James Graham Ballard - Studzienka 69.pdf

(277 KB) Pobierz
Microsoft Word - Ballard J G - Studzienka 69
J. G. Ballad
Studzienka 69
Przełożył Lech Jęczmyk
Przez kilka pierwszych dni wszystko szło dobrze.
– Trzymajcie się z dala od okien i nie myślcie o tym – powiedział im doktor Neill –
w waszym przypadku był to tylko zwykły odruch. O jedenastej trzydzieści, najpóźniej
o dwunastej, zejdźcie do sali gimnastycznej i pograjcie w piłkę albo w ping-ponga. O drugiej
film w sali neurologii. Potem macie dwie godziny na czytanie prasy i słuchanie płyt. Zejdę na
dół o szóstej.
Koło siódmej będziecie w stanie nerwowego pobudzenia.
– Czy jest obawa nagłej utraty przytomności? – spytał Avery.
– Absolutnie żadnej – odparł Neill. – Jeżeli poczujecie zmęczenie, należy oczywiście
odpocząć. Do tego będzie wam prawdopodobnie nieco trudno przywyknąć. Pamiętajcie, że
nadal używacie tylko 3500 kalorii, więc wasz poziom ruchliwości (zauważycie to głównie
w ciągu dnia) będzie około jednej trzeciej niższy. Musicie się oszczędzać. Większość czasu
została dla was zaprogramowana, ale zacznijcie uczyć się grać w szachy, starajcie się skupić
wewnętrznie.
– Panie doktorze – spytał Gorrell pochylając się – a czy jeżeli chcemy, to możemy
wyglądać przez okna?
Doktor Neill uśmiechnął się.
– Nie martwcie się – powiedział. – Przewody zostały przecięte. Nie możecie teraz zasnąć,
nawet gdybyście chcieli.
Neill zaczekał, aż trzej mężczyźni wyjdą z sali wykładowej i udadzą się do Sektora
Rekreacyjnego, a potem zszedł z podium i zamknął drzwi. Był to niski, barczysty mężczyzna po
pięćdziesiątce, o ostro zarysowanych, niecierpliwych ustach i drobnych rysach. Wyszarpnął
krzesło z pierwszego rzędu i zręcznie usiadł na nim okrakiem.
– No i jak? – spytał.
Morley siedział na stole pod tylną ścianą, bawiąc się machinalnie ołówkiem. W wieku lat
trzydziestu, był najmłodszym członkiem zespołu pracującego w klinice pod kierownictwem
Neilla, ale Neill z jakiegoś powodu lubił rozmawiać właśnie z nim. Zrozumiał, że Neill czeka na
odpowiedź, i wzruszył ramionami.
– Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze – powiedział. – Rekonwalescencja pooperacyjna
jest zakończona. Rytm serca i elektroencefalogram są w normie. Oglądałem dziś rano zdjęcia
rentgenowskie i wszystko pięknie się za bliźniło.
Neill przyglądał mu się spod oka.
– Mówisz tak, jakbyś miał zastrzeżenia.
Morley roześmiał się i wstał.
– Ależ skąd. – Przeszedł między rzędami stołów, w rozpiętym białym kitlu, z rękami
głęboko w kieszeniach. – Jak na razie, zwyciężasz na całej linii. Zabawa dopiero się zaczyna,
ale goście są w znakomitej formie. Nie ma, co do tego wątpliwości. Myślałem, że trzy tygodnie
to trochę za krótko, żeby ich wyprowadzać z hipnozy, ale pewnie i w tej sprawie okaże się, że
miałeś rację. Tej nocy będą po raz pierwszy zdani wyłącznie na siebie. Zobaczymy, w jakiej
formie będą jutro rano.
– Czego się w głębi ducha spodziewasz? – spytał krzywiąc się Neill. – Zmasowanej reakcji
rdzeniowej?
– Nie – odparł Morley. – Testy psychometryczne wykazały, że z tej strony absolutnie nic
nie grozi. Żadnych urazów. – Popatrzył na tablicę, a potem odwrócił się do Neilla. – Tak, można
chyba zaryzykować twierdzenie, że eksperyment się powiódł.
Neill oparł się na łokciach, zacisnął szczęki.
– Myślę, że to coś więcej. Zablokowanie synapsów rdzeniowych wyeliminowało masę
materiału, który, jak sądziłem, zostanie: małe tiki i kompleksy, drobne stany lękowe, cały osad
fałszywej monety w banku psychiki. Większość tego znikła albo w każdym razie nie ujawnia się
w testach. Jednak są to tylko cele uboczne, tymczasem dzięki tobie, John, i wszystkim członkom
zespołu, trafiliśmy w dziesiątkę na głównej tarczy.
Morley coś mruknął, ale Neill ciągnął dalej swoim nawykłym do wydawania poleceń
głosem.
– Nikt z was sobie jeszcze tego nie uświadamia, ale jest to równie ważny krok naprzód, jak
wyjście pierwszego ichtiozaura z protozoicznego morza trzysta milionów lat temu. Nareszcie
wyzwoliliśmy umysł z archaicznej kloaki zwanej snem, z conocnego powrotu do rdzenia. Za
pomocą właściwie jednego cięcia skalpelem dodaliśmy tym ludziom po dwadzieścia lat życia.
– Miejmy nadzieję, że będą wiedzieli, czym je wypełnić – zauważył Morley.
– Daj spokój, John – odparł Neill. – To nie jest argument. Co zrobią z tym czasem, to jest
już ich sprawa. Wykorzystają go najlepiej, jak potrafią, tak, jak w końcu dzieje się z każdą
okazją daną nam przez życie. Za wcześnie jeszcze, żeby o tym myśleć, ale wyobraź sobie
powszechne zastosowanie naszej techniki. Po raz pierwszy człowiek będzie żył przez pełne
dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamiast spędzać jedną trzecią życia jak inwalida, chrapiąc
i oglądając ośmiogodzinne filmy dziecięco-erotyczne.
Neill urwał zmęczony i przetarł oczy.
– Czym się martwisz?
Morley zrobił bezradny gest ręką.
– Nie jestem pewien, tylko... – Zaczął się bawić plastykowym modelem mózgu ustawionym
na stojaku koło tablicy. W jednym z czołowych zwojów odbijał się zniekształcony obraz Neilla,
z wykręconą twarzą bez szczęki, z wielką kopułą czaszki. Siedząc samotnie na tle stołów
w pustej sali wykładowej, wyglądał jak szalony geniusz oczekujący spokojnie na egzamin,
którego nie może nie zdać.
Morley obrócił model palcem, patrząc, jak obraz zaciera się i znika. Mniejsza
o wątpliwości, Neill jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który mógłby je zrozumieć.
– Wiem, że zamknąłeś tylko kilka połączeń w podwzgórzu, i wiem, że wyniki tego będą
spektakularne. Możliwe, że zapoczątkujesz największą rewolucję społeczną i gospodarczą od
czasu potopu. Ale z jakiegoś powodu chodzi mi po głowie pewne opowiadanie Cechowa;
o człowieku, który zakłada się o milion rubli, że wytrzyma w dobrowolnym zamknięciu przez
dziesięć lat.
Podejmuje próbę, wszystko idzie dobrze, ale na minutę przed upływem terminu rozmyślnie
wychodzi z pokoju. Oczywiście jest szalony.
– I co z tego?
– Nie wiem. Myślę o tym przez cały tydzień.
Neill wydał lekkie parsknięcie.
– Chcesz, jak sądzę, powiedzieć, że sen jest pewną formą zespolenia społecznego i ci trzej
ludzie są teraz izolowani, wyobcowani ze zbiorowej podświadomości, czarne go oceanicznego
snu. Czy tak?
– Może.
– Nonsens, John. Im bardziej na dystans trzymamy podświadomość, tym lepiej.
Meliorujemy bagna. Z punktu widzenia fizjologii sen to nic więcej, jak tylko niekorzystny
objaw niedotlenienia mózgu. Tu nie chodzi o to, że boisz się niepowodzenia. Ty nie chcesz
stracić swojego miejsca w pierwszym rzędzie na seansie pornograficznym.
– Nie – powiedział Morley łagodnie. Często zaskakiwała go agresywność Neilla; było tak,
jakby uważał sen za coś wstydliwie hańbiącego, za ukrywany grzech. – Chodzi mi o to, że na
dobre czy złe każdy z nich jest teraz sam na sam z sobą. Już nigdy nie będą mogli uwolnić się
od siebie, choćby na kilka minut, nie mówiąc o ośmiu godzinach. Ile można z sobą wytrzymać?
Może człowiek potrzebuje ośmiu godzin urlopu dziennie, żeby otrząsnąć się z szoku bycia sobą.
Pamiętaj, że ty i ja nie zawsze będziemy pod ręką, żeby szpikować ich testami i filmami. Co się
stanie, jeżeli będą mieli dosyć samych siebie?
– Nie ma obawy – powiedział Neill. Wstał nagle, znudzony pytaniami Morleya. – Ogólne
tempo ich życia będzie wolniejsze od naszego, te stresy i napięcia nie zaczną się u nich
krystalizować. Wkrótce będziemy się im wydawać kupą pomyleńców, zwijających się jak
w ukropie przez pół doby i zapadających w odrętwienie na drugą połowę.
Ruszył ku drzwiom i wyciągnął rękę do kontaktu.
– No to do zobaczenia o szóstej.
Zamknęli salę wykładową i razem poszli korytarzem.
– Co teraz robisz? – spytał Morley.
Neill roześmiał się.
– A jak myślisz? Pójdę się solidnie wyspać.
Nieco po północy Avery i Gorrell grali w ping-ponga w jasno oświetlonej sali
gimnastycznej. Obaj byli dobrymi graczami i wymieniali piłki bez większego wysiłku. Czuli się
silni i rześcy; Avery nieco się spocił, ale było to nie tyle wynikiem zmęczenia, co rozpalonych
lamp hakowych pod sufitem, utrzymujących na wszelki wypadek iluzję nieustannego dnia.
Najstarszy z trzech ochotników, wysoki i zamknięty w sobie, z chudą, nieruchomą twarzą, nie
próbował podtrzymywać rozmowy z Gorrellem, koncentrując się na adaptacji do nowych
warunków. Choć wiedział, że nie stwierdzi u siebie śladu przemęczenia, grając śledził
jednocześnie rytm oddechu i tonus mięśniowy, a kątem oka obserwował zegar.
Gorrell, człowiek swobodny i opanowany, również był jakiś zgaszony. Między odbiciami
rozglądał się ostrożnie po sali, odnotowując w pamięci ściany jak w hangarze, rozległą połać
lśniącej podłogi, zasłonięte żaluzjami świetliki w dachu. Co jakiś czas, nie zdając sobie z tego
sprawy, dotykał okrągłej blizny po trepanacji z tyłu głowy.
Na środku sali wokół gramofonu ustawiono parę foteli i kanapę i tam Lang grał w szachy
z Morleyem, pełniącym nocny dyżur. Lang pochylił się nad szachownicą. Agresywny,
z kręconymi włosami, ostro zarysowanym nosem i ustami, wpatrywał się z bliska w figury.
Grywał stale z Morleyem, odkąd przybył do kliniki, czyli od czterech miesięcy. Byli
równorzędnymi partnerami, może z niewielką przewagą Morleya, ale dzisiaj Lang zastosował
nowe otwarcie i po dziesięciu ruchach rozwinął w pełni swój atak, zaczynając rozbijać obronę
Morleya. Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie, skupiony z całą ostrością na grze, mimo że
zaledwie rano wydobył się z mglistego obszaru posthipnozy, w którym wszyscy trzej błąkali się
przez trzy tygodnie niczym odmóżdżone widma.
Za nimi, wzdłuż jednej ze ścian, ciągnęły się pomieszczenia zespołu kontrolnego. Kątem
oka widział czyjąś twarz w okrągłym okienku w jednych z drzwi. Siedziała tam grupa
pielęgniarzy i lekarzy w ciągłym pogotowiu przy swoich wózkach reanimacyjnych. Ostatnie
drzwi, do małej salki z trzema łóżkami, trzymano starannie zamknięte. Po chwili twarz znikła.
Lang uśmiechnął się na myśl o skomplikowanej maszynerii roztaczającej nad nim opiekę. Miał
zaufanie do Neilla i święcie wierzył w powodzenie eksperymentu. Neill zapewnił go, że
w najgorszym razie nagłe nagromadzenie produktów przemiany materii we krwi może wywołać
lekkie odrętwienie, ale jego mózg pozostanie nie zagrożony.
– Tkanka nerwowa – powtarzał Neill wielokrotnie – nie zna zmęczenia. Mózg się nie
męczy.
Czekając na ruch Morleya sprawdził czas na ściennym zegarze. Dwunasta dwadzieścia.
Morley ziewnął. Był znużony, twarz miał ściągniętą, cerę ziemistą. Osunął się w fotelu
i podparł głowę ręką. Myślał o tym, jak słabi i prymitywni będą się wkrótce wydawać ci, którzy
sypiają; ich umysły zapadają się co wieczór pod ciężarem nagromadzonych toksyn, ostrze ich
świadomości ulega stępieniu. Nagle uświadomił sobie, że sam Neill właśnie w tej chwili śpi.
Naszła go dziwnie niepokojąca wizja Neilla skulonego w skotłowanej pościeli dwa piętra nad
nimi, z obniżonym poziomem cukru we krwi, z umysłem bujającym nie wiadomo gdzie.
Lang roześmiał się z własnego zarozumialstwa i Morley cofnął ruch, który przed chwilą
zrobił.
– Co ja robię? Czy ja oślepłem?
– Nie – powiedział Lang i znów się roześmiał. – Właśnie odkryłem, że nie śpię.
Morley uśmiechnął się.
– Trzeba to zapisać jako jedno z powiedzeń tygodnia. – Powtórzył ruch wieżą, wyprostował
się i spojrzał ponad stołem na pingpongistów. Gorrell ściął ostro i Avery pobiegł za piłką.
– Wygląda, że są w formie. A jak ty?
– Jak najlepiej – odparł Lang. Przesunął wzrokiem po szachownicy i zrobił ruch, zanim
Morley zdołał złapać oddech.
Zwykle dochodzili do końcówki, ale tego dnia Morley musiał się poddać w dwudziestym
ruchu.
– Brawo – powiedział z podziwem. – Wkrótce dasz radę Neillowi. Jeszcze jedną?
– Nie. Prawdę mówiąc, gra mnie nudzi. Podejrzewam, że może być z tym kłopot.
– Dasz sobie radę. Poczekaj trochę i staniesz na nogi.
Lang wyciągnął ze stojaka z płytami Bacha, założył Koncert Brandenburski i włączył
gramofon. Kiedy popłynęła bogata, kontrapunktowa muzyka, odchylił się na oparcie słuchając
w skupieniu.
To absurd, pomyślał Morley. Jak szybko można się rozwijać? Trzy tygodnie temu byłeś
typkiem z przedmieścia.
Następne godziny minęły szybko.
O wpół do drugiej poszli do gabinetu lekarskiego, gdzie poddano ich pobieżnemu badaniu:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin