogła go pokarać parchem albo wstydliwą chorobą.

Przesiadywał zatem w gospodach i na placach, gdzie w chłodne przedwiosenne wieczory raczono się rozcieńczonym winem. Milczał, pilnie nasłuchując nowin. Wkrótce poznał miejsca spotkań złodziejów i żebraków. Wybadał godnych zaufania lichwiarzy i zamtuzy, gdzie dziewki były przyjazne i nie zarażały gnilną chorobą.

Wiedział, że zakonem Fei Flisyon rządzi Mierosz, a w karczmie starego Stulichy podają najlepszą w mieście jałowcówkę; jej smak przywodził mu na myśl rodzinne strony. Nade wszystko zrozumiał jednak, że życiem Traganki rządzi pieniądz, niezwykła moc zaklęta w krążkach srebrnych groszy i złotych dukatów – i że póki mu ich nie zabraknie, może czuć się bezpieczny.

Wynajął dom, kupił stateczny ciemny kaftan, aby wyglądać na zamożnego mieszczanina, a pewna praczka dwa razy w tygodniu przynosiła mu pod wieczór świeże odzienie i za niewielką dopłatą zostawała na noc. Upatrzył sobie nawet ponętną wdowę, piekarkę z dwojgiem drobnych dzieci. Zbyt młodej żony nie chciał – jak świat światem, chytre kozy zwodziły dojrzałych mężów i chyłkiem zmieniały ich w rogaczy. Wdowa zaś miała krągłe, lecz wciąż jędrne ciało i długi jasny warkocz, który upinała wysoko jak kobiety z wiosek na skraju Gór Żmijowych. Podobała mu się. Zachodził do niej coraz częściej, czasami przynosił łakocie dla dzieci i sądził, że piekarka przychylnie przyjmuje jego zaloty. Kiedy dni stały się cieplejsze, powoli zaczął wierzyć, że pod łaskawymi rządami Fei Flisyon i jej namiestnika Mierosza zdoła sobie wyszykować bezpieczne, spokojne życie.

Wszystko jednak potoczyło się zupełnie inaczej.

 

* * *

 

Tamtej nocy wiał paskudny wiatr. W karczmie u Stulichy tkwiła zaledwie grupka stałych bywalców. Twardokęsek znał ich z widzenia, lecz nie kwapił się do pogawędki, bo jako człowiek ro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin