Makowiecki Witold - Przygody Meliklesa Greka.doc

(2446 KB) Pobierz
Witold Makowiecki

 

 

 

 

Witold Makowiecki

 

 

Przygody

Meliklesa Greka

 

 

 

 

Ilustrował Waldemar Andrzejewski

Nasza Księgarnia Warszawa

Okładka: Zbigniew Rychlicki

Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz

                                                                      Część pierwsza

 

 

 

                                                                                      I

 

 

 

              Zapadał szybki zmierzch podzwrotnikowy. W ogrodzie pełnym przepysznej, bujnej roślinności: wyniosłych palm, tuj, rozłożystych cedrów, rosnących kępami krzaków oleandrów, dzikich róż i wina, ściemniało się prędzej niż gdzie indziej. Splątane, piętrami wznoszące się korony drzew nie pozwalały resztkom światła przedrzeć się niżej, zarzucały sieć cieni na położony w dole pałac, na fontanny i mury ogrodu. Sieć gęstniała, cienie rosły, sylwetki drzew czerniały, noc, duszna, drapieżna noc afrykańska, wychylała się gwałtownie ze wszystkich stron naraz.

              Nehurabhed stał w półotwartych drzwiach pałacu. Patrzył w ogród i jaśniejące jeszcze niebo. Czekał. Odblaski błąkającego się dnia oświetlały jego twarz suchą, ściągłą, porysowaną zmarszczkami, o cerze śniadej, odbijającej się ciemną plamą od białości siwej brody i gęstych, nawisłych brwi. Twarz ta na pierwszy rzut oka czyniła wrażenie starej, ale oczy osadzone głęboko pod krzaczastymi brwiami były przenikliwe i bystre, w postaci całej, wyniosłej i prostej, nie było nic zgrzybiałego. Spokojne ruchy pełne były ukrytej i doskonale opanowanej energii. Miał na sobie wschodnim obyczajem rodzaj sukni opadającej aż do kostek, na nogach sandały, na głowie kaptur. Kaptur ten i długa szata podkreślały jeszcze wysokość i powagę całej postaci. Starzec stał czas dłuższy, patrzył i nasłuchiwał. Gdy uznał, że ściemniło się dostatecznie, nasunął kaptur mocniej na oczy, na piersiach ukrył mały, ale dobrze wypchany worek, w fałdach szerokiej sukni schował krótki, cienki sztylet o bogato zdobionej rękojeści, rzucił jeszcze raz okiem na mroczniejące coraz bardziej niebo — i wyszedł z komnaty.

              Cicho, starając się nie robić najmniejszego szelestu, przesunął się wzdłuż muru do ogrodu i zanurzył się w cień, w gęstwę liści, gałęzi, traw, w ciepłą falę zielonego mroku i dusznej, soczystej woni. Tam noc była zupełna. Człowiek szedł śmiało, nie błądząc. Doszedł do miejsca, gdzie wyniosły platan[1], złamany niedawną burzą, obalił się na mur ogrodu rozkruszając go częściowo. Ze zręcznością i siłą, o którą trudno było posądzić tak starego człowieka, przedostał się po gałęziach na wyszczerbiony mur, tam przysiadł i długą chwilę nasłuchiwał. Rozglądał się bystro, ale ciemność już była zupełna. Gdy przekonał się, że nie jest śledzony, uspokoił się, zsunął za ogrodzenie na ulicę i ruszył spokojnie naprzód.

              Na ulicach Kartaginy nie było jeszcze tak ciemno jak w gęstwinie ogrodu; panował tu ruch i gwar. Ludzie wracali z pracy; gromadki niewolników, pędzonych z robót przy budowie portu, wlokły się powolnym, umęczonym krokiem. Żołnierze jacyś nawoływali się z oddali pijanymi głosami; tu i ówdzie słychać było krzyki i śmiechy. Z uchylonych drzwi i okien padały niepewne smugi światła, sączące się z lamp oliwnych.

              Nehurabhed, doszedłszy do rogu, obejrzał się, a nie usłyszawszy ani nie ujrzawszy nic podejrzanego skręcił w boczną, wąską ulicę i począł schodzić w dół ku morzu.

              Wyszedłszy zza murów minął wielkie warsztaty, gdzie budowano wspaniałe statki fenickie: barki trójżaglowe, triremy poruszane setkami wioseł, i brnąc w piasku nadmorskim doszedł aż do małego portu rybackiego. Pełno tu było łodzi żaglowych i zwykłych, cała przestrzeń pozawieszana była sieciami i linami, pod którymi trzeba było przechodzić. Zewsząd dobiegały głosy ludzkie. Biedni rybacy, nie chcąc opuszczać na noc całego swego dobytku, koczowali w pobliżu swych łodzi, beczek i sieci, śpiąc byle gdzie: w namiotach zrobionych z żagli, w większych barkach lub wprost pod łodziami przewróconymi do góry dnem. Koło ognisk, na których smażono ryby i placki w oliwie, skupiały się liczne postacie.

              Nehurabhed przechodził z wolna od jednego ogniska dc drugiego, słuchając rozmów. Szedł tak dość długo, wreszcie usłyszał dźwięk mowy greckiej; wtenczas przystanął. Przed nim przy małym ognisku siedziało trzech ludzi; rozmawiali żywo. Siedzący w środku mężczyzna, widocznie najważniejszy z nich, rozprawiał najgłośniej, gestykulując szeroko, wybuchając od czasu do czasu tubalnym, szczerym śmiechem. Opierał się plecami o burtę leżącej na brzegu łodzi, zapewne był jej właścicielem, żeglarzem czy rybakiem. Dostrzegłszy przybysza zamilkł.

              Nehurabhed podszedł do niego, dotknął jego ramienia.

              — Jesteś Grekiem? — zapytał.

              Grek skinął głową.

              — I żeglarzem.

              — Tak jest.

              — I właścicielem tej łodzi?

              — Tak.

              — Chcę pomówić z tobą samym.

              Było to powiedziane tonem człowieka przywykłego do rozkazywania.

              Zdziwiony Grek podniósł się. Jego piękna twarz, okolona czarną brodą, nie wyrażała lęku; była spokojna, ufna i wzbudzała zaufanie. Nehurabhed patrzył mu w oczy przenikliwie. Odeszli od ogniska kilkanaście kroków aż na sam brzeg morza, które leżało spokojne, ciche, liżąc zaledwie piasek leniwą falą. Nehurabhed rozejrzał się jeszcze raz wokoło, a nie widząc nikogo wypowiedział w paru słowach swoje żądania. Chodzi mu o to, tłumaczył cicho rybakowi, aby wynająć dobrą łódź, dobrego żeglarza-przewoźnika i przedostać się możliwie jak najprędzej do kolonii greckich na Sycylii. To wszystko. Dwa warunki: pośpiech i zachowanie tajemnicy. Obiecał zapłacić dobrze.                                                                                                                                                           Grek zafrasował się. Pośpiech i tajemnica — to coś jakby znamiona ucieczki. Grek rozumiał dobrze ludzi, którzy chcą uciec z Kartaginy, ale bał się im pomagać. Nienawidził Fenicjan, narodu handlarzy i rozbójników, chytrych, podstępnych i mściwych. Nienawidził ich tak jak i wszyscy Grecy współzawodniczący z nimi w handlu na rozległych wybrzeżach Morza Śródziemnego. Walczyli ze sobą często, kłócili się jeszcze częściej. Handlowali ze sobą rzadko i tylko nadzieja dużych zysków mogła skłonić jego, Greka, do odwiedzenia obmierzłej stolicy Fenicjan — Kartaginy. Za dobry towar, trzeba to przyznać, nigdzie nie można było dostać lepszej ceny. Kartagińczycy byli bogaczami, tak. Ale teraz Grek sprzedał właśnie cały towar, oliwę i suszone owoce, przewiezione z Sycylii, i miał nazajutrz wracać do Syrakuz, więc prośba nieznajomego dogadzała mu w zupełności. Nieznajomy ten nie był Fenicjaninem i to było dobrze, lecz nie był też Grekiem, choć mówił swobodnie tym językiem. Miał jednak twarz uczciwą i niezwykłą. To był ktoś. Nie jakiś kupczyk drobny ani dozorca robót, ale ktoś poważny, komu można ufać. To wszystko myślał Grek, świdrując Nehurabheda oczami, usiłując ze słów i z twarzy jego odgadnąć zagadkę nagłego wyjazdu. Rozmowa trwała długo. Grek nie dowiedział się z niej nic więcej prócz tego, że może naprawdę dobrze zarobić. Wreszcie zdecydował się. Łódź miał w porządku, żagiel, olinowania starannie utrzymane, pogoda była dobra, wiał lekki wiatr zachodni, trochę za słaby, ale w dobrym idący kierunku. Przy wietrze tym spodziewał się w półtorej, najdalej w dwie doby dotrzeć do brzegów Sycylii. Rzucił jeszcze raz okiem na niebo — spokojne, pełne gwiazd, nie wróżące żadnych niespodzianek — i podał Nehurabhedowi rękę na znak zgody.

              W dłoni swej, szorstkiej, spracowanej dłoni żeglarza, uczuł dłoń miękką, delikatną dłoń człowieka, który nie pracował od dawna.

              „To wielki pan” — pomyślał.

              Wyjazd miał nastąpić o północy. Do tego czasu towarzysze Greka mieli przygotować łódź — on sam miał jeszcze iść do miasta, odebrać należne pieniądze i wrócić jak najprędzej. Nehurabhed przyrzekł czekać tutaj na wybrzeżu. Dowiedział się tylko nazwiska Greka. Żeglarz nazywał się Kalias. Zalecił mu jeszcze raz zachowanie zupełnej tajemnicy i prosił o pośpiech.

              Po odejściu Greka Nehurabhed stał przez jakiś czas zamyślony, patrząc w ciemną dal morza. Potem jął się przechadzać z wolna wzdłuż wybrzeża po twardym, wygładzonym przez fale piasku. Białe języki piany podpływały leniwie, szepcąc cicho w ciemności. Nehurabhed też zdawał się szeptać modlitwę.

              Spostrzegłszy jednak, że Grek-przewoźnik oddalił się już znacznie i znika za odległymi ogniskami rybackimi, zmienił kierunek przechadzki i ruszył w ślad za odchodzącym.                                                                                                                                             Szedł za nim w dużej odległości, nad brzegiem morza, tak aby sam widząc nie mógł być widziany. Musiał przy tym przyśpieszać wciąż kroku, bo Kalias maszerował raźno.

              Chwilami starzec tracił go zupełnie z oczu, potem jednak spostrzegał znów jego sylwetkę przy następnym ognisku bądź w jakimś świetle padającym z ukosa.

              W ten sposób obszedł koczowiska rybackie, wyminął port i zaczął wspinać się znów po uliczkach prowadzących w głąb miasta. Uliczki były kręte i wąskie, pięły się dość stromo ku górze. W zaułkach, zaciemnionych wysokimi murami, panował zupełny mrok. Rzadcy, zapóźnieni przechodnie patrzyli na siebie podejrzliwie, obawiając się napaści. Nietrudno tu było dostać nożem w bok. Nehurabhed szedł więc ostrożnie, ściskając w garści rękojeść sztyletu. Dotarł wreszcie do skrzyżowania ulic i zatrzymał się. Sylwetka Kaliasa znikła gdzieś w cieniu. Zdawało mu się, że zginął za zakrętem, w pobliskiej bramie. Ale nie był pewien. Chwilę namyślał się, co uczynić. Postanowił zostać tutaj. Grek powinien był w każdym razie wracać tędy ku morzu. Tak. Nehurabhed stanął w cieniu, niewidoczny prawie, spokojny, nieruchomy jak posąg. Tylko oczy jego obserwowały bacznie każdego przechodnia. W ten sposób trwał długo, światła wokół zaczęły przygasać, głosy słabnąć, przechodniów było coraz mniej; wielkie miasto powoli cichło, uspokajało się, zapadało w sen.

              W pewnej chwili zza pobliskiego muru doszedł go gwar podniesionych głosów, potem krótki, rozpaczliwy krzyk bólu czy przerażenia i znów hałas jakby wzmożonej kłótni.

              Przy bramie wiodącej w głąb podwórza zaczęli gromadzić się ludzie. Sylwetki ich oświetlone czerwonym blaskiem rzucały długie cienie na ulicę. Nehurabhed podszedł do nich.

              — Co się tu dzieje? — zapytał.

              Tym razem mówił po fenicku, równie biegle jak przedtem po grecku. Odpowiedziało mu kilka głosów naraz, ochrypłych, pijackich, zanoszących się bezmyślnym śmiechem i czkawką.

              — Co się ma dziać — zwykła rzecz, biją na śmierć niewolnika.

              — Biją go za to, że uciekał.

              — Uciekał drugi raz, szczeniak. Tym razem mu nie darują.

              — Zaćwiczą na śmierć. Patrzcie, patrzcie, zaczynają!

              Nehurabhed wzdrygnął się, spojrzał ponurym wzrokiem w głąb małego podwórka, gdzie odbywała się kaźń. Przy studni, skąpo oświetlonej czerwonym, migotliwym blaskiem pochodni, leżał związany powrozami młody więzień. Był zupełnie nagi. Chudy, skulony, robił wrażenie niedorosłego, dziecka prawie. Ogromny Murzyn-niewolnik stał nad nim z batem w ręku. Skazaniec leżał bez ruchu. Kat Murzyn stał również bez ruchu. Obaj oczy mieli utkwione w grupce rozmawiających nie opodal kilku mężczyzn. Nehurabhed przeniósł też wzrok w tym kierunku.

              Jeden z rozmawiających, łysy, gruby Fenicjanin, o zimnych, okrutnych oczach, pełnych wzgardy i niechęci, był panem tego domu, podwórza i bitego na śmierć niewolnika. Drugi, ruchliwy, niespokojny, tłumaczył coś pierwszemu podniesionym głosem, kłócił się z nimi zażarcie w łamanym języku fenickim, klnąc przy tym po grecku, po fenicku, po egipsku, wzywając wszystkich bogów świata.-

              — Pięćdziesiąt drachm[2], pięćdziesiąt drachm za niewolnika — krzyczał.

              Nehurabhed drgnął. Głos ten wydał mu się znajomy. Podszedł bliżej. Tak, człowiekiem, który sam jeden napełniał wrzawą całe podwórko, był niewątpliwie jego nowy znajomy, Grek Kalias.

              — O zacni ludzie — wołał Kalias jakby do otaczających go świadków — gdzie się podziała głęboka mądrość najobrotniejszego z kupców wielkiej Kartaginy? Oto mu daję pięćdziesiąt drachm, słyszycie, pięćdziesiąt drachm za niewolnika, którego chce zabić! A on nie chce przyjąć. Nie chce przyjąć pięćdziesięciu drachm. Słyszane rzeczy? O święta Izydo[3], o Astarte[4], o Atene[5], o Wielka Macierzy wszystkich bogów[6], przywróćcie rozum temu człowiekowi, aby nas znów mógł zadziwić swym sprytem! Człowieku — wołał dalej — cóż ci przyjdzie ze zdechłego niewolnika?! Nawet twój pies się nim nie pożywi, bo chudy. A ja ci daję pięćdziesiąt drachm. Pomyśl, pomyśl, o największy z kupców, co możesz kupić za pięćdziesiąt drachm!                                                        Fenicjanin wzruszył ramionami, szorstkim gestem odsunął od siebie Greka.

              — Po co tyle gadania? — powiedział zimno. — Dajesz sto drachm czy nie dajesz?

              Kalias zatchnął się z oburzenia, wzniósł ręce w górę.

              — Za co, bogowie, za co?! Za zdechłego raba, bo przecież on dla ciebie nie ma już większej wartości.

              Fenicjanin żachnął się gniewnie.

              — Za co? — warknął. — Za to choćby, że chcesz mnie pozbawić zemsty nad psem, który śmiał ode mnie uciekać. Na Molocha[7], to warte sto drachm. Prócz tego to Grek i ty jesteś Grekiem. Zapłacisz lub pójdziesz precz.

              I niecierpliwą ręką odepchnął Kaliasa dając jednocześnie znak Murzynowi, by rozpoczął egzekucję.

              Kalias otarł ręką pot z czoła. Szarpał brodę w bezsilnej złości. Sapał ciężko. Nieszczęśliwy niewolnik, młody chłopak, dzieciak prawie, patrzał na niego z rozpaczą. Kalias zaklął.

              — Sześćdziesiąt drachm, daję sześćdziesiąt drachm — wyjąkał głucho.

              Fenicjanin nie słuchał. Ostry świst bicza przeciął powietrze, odpowiedział mu jęk skazanego.

              W tej chwili Nehurabhed podszedł do Greka.

              — Dodam ci te czterdzieści drachm — rzekł cicho — wykup tego chłopca.

              Kalias spojrzał zdumiony, tak jakby zobaczył widmo, ale nie namyślał się ani chwili. Chwycił kupca za ramię.

              — Sto drachm — wyrzucił ze zdławionego gardła — daję sto drachm, każ rozwiązać niewolnika.

 

                                                                                    *

 

              Melikles, tak się bowiem nazywał młody chłopiec, w ostatniej niemal chwili uratowany, szedł ze swymi wybawicielami oszołomiony, na wpół przytomny. Po plecach ściekały mu jeszcze krople krwi od strasznych uderzeń batoga; ale Melikles nie czuł bólu. Żył! Oddychał! Wciągał w płuca chłodny wiew idący od morza. Słyszał wieczny szept fali. Radosny szloch ściskał mu piersi. Nie mógł jeszcze pojąć całego bezmiaru szczęścia, które go spotkało. Był nie tylko żywy, był wolny! Jak się stało, jak to się mogło stać?! Nie rozumiał swoich wybawców, nie znał ich, nie rozumiał nic.

              Po roku strasznej niewoli, po beznadziejnych próbach ucieczki, po tylu daremnych usiłowaniach, prośbach, przekleństwach, po katowaniu, nędzy, grozie nieubłaganej śmierci — wybawienie. Skąd wybawienie?!

              Więc jest bóg? Jest Zeus[8]? Więc modlitwy mogą być wysłuchane? Więc jest dobroć, jest nadzieja, jest łaska?

              Chłopak drżał na całym ciele, chciałby paść do nóg swoim wybawcom, całować w uniesieniu ich stopy. Nie śmiał.

              Szli prędko w milczeniu. Kalias sapał tylko ze złości i z podniecenia. Podniósł raptownie wzrok na idącego obok starca.

              — Jakim sposobem znalazłeś się tutaj, panie? — zapytał ze zdziwieniem.

              Nehurabhed nie odpowiedział od razu.

              — Chciałem przekonać się — rzekł wreszcie otwarcie — czy istotnie poszedłeś do kupców, a nie do strażników kartagińskich.

              — Nie ufałeś mi, panie? — Kalias uczuł się urażony, uderzył się pięścią w szeroką pierś. — Całe Syrakuzy wierzą w każde moje słowo jak w słowa wyroczni Pitii[9] samej.

              Starzec skinął głową.

              — Odtąd i ja wierzyć będę — rzekł.

Po czym wskazując na Meliklesa dodał: — Czy to twój krewny?

              Kalias rzucił się jak sparzony żywym ogniem.

              — Mój krewny? Taki kiep, taki niedołęga, taki bezgłowy matoł, który dał się złapać Fenicjanom? O bogowie! Gdybym miał takiego krewnego, zapłakałbym ze wstydu. I za takiego to chłystka zapłaciłem sześćdziesiąt drachm, kiedy niewart jest nawet złamanego obola[10]. Na Hermesa[11], przysięgam, że nigdy nie zrobiłem gorszego interesu. Nigdy. A wszystko przez to, że mam za dobre serce. Trzebaż mi było akurat wleźć na tę chwilę, kiedy mu się dobierali do skóry. Po co? Na co? Byłoby jednego durnia mniej na świecie, a ja zachowałbym sześćdziesiąt drachm.

              Odsapnął ze złością.

              — Czy jestem twoim niewolnikiem, panie? — zapytał cicho Melikles.

              — Niewolnikiem? Grek nie będzie niewolnikiem Greka. U mnie przynajmniej nie ma tego zwyczaju. Jesteś wolny i możesz iść choćby na złamanie karku, ale jeśli to uczynisz, będziesz najniewdzięczniejszym łotrem pod słońcem i Zeus gromowładny spali cię żywym ogniem. Rozumiesz?

              — Rozumiem, panie. — Chłopak dławił się wzruszeniem, radość zalewała mu piersi. — Rozumiem i odsłużę ci, ile będziesz chciał, ile czasu będziesz chciał, a póki życia wdzięczny ci będę.

              — Ja myślę. Gdyby nie ja, już by cię tam teraz zakopywali w ogrodzie.

 

              Szli znów w milczeniu.

              — Sześćdziesiąt drachm — mruczał do siebie Kalias — sześćdziesiąt drachm.

              — Może, panie, matka moja będzie ci mogła oddać wcześniej tę sumę.

              — Co? Kto? Matka twoja? — zapytał Grek znacznie łagodniejszym tonem. — To ty masz matkę? Prawda, gdzie jest twój dom?

              — W Milecie, aż w Azji.

              — I stamtąd porwali cię Fenicjanie? — pytał Kalias ze zdziwieniem.

              — Nie, panie. Z Miletu zabrał mnie po śmierci ojca mój stryj przed trzema przeszło laty do nowo wybudowanej kolonii Partenope na brzegu latyńskim[12].

              — Wiem — mruknął Kalias — Partenope albo Neapolis; byłem tam. Jest tam dymiąca góra, z której wybucha ogień i żużel, ponoć z kuźni boga Hefajstosa[13]. I stamtąd porwali cię Fenicjanie?

              — Tak, panie. Nie Fenicjanie, tylko korsarze feniccy. Napadli na nas, gdyśmy jechali z towarem daleko na północ, do Mesalii.

              — Więc z Neapolis czy z drogi do Mesalii? Nie łżyj, smarkaczu, mów szczerą prawdę i nie plącz.

              — Ja mówię prawdę, panie.

              — To, żeś z Miletu, to może być, bo śpiewasz i przeciągasz słowa jak Jończyk. Ja ci Jończyka poznam po głosie na drugim końcu rynku, i to w dzień targowy. Patrzcie, to aż z Miletu przygnało go licho na moją szkodę.

              Zamilkł, ale nie na długo. Milczeć nie było widocznie w zwyczaju Kaliasa.

              — Dawno to było? — pytał znowu.

              — Co, panie?

              — No, dawno cię porwali, niedojdo?

              — Rok temu.

              — I nie mogliście się obronić?

              — Broniliśmy się, panie. Z piętnastu zostało nas sześciu. Ale korsarzy było za dużo. Dwie barki. Przeszło sześćdziesięciu ludzi. Ja, panie, sam zabiłem dwóch, ale omdlałem z ran. Wtenczas mnie wzięli.

              — I sprzedali w Kartaginie?

              — Tak, panie,

              Kalias przestał sapać. Gniew opuszczał go z wolna.

              — Ile masz lat? — zapytał zupełnie spokojnie.

              — Szesnaście skończyłem.

              — I zabiłeś dwóch rozbójników?

              — Jam silny, panie.

              Kalias obrzucił wzrokiem niewielką postać chłopca i pokręcił głową z niedowierzaniem.

              — Mniejsza o to — mruknął do siebie. — Ja bym na jego miejscu powiedział o trzech.

              Doszli do brzegu. Łódź była już zupełnie gotowa do drogi. Trzeba ją było tylko zepchnąć na wodę. W milczeniu czyniono ostatnie przygotowania. Wokoło wszystko spało. Na całym wybrzeżu paliło się tylko wielkie ognisko na nadbrzeżnej wieży, rozpalane co wieczór jako znak dla żeglujących barek. Noc była spokojna, ale ciemna. Nehurabhed nie mógł sobie wybrać lepszej pory dla swego tajemniczego wyjazdu z miasta. Z radością uczuł, jak dno łodzi, pchanej silnymi rękami, zsuwa się z wolna z piaszczystego brzegu, z westchnieniem ulgi usłyszał łopot podnoszonych żagli i lekki plusk rozcinanej dziobem fali.

              Było mało prawdopodobne, ażeby z łodzi strażniczej, pilnującej, aby nikt nocą po kryjomu nie opuszczał miasta, mógł ktoś spostrzec cichy, szary żaglowiec wtopiony w mrok nocy; Kalias zaś był dość wprawnym żeglarzem, aby jak najzręczniej i jak najprędzej wyminąć strzeżone przez Kartagińczyków wejście do portu.

              Minęło pół godziny. Nikt nie odezwał się słowem. Serca tylko biły wszystkim niespokojnie. Wreszcie Kalias odetchnął z głębi piersi, jakby zrzucał z siebie gniotący ciężar. Obejrzał się za siebie; światło na wieży strażniczej znikło już w oddali. Wokoło była tylko noc, cisza i głęboka, ciemna toń wody.

              — Złóżmy dzięki Posejdonowi[14], towarzysze — powiedział pewnym głosem — już nas tu Kartagina nie dosięgnie.

              Po czym podszedł do Nehurabheda.

              — Panie — rzekł — wszystko rozumiem, jednego tylko pojąć nie mogę. Zapłaciłem za tego chłopca sześćdziesiąt drachm, żeby go ratować, bo to Grek i ja jestem Grekiem. Ale ty, panie, dlaczegoś ty to uczynił?

              Starzec podniósł na niego zamyślone oczy.

              — Bo to człowiek i ja jestem człowiekiem — rzekł.

                                                                                    II

 

 

              Noc. Cisza. Bezmierna głębia morza pod stopami; bezmierna głębia nieba nad głową. Powiew wiatru ledwie porusza żagiel. Ciemne masy wód przesuwają się z wolna pod łodzią, kołyszą ją lekko, spokojnie.

              Odpoczynek. Chwila wytchnienia wśród uśpionej grozy morza. Noc żeglarza — zwykła.

              Melikles nie śpi. Siedzi oparty o maszt, widzi przed sobą na dziobie łodzi sylwetkę jakiejś postaci, widzi ciemne kontury łodzi podnoszącej się i opadającej miarowo, a wyżej nad głową, nad kwadratowym żaglem — roje gwiazd. Patrzy w nie z takim wysiłkiem, aż oczy zachodzą mu łzami. Strząsa łzy, ale one pojawiają się znów. Niech płyną. Nie tylko smutku, ale i radości jest czasem tak wiele, że musi trochę chociaż spłynąć łzami.

              Widzieć morze i łódź, i gwiazdy i wiedzieć, że zobaczy się je także jutro, pojutrze — zawsze. Żyć — i być wolnym!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin