Jean Ure - Taniec ze śmiercią.pdf

(200 KB) Pobierz
TANIEC ZE ŒMIERCI¥
JEAN URE
TANIEC ZE ŚMIERCIĄ
Z angielskiego przełożyła Elżbieta Zawadowska - Kittel
ROZDZIAŁ 1
KOLEJNY ATAK RZEŹNIKA
Jak można się było spodziewać, przystępując do czytania paryskiego brukowca,
artykuł napisano po francusku, a moja znajomość języka Galów pozostawała wiele do
życzenia. Znałam jedynie słownictwo związane z baletem - fondu, battement, croises en
arriere , i całą resztę, czyli dokładnie terminologię plume de ma tante. Mimo to nawet ja
zdołałam przetłumaczyć krzyczący nagłówek z pierwszej strony „France Soir” W LASKU
BULOŃSKFM ODNALEZIONO JESZCZE JEDNO CIAŁO.
Moja krew uczyniła dokładnie to, co się o niej mówi w takich sytuacjach, sytuacjach
mianowicie zastygła mi w żyłach. A w każdym razie dostałem gęsiej skórki i poczułam, ze
dłonie mam lepkie od potu.
Claire! - pomyślałam. - Czy to aby nie chodzi o Claire?
Claire to moja siostra bliźniaczka, różniąca się ode mnie jedynie czerwonym znaniem
w pewnym intymnym miejscu. Znamię, którego ja na szczęście (tańczę w balecie) nie mam. I
choć jesteśmy bardzo do siebie podobne, nigdy nie łączyły nas więzi rzekomo tak typowe dla
bliźniaków.
- Powinniście się kochać - jęczała mama, kiedy jako mała dziewczynka próbowałam
wydrapać Claire oczy, a ona w rewanżu robiła co mogła, by wtłoczyć mi zęby do gardła.
Mimo to bardzo nie chciałam, by moją drugą połówkę znalezioną martwą w jakimś
francuskim rowie.
W jaki właściwie sposób zrodził się ten koszmar? Dlaczego w ogóle przyszło mi do
głowy, że zamordowaną z Lasku jest moja siostra?
A wszystko zaczęło się tak wspaniale! Drżałam z podniecenia na myśl o wyprawie do
Paryża! Miałam zaledwie siedemnaście lat i była jedynie szeregową członkinią zespołu, ale za
to jak wspaniałego zespołu! „Barbican” należał do najwybitniejszych brytyjskich baletów. A
mój ukochany Jean - Guy, pierwszy tancerz „Barbicanu” przyrzekł w dodatku mamie, że
podczas mojego pierwszego zagranicznego tournee otoczy mnie opieką. Protestowałam -
rzecz jasna - twierdząc, że jest to zupełnie zbyteczne.
- Dam sobie radę, zamieszkam przecież u Claire - tłumaczyłam trochę bez
przekonania.
Odkąd mogłam sięgnąć pamięcią, czciłam ziemię, po której stąpał Jean - Guy. (Claire
natomiast traktowała go wyjątkowo obojętnie - ona jest przecież taka rozsądna. Poza tym
siostra nigdy nie marzyła o tym, by zostać tancerką.) Jean - Guy, starszy od nas o pięć lat, to
syn najlepszej przyjaciółki mamy z czasów, gdy obie zarabiały na życie, tańcząc kankana w
paryskim klubie. Tak, więc gdy Jean - Guy oświadczył stanowczo, ze nie rezerwuje hotelu w
pobliżu Pól Elizejskich, wzorem reszty gwiazd, tylko gdzieś w pobliżu mieszkania Claire w
Neuilly, mama stwierdziła, że odetchnie z ulgą.
- Vicky w niczym nie przypomina Claire. Jest taka roztrzepana. Z kim miałam
polemizować? I po co?
Pamiętam, jak siedziałam w samolocie w drodze na paryskie lotnisko Charles'a de
Gaulle'a (Jean - Guy dotarł na miejsce przede mną), chłopcy grali w pokera, a Macia
Stanforth nie spuszczała z nich wzroku. Pamiętam, jak myślałam, ze oto ja, Victoria Master,
członkini znanego zespołu baletowego, lecę samolotem do Paryża, tak daleko od domu. Któż
mógł wtedy przewidzieć, co mnie tam czeka?
Siedząca obok mnie Camen Janigro przeglądała album z fotografiami ze znanych
przestawień baletowych. Przed oczyma miała właśnie podwójną stronę ze zdjęciami Jean -
Guy w różnych wcieleniach: od szlachetnego, romantycznego bohatera w Sylfiadzie do
dzikiego, egzotycznego, awanturnika w Korsarzu. Camen wpatrywała się przez chwilę w
fotosy, a ją podążałam za jej wzrokiem. Może dlatego nie dosłyszałyśmy lekkiego
westchnienia.
- On ci się na nic nie przyda.
- Słucham? - Podskoczyłam lekko na siedzeniu. Autorką tych słów okazała się Marcia,
również baletnica z „Barbcanu”, tylko że o nieco dłuższym stażu niż ja.
- Mówiłam - wskazała na Jean - Guy - że on ci się na nic nie przyda. Nie rób sobie
żadnych nadziei. Ten facet nawet na ciebie nie spojrzy.
- Pewnie nie - odparłam, siląc się na swobodny, rozbawiony ton. - Taka gwiazda nie
będzie sobie przecież zawracać głowy początkującą baletnicą.
- To się jednak czasem zdarza. Aż byś się zdziwiła... - powiedziała Marcia z
uśmiechem. - Oczywiście, jeśli ci panowie lubią kobiety. A Jean - Guy chyba za nimi nie
przepada, gąsko.
- Ach! - Roześmiałam się lekko i swobodnie. - O tym wiem.
W rzeczywistości taka myśl nigdy mi nawet nie przyszła do głowy i Marcia sprawiła,
że przeżyłam niezły szok. Oczywiste wielu tancerzy ma nietypowe upodobanie seksualne i
wszyscy to akceptują. Ale Jean - Guy! Jean - Guy, do którego wzdychałam od czasów, gdy
ledwo od ziemi odrosłam?
- Co za szkoda, prawda? - westchnęła smętnie Carmen.
Odkryła Amerykę, rzeczywiście! Zaczęłam się zastanawiać, czy ciocia Vi (tak właśnie
nazywamy przyjaciółkę mamy, choć nie łączą nas żadne pokrewieństwo, a Vi to zdrobnienie
od Violetty nie Fiolet, gdyż ciocia jest pół Rosjanką, pół Angielką) zdaje sobie sprawę z
skłonności swojego jedynego i ukochanego potomka. Może zresztą ciocia zupełnie by się tym
nie przejęła, uchodzi bowiem za osobę o wyjątkowo liberalnych poglądach. Sama poślubiła
Francuza, artystę cyrkowego ćwiczącego na trapezie, trapezie objechała w jego towarzystwie
cały świat, aż pewnego pięknego dnia maż cioci porzucił ją dla koleżanki z trupy. Vi
zrezygnowała natychmiast z show - businessu i zaczęła prowadzić pensjonat w południowej
Francji.
W porównaniu z Vi mama prowadziła bardzo spokojne, uporządkowane życie.
Wcześnie zrezygnowała z kankana poślubiając księgowego, po czym wydała na świat mnie i
Claire. Od tamtej pory mieszka w Cricklewood, a Cricklewood „takie rzeczy” zdarzają się
dość rzadko. Ja w każdym razie nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. Gdyby mama
dowiedziała się o Jean - Guy, na pewno bardzo by się zmartwiła. Bardzo, ale nawet połowie
nie tak jak ja! Sądzę, że Jean - Guy stanowił naprawdę ucieleśnienie marzeń każdej młodej
dziewczyny ( z wyjątkiem tych rozsądnych w typie Claire). Trudno go oczywiście zaliczyć do
supermenów, choć jest całkiem nieźle zbudowany. Baletmistrze muszą mieć trochę ciała, by
podnosić bez trudu umięśnione baleriny, a Jean - Guy - jak napisał jeden z krytyków -
odznacza się wyjątkowo piękną sylwetką. Jako Książe Zygfryd albo Albrecht naprawdę
zapiera dech. Jean - Guy prezentuje się zresztą równie dobrze poza sceną, w starych dżinsach
i podkoszulku. Ma wspaniałe, błyszczące, kruczoczarne włosy (moje są dla odmiany rude i
stanowczo za bardzo kręcone), a co najważniejsze odznacza się wyrazistymi, ostrymi rysami
twarzy. Wszyscy tancerze marzą o takich rysach. W świetle reflektorów okrągłe buzie
prezentują się znacznie gorzej. Ja i Claire jako małe dziewczynki miałyśmy właśnie takie
dziecięce pućki, ale na szczęście potem nasze twarze przybrały kształt serca. Tak więc dzięki
dużym niebieskim oczom i ostro zarysowanym podbródkiem prezentujemy się całkiem nieźle.
Jean - Guy ma natomiast całkiem kwadratową, trochę bokserską szczękę.
Co za strata! Jaka okropna strata! Z drugiej strony byłam jednak bardzo zadowolona,
że Marcia mnie ostrzegła. Nie należę do entuzjastek nieodwzajemnionej miłości. Wtedy w
samolocie przysięgłam sobie solennie, że od tej chwili będę traktowała Jean - Guy jak brata,
którego nigdy nie miałam. Teraz, gdy wreszcie przeanalizowałam sytuację, pojęłam, że on
odnosił się do mnie zawsze jak do młodszej siostrzyczki. A moje nadzieje nigdy nie mogły się
spełnić. Powinnam była zresztą zdać sobie z tego sprawę znacznie wcześniej, gdy
obserwowałam Jean - Guy w towarzystwie innych członków zespołu. Jean - Guy nigdy się
wprawdzie nie wywyższał, ale mimo wszystko był pierwszym tancerzem naszego zespołu, a
ja, Victoria Maters, dziewczyna o wielkich oczach i spiczastym podbródku, rozpoczynałam
dopiero pracę. W dodatku Jean - Guy znał mnie od dziecka, niemal od czasu, gdy chodziłam
jeszcze w pieluchach. Daj sobie spokój, dziewczyno! Nabierz trochę rozsądku i zdejmij
różowe okulary. Nadszedł czas, by wreszcie poznać prawdziwe życie i szeroki świat.
A ten szeroki świat naprawdę kiwał na mnie placem. Nie mogłam się doczekać
spotkania z Claire.
Moja siostra wyjechała do Paryża przed ośmioma miesiącami, by dobrze nauczyć się
języka.
Zamieszkała w kawalerce znajomego naszego taty, a zatem siłą rzeczy w jak
najbardziej odpowiednim miejscu. Mama nie miała nic przeciwko temu, by Claire rozpoczęła
samodzielne życie. Zawsze dawała jej więcej swobody, gdyż to właśnie Claire, nie ja,
cieszyła się opinią osoby rozsądnej, praktycznie - takiej, która pamięta o zjedzeniu posiłku i
zmianie pościeli i nigdy nie włóczy się wieczorami towarzystwie nieodpowiednich mężczyzn.
To właśnie ona wpadła na pomysł, abym zatrzymała się u niej.
„Świetnie spędzimy razem czas” - pisała. - „Będziemy wprawdzie musiały spać w
jednym łóżku, ale nie martw się, jest całkiem duże”.
Zdarzało się nam już sypać w jednym łóżku, podczas wakacji nad morzem z tatą i
mamą. Biłyśmy się i szturchałyśmy całe noce, ale wtedy byłyśmy młodsze. Teraz stałyśmy
się bardziej tolerancyjne, obie nauczyłyśmy się cenić zalety i wybaczać wady tej drugiej
połówki. Clarie podchodziła do życia w sposób zbyt przyziemny i prozaiczny, ale była
jednocześnie godna zaufania, lojalna i wierna. Ni z tego, ni z owego, gdy wysiadaliśmy z
samolotu na lotnisku Charles'a de Gaulle'a poczułam przypływ sympatii do mojej siostry. Tak
naprawdę całkiem fajna z niej dziewczyna.
Według umowy Jean - Guy miał czekać na mnie na lotnisku ( do Paryża przybył
wcześniej, aby wystąpić w programie telewizyjnym) i zawieść mnie do Claire.
- Niektórym to dobrze - mruknęła Marcia, gdy wchodziłyśmy do lotniskowego
autobusu.
- O co jej chodzi? - Spytała Susie Sheridan, przysiadając obok. Suzie i ja
dołączyłyśmy do zespołu przed paroma miesiącami. Żadna z nas nie potrafiłaby się jednak
zdobyć na taki cynizm jak Marcia.
- Ona pewne sądzi, że jako na początkującą baletnicę jestem nadmiernie
uprzywilejowana. Wytyka mi znajomość z pierwszym tancerzem.
- I ma rację. W dodatku chodzi o Jean - Guy. Ale to oczywiście nie twoja wina -
dodała wspaniałomyślnie Suzie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin