MacLean Alistair - Złote rendez-vous.pdf

(785 KB) Pobierz
28341066 UNPDF
ALISTAIR MACLEAN
ZŁOTE RENDEZ - VOUS
28341066.001.png
I. WTOREK, OD POŁUDNIA DO SIEDEMNASTEJ
Zamiast koszuli miałem na sobie sflaczałą, lepiącą się szmatę przesiąkniętą potem. Palący
żar stalowych płyt pokładu przypiekał mi stopy. Koszmarny ucisk białej czapki z daszkiem
rozsadzał mi głowę, miałem wrażenie, że lada chwila stracę skalp. Ostry blask promieni
słonecznych, odbity od metalu, wody i bielonych wapnem budynków portowych, raził mi oczy.
A pragnienie przyprawiało mnie o ból gardła. Byłem rozgoryczony jak wszyscy diabli.
Ja byłem rozgoryczony, załoga była rozgoryczona, pasażerowie byli rozgoryczeni.
Rozgoryczony był też kapitan Bullen, skutkiem czego ja sam byłem rozgoryczony podwójnie,
ponieważ gdy tylko sprawy kapitana Bullena przybierały zły obrót, nieodmiennie odgrywał się
na swoim pierwszym oficerze. Ja byłem jego pierwszym oficerem.
Przechylony przez reling, nasłuchiwałem skrzypienia drewna i łańcuchów, Spoglądając na
rufę, gdzie nasz potężny dźwig z mozołem podnosił z nabrzeża szczególnie wielką skrzynię.
Oho, znowu kapitan Bullen, pomyślałem ponuro, gdy czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia,
lecz zaraz uświadomiłem sobie, że kapitan, mimo rozlicznych ekstrawagancji, nie używa
Chanel nr 5. Mogła to być tylko panna Beresford.
I rzeczywiście. W charakterze dodatku do Chanel nosiła białą, jedwabną sukienkę, a na
twarzy miała kpiarski, z lekka rozbawiony uśmieszek, sprawiający, że większość oficerów na
statku wywijała w duchu koziołki, ale we mnie wzbudzający jedynie irytację. Mam swoje
słabostki, to fakt, ale trudno do nich zaliczyć wysokie, chłodne i przemądrzałe kobiety o nieco
uszczypliwym poczuciu humoru.
- Witam naszego pierwszego oficera - odezwała się słodko. Miała miękki, melodyjny głos,
z ledwie dostrzegalną nutą wyższości czy protekcjonalności, gdy zwracała się do kogoś z
niższych sfer, na przykład do mnie. - Zastanawialiśmy się, gdzie pan jest. Pana rzadko brakuje
na aperitifie.
- Wiem, panno Beresford, przykro mi. - To, co powiedziała, było szczerą prawdą; nie
wiedziała jednak, że na aperitif z pasażerami stawiam się niczym prowadzony na ścięcie.
Regulamin towarzystwa stwierdzał, że do obowiązków oficera należy w równym stopniu
zabawianie pasażerów, co kierowanie statkiem, a kapitan Bullen, który do wszystkich
pasażerów żywił zagorzałą, totalną odrazę, dopatrzył, by większa część tegoż zabawiania
spadła na mnie. Wskazałem wielką skrzynię, unoszącą się właśnie nad lukiem piątej ładowni,
a potem skrzynie zgromadzone na nabrzeżu. - Niestety, mam robotę. Co najmniej na cztery,
pięć godzin. Dziś nie mogę sobie pozwolić nawet na obiad, a co dopiero na aperitif.
- Miał mi pan mówić Susan - powiedziała. Zabrzmiało to, jak gdyby usłyszała tylko moje
pierwsze słowa. - Długo jeszcze będę musiała pana o to prosić?
Aż do Nowego Jorku, powiedziałem sobie w duchu, a i wtedy nic z tego. Na głos zaś
odparłem ze śmiechem:
- Nie powinna mi pani utrudniać życia. Zgodnie z regulaminem mamy traktować
wszystkich gości z należnymi względami, kurtuazją i szacunkiem.
- Jest pan beznadziejny - skwitowała i uśmiechnęła się. Byłem zbyt małym kamyczkiem,
żeby spowodować choćby zmarszczkę na oceanie jej samozadowolenia. - Nie dostanie pan
obiadu, biedaczysko. Przechodząc tędy właśnie sobie myślałam, że wygląda pan dosyć
posępnie. - Zerknęła na operatora dźwigu i marynarzy, przesuwających opuszczoną skrzynię
po dnie ładowni. - Mam wrażenie, że pańscy ludzie też nie są zachwyceni taką perspektywą.
Tworzą raczej ponurą gromadkę.
Rzuciłem na nich okiem. Tworzyli ponurą gromadkę.
- Och, nie ma obawy, zrobią sobie przerwę na obiad. Mają po prostu własne, prywatne
zmartwienia. Na dole w ładowni jest ponad czterdzieści stopni, a niepisane prawo mówi, że w
tropiku biali marynarze nie powinni pracować po południu. W dodatku wciąż jeszcze opłakują
poniesione straty. Proszę nie zapominać, że nie minęły nawet siedemdziesiąt dwie godziny od
ich utarczki z celnikami na Jamajce.
„Utarczka”, jak mi się zdawało, była odpowiednim słowem - w trakcie czegoś, co
najwierniej można by określić jako dziką napaść, celnicy skonfiskowali czterdziestu członkom
naszej załogi nie mniej niż dwadzieścia pięć tysięcy papierosów i ponad dwieście butelek
trunków, które przed wpłynięciem na wody Jamajki powinny trafić do okrętowego składu
celnego. To, że trunki nie znalazły się w składzie, było najzupełniej zrozumiałe, jako że załogę
obwiązywał przede wszystkim bezwzględny zakaz posiadania alkoholu w kajutach. A to, że
nawet papierosów nie oddano do składu, było rezultatem intencji załogi, by - zgodnie z
normalną praktyką - przeszmuglować na brzeg i trunki, i tytoń, po czym odstąpić je z
przyzwoitym zyskiem tubylcom, nader skłonnym do zapłacenia niebagatelnych sum za luksus
popijania wolnej od cła whisky z Kentucky i palenia amerykańskich papierosów. Tyle tylko, że
nikt nie poinformował załogi, iż - po raz pierwszy w ciągu pięciu lat służby na wodach Indii
Zachodnich - ss. „Campari” zostanie przeszukany od dziobu po rufę, z niezwykłą, wręcz
bezlitosną skrupulatnością, przypominającą gwałtowny, porywisty wicher, którego podmuch
wymiótł statek do czysta. Był to czarny dzień.
Podobnie jak dzisiejszy. W momencie, gdy panna Beresford klepała mnie pocieszająco po
ramieniu, szepcząc na odchodnym wyrazy współczucia, zdecydowanie nie idące w parze z
błyskiem w jej oczach, na szczycie trapu, prowadzącego na dół z głównego pokładu,
dostrzegłem kapitana Bullena. Zwrot „patrzenie wilkiem” najtrafniej, jak sądzę, oddawałby
wyraz jego twarzy. Widząc pannę Beresford, Bullen zdobył się na heroiczny wysiłek i nadał
swym rysom pozory uśmiechu. Wytrwał tak przez całe dwie sekundy, potrzebne żeby ją
minąć, i natychmiast znów zaczął patrzeć wilkiem. Ludziom ubranym od stóp do głów w
lśniącą biel rzadko kiedy udaje się stworzyć wrażenie nadciągającej chmury gradowej, ale
kapitanowi przyszło to bez trudu. Bullen był potężnie zbudowany, miał prawie dwa metry
wzrostu, spłowiałe brwi i włosy, gładką czerwoną twarz, której żadne słońce nie było w stanie
opalić i jasnoniebieskie oczy, których zamglić nie mogła żadna ilość whisky. Z jednakową
dezaprobatą obrzucił wzrokiem nabrzeże, ładownię i mnie.
- Co słychać, poruczniku? - odezwał się ponuro. - Jak leci? Panna Beresford wam
pomaga, co? - Kiedy był w złym humorze, nieodmiennie zwracał się do mnie per
„poruczniku”. W nastroju neutralnym tytułował mnie „Pierwszy”, a w dobrym humorze -
czyli, szczerze mówiąc, prawie zawsze - mówił do mnie „Johnny, mój chłopcze”. Dziś jednak
usłyszałem „poruczniku”. Stanąłem więc na baczność i zignorowałem ukryty w podtekście
zarzut, że się obijam. Następnego dnia będzie mnie burkliwie przepraszał. Jak zawsze.
- Nie najgorzej, kapitanie. Chociaż trochę się ślimaczą - odparłem i skinąłem głową w
kierunku dokerów, usiłujących założyć pętlę z łańcucha na skrzynię mierzącą co najmniej
sześć metrów na dwa. - Nie sądzę, żeby tragarze w Carracio byli przyzwyczajeni do tak
ciężkich ładunków.
Przyjrzał im się bacznie.
- Ci to by nie podnieśli nawet taczek! - warknął w końcu. - Uwiniecie się z tym do szóstej?
- Szósta oznaczała godzinę po maksymalnym przypływie i musieliśmy do tej pory wyjść poza
mieliznę przed portem albo czekać następne dziesięć godzin.
- Myślę, że tak, kapitanie.
Po chwili, aby oderwać jego myśli od kłopotów, a także przez ciekawość, zapytałem:
- A co jest w tych skrzyniach? Samochody?
- Samochody? Czyś pan na głowę upadł? - Jego zimne niebieskie oczy przesunęły się na
bieloną wapnem zabudowę miasteczka i ciemną zieleń wznoszących się z tyłu stromych
zalesionych gór. - Ta hołota nie zmajstrowałaby na eksport nawet klatki dla królików, a co
dopiero samochodu. Urządzenia mechaniczne, W każdym razie tak podano w konosamencie.
Prądnice, generatory, chłodziarki, aparaty klimatyzacyjne i wyposażenie cukrowni. Do
Nowego Jorku.
- Chce pan przez to powiedzieć, że generalissimus najpierw skonfiskował wszystkie
amerykańskie rafinerie cukru, a teraz je demontuje i odsprzedaje z powrotem Amerykanom? -
zapytałem ostrożnie. - Takie jawne złodziejstwo?
- Złodziejstwo to drobne kradzieże dokonywane przez poszczególnych ludzi - oświadczył
kapitan Bullen posępnie. Kiedy rządy zajmują się kradzieżami na wielką skalę, to już
ekonomika.
- Generalissimus i jego rząd gwałtownie potrzebują gotówki?
- A jak pan myśli? - warknął Bullen. - Nikt nie wie, ilu ludzi zginęło w stolicy i dziesięciu
innych miastach we wtorkowych rozruchach głodującej biedoty. Władze Jamajki szacują ich
liczbę na setki. Odkąd wywalili większość cudzoziemców i zamknęli lub skonfiskowali niemal
wszystkie obce przedsiębiorstwa, nie zarobili za granicą ani grosza. Kufer rewolucji jest pusty
jak bęben. Ten facet rozpaczliwie potrzebuje forsy.
Odwrócił się i wpatrzył w dal. Olbrzymie dłonie oparł na poręczy relingu i stał sztywny,
jakby kij połknął. Zrozumiałem ten znak - po trzech latach żeglowania z nim nie można było
nie zrozumieć. Było coś, czym chciał się podzielić, chciał wypuścić z siebie parę, dla której nie
było lepszego ujścia niż wypróbowany, zaufany wentyl - pierwszy oficer Carter. Tyle tylko, że
kiedy chciał się wyładować, duma nie pozwalała mu na zagajenie tematu. Nietrudno było
odgadnąć, co go kłopocze, toteż wyświadczyłem mu tę przysługę.
- A co z tymi telegramami wysłanymi do Londynu, kapitanie? - spytałem od niechcenia. -
Przyszła już może odpowiedź?
- Właśnie dziesięć minut temu - warknął i odwrócił się obojętnie, jakby ta sprawa już
dawno wypadła mu z pamięci, jednakże zdradził go purpurowy odcień czerwonej twarzy, a i
jego głos był daleki od obojętności, kiedy mówił dalej: - Spoliczkowali mnie, masz pan pojęcie!
Spoliczkowali. Moje własne towarzystwo. I Ministerstwo Transportu. Jedni i drudzy. Kazali
mi o tym zapomnieć, stwierdzili, że protest był bezzasadny, przestrzegli mnie na przyszłość
przed konsekwencjami odmawiania współpracy z odnośnymi władzami, bez względu na to, co
to za władze! Moje własne towarzystwo! Od trzydziestu pięciu lat pływam na liniach Blue
Mail, a teraz... teraz... - zacisnął pięści, zdławił głos i zapadła gniewna cisza.
- Ktoś tu chyba wywierał niezgorszy nacisk - mruknąłem.
- A żebyś pan wiedział. - Zimne, niebieskie oczy były faktycznie bardzo zimne, a wielkie
dłonie zaciskały się i otwierały, aż zbielały kostki. Bullen był więcej niż kapitanem - był
komandorem floty Blue Mail, a dookoła komandora floty nawet rada nadzorcza chodzi na
palcach, a w każdym razie nie traktuje go jak gońca. - Jeżeli kiedykolwiek dostanę w łapy
doktora Slingsby Caroline, to skręcę mu ten jego wredny kark!
Kapitan Bullen marzył, żeby dostać w łapy noszącego dziwne nazwisko doktora Slingsby
Caroline. Dziesiątki tysięcy policjantów, agentów federalnych i żołnierzy amerykańskich,
biorących udział w obławie na doktora, także marzyły o dostaniu go w łapy. Podobnie jak i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin