Singh Nalini- Psi i Zmiennokształtni 07- Blask pamięci.pdf

(963 KB) Pobierz
Nalini Singh
Blask pamięci.
Tłumaczenie nieoficjalne:
zapiski_mola_ksiazkowego
ŚMIERĆ
Śmierć podążała za Zapomnianymi niczym bicz. Bez odpoczynku. Bez litości.
Pragnęli odnaleźć nadzieję, gdy opuścili Sieć Psi. Chcieli jedynie zbudować nowe życie z dala od
zimnych wyborów ich pobratymców. Ale Psi znajdujący się w Siecie, z sercami zmrożonymi przez
pozbawiony emocji chłód Ciszy, odmówili pozwolenia przeciwnikom ich wyborów odejścia w
pokoju. Bo Zapomniani, z ich nadziejami i snami o lepszym życiu stanowili blokadę dla celu Psi,
jakim była władza absolutna.
Uciekinierzy w swoich szeregach mieli sporą liczbę telepatów i specjalistów medycznych,
mężczyzn i kobiet obdarowanych psychometrią, jasnowidztwem i posiadających wiele innych
umiejętności. Te silne jednostki, ci rebelianci, stanowili jedyne psychiczne zagrożenie dla roznącej
potęgi Rady Psi.
Więc Rada zaczęła ich likwidować.
Jedno po drugim.
Rodzina po rodzinie.
Ojca. Matkę. Dziecko.
Dalej, ponownie, i znowu.
Aż Zapomnieni byli zmuszeni by uciekać, by się ukryć.
Z czasem, wspomnienia zostały utracone, prawdy zakryte, a Zapomniani niemal przestali istnieć.
Ale stare sekrety nie mogą pozostawać wiecznie w ukryciu. Teraz, w końcowych miesiącach roku
2080 podnosi się kurz. Światło zaczyna się przez niego przebijać. A Zapomniani stają u
skrzyżowania dróg. Walka oznacza ponowne stawienie czoła śmierci. Możliwe nawet, że będzie
oznaczać całkowitą zagładę ich rodzaju. Ale ucieczka … czy to również nie jest odmiana zagłady?
ROZDZIAŁ 1
Otworzyła oczy i przez sekundę czuła się tak, jakby świat się poruszał. Te oczy, te które się w nią
wpatrywały, były brązowe. Ale był to brąz inny niż ten jaki kiedykolwiek widziała. Miały w sobie
981222207.002.png 981222207.003.png 981222207.004.png 981222207.005.png 981222207.001.png
 
złoto. Plamki bursztynu. I brąz. Tyle kolorów.
„Obudziła się.”
Ten głos, pamiętała ten głos.
„Ćśś. Trzymam cię.”
Przełknęła i próbowała znaleźć własny głos.
Surowy świst powietrza. Bezdźwięczny. Bez formy.
Mężczyzna z brązowymi oczami wśliznął rękę pod jej głowę i uniósł ją, gdy przykładał coś do jej
ust.
Zimne.
Lód.
Rozchyliła usta starając się desperacko, by stopić fragmenty lodu w ustach. Jej gardło stało się
mokre, ale to nie wystarczyło. Potrzebowała wody. Ponownie spróbowała przemówić. Nie mogła
nawet sama siebie usłyszeć, ale on to zrobił.
„Usiądź.”
To było jak próba pływania przez najbardziej kleisty płyn – jej kości były niczym galaretka, jej
mięśnie były bezużyteczne.
„Poczekaj.” Niemal sam uniósł ją do pozycji siedzącej na łóżku. Jej serce waliło w piersi. Bijący
skrzydłami pojmany w klatkę ptak.
Pik-pik.
Pik-pik.
Pik-pik.
Ciepłe dłonie na jej twarzy obróciły jej głowę. Jego twarz pojawiła się w polu jej widzenia, a potem
niemożliwie rozmazała się na boki.
„Nie sądzę, by narkotyki całkowicie zniknęły z jej systemu.” Jego głos był głęboki, sięgał bardzo
głęboko. Prosto do jej bijącego, wystraszonego serca. „Czy masz może – dzięki.” Uniósł coś.
Kubek.
Woda.
Złapała jego nadgarstek. Jej palce niemal ześliznęły się z żywego męskiego żaru jego skóry.
Nadal trzymał kubek poza jej zasięgiem. „Powoli. Rozumiesz?” To bardziej był rozkaz niż pytanie.
Wydany głosem, który mówił, że przywykł do uzyskiwania posłuszeństwa.
Przytaknęła i pozwoliła mu przyłożyć coś do jej ust. Słomkę.
Jej dłoń zacisnęła się na jego ręce, była tak spragniona.
„Powoli.” Powtórzył.
Pociągnęła łyk. Bogaty. Pomarańczowy. Słodki. Mimo cienia żądania w głosie jej ratownika, mogła
go nie usłuchać i wypić sok wielkimi łykami, ale jej usta nie pracowały prawidłowo. Lewie mogła
pociągnąć najcieńszą ze słomek. Ale było to wystarczająco, by załagodzić podrażnione ciało jej
gardła i wypełnić pusty ból w jej żołądku.
Od tak dawna była głodna.
Przebłysk czegoś w rogu jej umysłu. Zbyt szybki, by mogła to pochwycić. A potem wpatrywała się
w te dziwnie przyciągające ją oczy. Ale on nie składał się jedynie z oczu. Miał czyste, niemal ostre
linie i złoto-brązową skórę. Egzotyczne oczy. Egzotyczna skóra.
 
Jego usta poruszyły się.
Jej oczy zawisły na nich na dłużej. Dolna warga była trochę bardziej pełna, niż wydawało się, że
pasowałoby do jego niezakwestionowanie męskiej twarzy. Ale nie miękka. Nigdy miękka. Ten
mężczyzna w całości składał się z twardości i rozkazów.
Kolejny dotyk. Palce na jej policzku. Mrugnęła ponownie skupiając się na jego ustach. Próbując
usłyszeć.
„... imię?”
Odsunęła sok i przełknęła. Upuściła dłonie na pościel. Chciał wiedzieć jak ma na imię. To było
rozsądne pytanie. Też chciała znać jego imię. Ludzie zawsze wymieniali się imionami, gdy się
spotykali. To było normalne.
Jej palce zacisnęły się na miękkiej bawełnianej pościeli.
Pik-pik.
Pik-pik.
Pik-pik.
Ten bijący skrzydłami o klatkę ptak wrócił, uwięziony w jej piersi. Jak okrutnie.
To nie było normalne.
„Jak masz na imię?” Jej oczy były przeszywające w swojej bezpośredniości. Odmawiał pozwolenia
jej, by spojrzała w bok.
A ona musiała mu odpowiedzieć. „Nie wiem?”
Dev spojrzał w te zachmurzone orzechowe spojrzenie i dostrzegł jedynie pełen zagubienia strach.
„Glen?”
Dr. Glen Herriford zmarszczył czoło z drugiej strony łóżka. „To może być efekt uboczny
narkotyków. Była dość mocno nimi napełniona, gdy się pojawiła. Dajmy temu jeszcze kilka
godzin.”
Dev przytaknął, odłożył sok na stolik i ponownie zwrócił swoją uwagę na kobietę. Jej rzęsy już
opadały. Nic nie mówiąc pomógł jej zmienić pozycję tak, by leżała płasko na plecach. Chwilę
później już spała.
Skinął głową w stronę drzwi i wyszedł, Glen podążył za nim. „Co znalazłeś w jej organizmie?”
„To właśnie jest zabawne.” Glen postukał w kartę elektroniczną. „Wszystkie składniki chemiczne
składają się na zwykłe stare tabletki nasenne.”
„To na to nie wygląda.” Była zbyt mocno zdezorientowana, jej źrenice były bardzo mocno
powiększone.
„Chyba, że …” Glen uniósł brew.
Usta Dev'a zacisnęły się. „Jakie są szanse, że sama to sobie zrobiła?”
„Zawsze jest taka możliwość – ale ktoś pozostawił ją przed twoim mieszkaniem.”
„Wszedłem do środka o dwudziestej drugiej, wyszedłem piętnaście minut później.” Zostawił
telefon w samochodzie. Był poirytowany, że musiał przestać pracować, by wrócić do garażu. „Gdy
ją znalazłem, była nieprzytomna.”
Glen potrząsnął głową. „W takim razie nie mogła mieć wystarczającej koordynacji, by samej
przedostać się przez system ochrony – utraciłaby swoje wyższe zdolności motoryczne na długo
przed tym.”
Walcząc z przypływem gniewu spowodowanym tym jak bardzo bezbronna musiała się czuć, co
 
mogło zostać jej zrobione w tym czasie, Dev ponownie zerknął do pokoju. Jasne białe światło
wiszące nad głową spływało po jej matowych bond włosach i rozjaśniało zadrapania na jej twarzy i
ostrze kości prześwitujące przez jej skórę. „Wygląda na praktycznie zagłodzoną.”
Zazwyczaj uśmiechająca się twarz Glen'a była ponurą maską. „Nie mieliśmy okazji, by zrobić pełna
kontrolę, ale na jej ramionach i nogach są sińce.”
„Chcesz mi powiedzieć, że ona została pobita?” Surowa furia pulsowała przez ciało Dev'a, gorąca i
pełna przemocy.
„Torturowana, tego słowa bym użył. Pod tymi świeżymi są stare sińce.”
Dev zaklął pod nosem. „Jak długo potrwa zanim będzie w stanie funkcjonować?”
„Całkowite wypłukanie leku zajmie prawdopodobnie czterdzieści osiem godzin. Sądzę, że została
nimi jednorazowo odurzona. Gdyby znajdowała się na nich dłużej, byłaby jeszcze bardziej
rozwalona.”
„Informuj mnie na bieżąco.”
„Zamierzasz zadzwonić do Egzekutywy?”
„Nie.” Dev nie miał zamiaru spuścić jej z wzroku. „Została porzucona pod moimi drzwiami z
jakiegoś powodu. Zostanie z nami, aż odkryjemy co do jasnej cholery się dzieje.”
„Dev...” Glen powoli wypuścił powietrze. „Jej reakcja na lek wskazuje, że musi być Psi.”
„Wiem.” Jego własne zmysły psychiczne odebrały „echo” pochodzące od tej kobiety. Przytłumione,
ale obecne. „Na tym etapie nie stanowi zagrożenia. Ocenimy ponownie sytuację, gdy się ocknie i
będzie funkcjonować.”
Z wewnątrz pokoju coś piknęło sprawiając, że Glen zerknął na kartę. „To nic takiego. Nie masz
czasem dzisiaj rano spotkania z Talin?”
Rozumiejąc sugestię Dev pojechał do domu wziąć prysznic i się przebrać. Zegar właśnie wybił
szóstą trzydzieści, gdy ponownie wszedł do budynku, który był główną siedzibą Fundacji Światło.
Cztery najwyższe piętra zawierały liczbę mieszkań dla gości, dziesięć środkowych pięter było
zajętych przez różnego rodzaju biura administracyjne, a piętra poniżej piwnicy zawierały kompleks
testowy i medyczny. A dzisiaj – także Psi. Kobietę, która mogła okazać się być ostatnim ruchem
Rady stanowiącym próbę zniszczenia Zapomnianych.
Ale, przypomniał sobie, teraz ona spała, a on miał pracę do wykonania. „Aktywuj. Kodowanie
głosowe – Devraj Santos.” Pusty ekran komputera wysunął się z jego biurka i zapełnił się sporą
ilością nieprzeczytanych wiadomości. Jego sekretarka, Maggie, była dobra w oznaczaniu tych,
które „mogą-zaczekać” od tych, na które „trzeba odpowiedzieć”, a wszystkie dziesięć wiadomości
wyświetlonych na ekranie należało do tej drugiej kategorii. A dzisiejszy dzień jeszcze się nie zaczął.
Odchylił się w krześle i zerknął na zegarek.
Zbyt wcześnie, by zacząć oddzwaniać – nawet w Nowym Jorku większość ludzi nie znajdywało się
przy biurkach przed szóstą czterdzieści pięć. Ale znowu, większość ludzi nie prowadziło Fundacji
Światło, a co dopiero mówić o działaniu w roli „głowy” rodziny składającej się z tysięcy ludzi
rozsianych po kraju, a także w wielu przypadkach, po całym świecie.
Fakt, że pomyślał w tym momencie o Marty'm był nieunikniony.
„Ta praca pożre ciebie żywcem, wyssie szpik z twoich kości, a na końcu wypluje cię jak pustą
skorupę.” Powiedział do niego jego poprzednik w nocy, gdy Dev zaakceptował funkcję dyrektora.
„Ty trzymałeś się tej pracy.” Marty prowadził Światło przez ponad czterdzieści lat.
„Miałem szczęście.” Powiedział starszy mężczyzna w swój bezpośredni nie znoszący nonsensów
sposób. „Gdy objąłem to stanowisko byłem żonaty, i ku mojej odwiecznej wdzięczności, moja żona
została ze mną przez całe to gówno. Ty wchodzisz w to sam, i skończysz zostając sam.”
 
Dev nadal pamiętał jak się roześmiał. „Co, masz tak niską opinię na temat mojego czaru?”
„Możesz mieć tyle czaru ile zechcesz.” Powiedział Marty z prychnięciem. „Ale kobiety mają w
zwyczaju pragnąć twojego czasu. Dyrektor Fundacji Światło nie ma czasu. Ma jedynie wagę
tysięcy snów, marzeń i lęków spoczywającą na jego barkach.” Posłał mu spojrzenie wypełnione
cieniami. „To ciebie zmieni Dev. Sprawi, że staniesz się okrutny, jeżeli nie będziesz ostrożny.”
„Teraz jesteśmy stabilnym zespołem.” Argumentował Dev. „Przeszłość, to przeszłość.”
„Drogi chłopcze, przeszłość nigdy nie będzie tylko przeszłością. Jesteśmy w stanie wojny, a jako
dyrektor, jesteś generałem.”
Dev przepracował trzy lata na tym stanowisku, zanim naprawdę zrozumiał ostrzeżenie Mart'iego.
Gdy jego przodkowie uciekli z Sieci Psi mieli nadzieję na zorganizowanie życia poza zimną
sztywnością Ciszy. Wybrali chaos zamiast kontroli. Niebezpieczeństwa emocji zamiast pewnej
przytomności umysłu i życia przeżytego bez nadziei, miłości i radości. Ale razem z tymi wyborami
nadeszły konsekwencje.
Rada Psi nigdy nie przestała polować na Zapomnianych.
By z nimi walczyć, by utrzymać swoich ludzi w bezpieczeństwie, Dev sam musiał podjąć kilka
brutalnych decyzji.
Jego palce zacisnęły się wokół długopisu, który trzymał, grożąc jego zmiażdżeniem. „Wystarczy.”
Wymruczał ponownie zerkając na zegarek. Nadal zbyt wcześnie, by zadzwonić.
Odepchnął fotel, wstał zamierzając nalać sobie trochę kawy. Zamiast tego ku własnemu zdziwieniu
znalazł się w windzie jadąc na poziom piwniczny. Korytarze były spokojne, ale on wiedział, że
laboratoria już mruczały od aktywności – obciążenie pracą było po prostu zbyt duże, by pozwolić
na duży czas bezczynności.
Ponieważ, choć Zapomniani kiedyś byli tacy jak Psi, którzy patrzyli na Radę, by nimi przewodziła.
Czas i małżeństwa z innymi rasami zmieniły sprawy w ich strukturze genetycznej. Zaczęły
pojawiać się dziwne nowe umiejętności … ale również i dziwne nowe choroby.
Ale to nie było zagrożenie, które musiał dzisiaj ocenić.
Jeżeli mieli rację, nieznana kobieta w łóżku szpitalnym znajdującym się przed nim, była podłączona
do samej Sieci Psi. To sprawiało, że była dużo bardziej niż tylko niebezpieczna – była jak koń
trojański. Jej umysł był przewodnikiem, przez który można było przekazywać dane lub zaszczepić
śmiertelne strategie.
Ostatni szpieg, który był wystarczająco głupi, by zinfiltrować Światło zbyt późno odkrył śmiertelnie
groźną prawdę – że Devraj Santos nigdy nie zostawił za sobą swojego podłoża wojskowego. Teraz,
gdy patrzył na posiniaczoną, podrapaną i wyniszczoną twarz tej kobiety rozważał, czy byłby w
stanie skręcić jej kark z zimną krwią, gdyby nadszedł taki czas.
Bał się, że jego odpowiedź może być lodowato praktycznym tak.
Zmrożony tą myślą, już miał opuścić pokój, gdy zauważył, że jej oczy mocno poruszały się pod
powiekami. „Psi nie powinni śnić.” Wymruczał.
„Powiedz mi.”
Przełknęła krew z języka. „Powiedziałam ci wszystko. Zabrałeś wszystko.”
Oczy czarne jak noc z zaledwie kilkoma plamkami bieli wpatrywały się w nią, gdy mentalne palce
rozprzestrzeniały się przez jej umysł, przeszywając, drapiąc, niszcząc. Przełknęła krzyk, ugryzła
kolejną linię na języku.
„Tak.” Powiedział jej oprawca. „Wygląda na to, że rozebrałem cię ze wszystkich twoich sekretów.”
Nie odpowiedziała mu, nie rozluźniła się. Robił to już wcześniej. Tak wiele razy. Ale za minutę
znowu zaczną się pytania. Nie wiedziała czego chciał, nie wiedziała czego szukał. Wiedziała
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin