Sieroszewski Wacław - Latorośle.pdf

(131 KB) Pobierz
Microsoft Word - Sieroszewski Wacław - Latorośle.rtf
Sieroszewski Waclaw
LATOROŚLE
Madame Vauban wybierała się z helcią strych po słoiki ido konfitur; Mieczyś pobiegł
za nimi, gdyż miał sobie
raz na zawsze przykazane «nie oddalać się na krok od nich, Piotruś mógłby był nie
iść, bo miał «swego Niemca,, ale namyśliwszy się poszedł także. Strych to takie dla
każdego ciekawe miejsce; są tam różne rzeczy, wyrzucone i zapomniane przez
starszych, z których dość kurz zdmuchnąć, aby odzyskały swą wartość. Prócz tego
na strychu jest zupełnie inaczej niż na całym świecie. Ścian niema, tylko sufit — cała
chmura żółto przeświecających gontów, które jeżeli długo na nie spoglądać, zdają
się zlatywać na głowę. Wśród nich niby gwiazdki przeświecają słoneczne dziureczki,
tryskają smugi światła ze szczelin, które nie wiadomo gdzie są a których może nawet
wcale nie ma. W kątach, po bokach, nad głową krzyżują się i giną w zmroku słupy,
belki, krokwie, wiszą sznury do suszenia bielizny — zupełnie jak na okręcie. Można tu
niespodzianie odkryć całe kopalnie ciekawych rycin z Adamem, Ewą, Abrahamem;
obrazów, na których nic nie widać, ale oprawnych w piękne, pozłacane ramy; sta-
rych, niepotrzebnych książek w mocnych tekturowych okładkach; waz prawie całych;
wśród tych rupieci znajduje się tez stary zegar, który, naciągany, okropnie bzyka, ale
chodzic nie chce; całe kłębki szpagatu, moc gwoździ, sprzązek haków. Powiadają,
że można też tu znaleźć zamki od dubeltówek, a nawet lufy! A wszystko bez
wielkiego schodu; trzeba tylko upatrzyć chwilkę, kiedy starsi zajęci są czym innym.
Mieczyś nie rozumiał uroku tych wypraw i wolał zawsze kręcić się koło pudeł z
suszonymi owocami. I teraz już tam był.
i — Madame, proszę... tu stoi też buteleczka! — wolał.
Ale nikt nie zwracał na niego uwagi, madame była zajęta, Hela szukała, co by
wziąć dla siebie, a Piotruś znikł wśród zwałów rupieci. Po chwili w tej stronie dał się
słyszeć lekki brzęk, chłopiec silił się oderwać łańcuch od starego kufra, przy którym
rdzewiał marnie, a «na świecie» mógł się jeszcze przydać.
Madame Vauban podniosła się, zawołała dzieci i poczęła bardzo uważnie
spuszczać się ze schodów, niosąc w ręku pełno szklanych naczyń. Jak tylko znikły z
Helcią w ciemnym otworze wejścia, Miecio, który udawał, że idzie za nimi, skoczył do
okna. Rozumie się, Piotruś natychmiast pośpieszył za nim chcąc zapobiec
«nieszczęściu».
— Wiesz, że nie wolno! Nie wychylaj się, jeszcze spadniesz!...
Próbował go odciągnąć od okna, ale uparciuch uczepił się rączkami za gzyms i
piszczał, jakby go odzierano ze skóry.
— Puść mnie! ty zawsze chcesz wszystko tylko sam zobaczyć!
Aby wysunąć głowę nad jego głową, musiał więc starszy brat wleźć na pudełko i
nogę oprzeć o murek. Okienko było niewielkie, okrągłe; wypełnili je prawie całe. Obaj
mieli drobne, pociągłe twarzyczki; nosy proste, usta rumiane, włosy gęste, w
miękkich puklach spadające, ale nie byli do siebie podobni. Mieczyś był blondynem z
niebieskimi oczyma i cerą białą, przezroczystą jak stara porcelana; Piotruś miał płeć
smagłą, czarne włosy, czarne ogniste oczy, a nad nimi szerokie czoło wypukłe i
czarne brwi w jedną prawie linię zrośnięte. Na tle ściany białej, napojonej
słonecznym blaskiem, w ramce samotnego okienka, główki ich wyglądały jak śliczny,
malowany obrazek. Szczyt okapu rzucał na nich trójkąt
670441523.002.png
szerokiego, sinego cienia, jaskółki zlatywały się tłumnie do przylepionych tam
gniazd. Na park, rzekę, na okolicę otwierał się widok rozległy. Mieczyś podłożył
piąstki pod brodę, Piotruś niedbale oparł się ramieniem o ostrą krawędź futryny.
Czuli pewną trwogę, choć z dołu blaszany daszek ganeczku zabezpieczał ich od
spojrzeń zdradzieckich.
— Nie przyciskaj, udusisz mnie... — szeptał Mieczyś. — Jakże tu pięknie! Jak
wysoko! Doprawdy, kiedy wiatr topolami kołysze, czubek ich dostaje tu pewnie:
można by wtedy siąść na nie i pojechać... A jak daleko stąd widać! Czy to, Piotrusiu,
piasek leży z tamtej strony rzeki, taki żółty?... A woda jak niebo i chmurki płyną po
niej jak po niebie. Nie widać ani początku, ani końca, bo wszystko zawraca za górę...
— Cicho! Czego się drzesz?! Jeszcze usłyszą! Mam oczy, widzę i bez ciebie...
Ładnie, więc co? Co nam z tego przyjdzie?
— Ach, gdybyśmy się dostali na tamtą stronę! Tam pewnie dużo płaskich kamieni,
bo tu już wszystkie powrzucałeś do wody.
Na tamtą stronę!... Mor gen «fri». To ogromnie daleko. Kiedy Marcin w tamtą
stronę płynie na czółnie, to robi się taki mały jak mucha.
A my, cośmy mniejsi, tobyśmy zupełnie zginęli! Wiem, ale ja pomówię... ze
starszymi!
— Ze starszymi! Phi! Wcale mnie to nie nęci. Nie puściliby nas na krok od siebie, a
ciebie za rękę prowadziłaby mama albo Vaubanka i nic byś nie poznał. Zresztą, na
tamtym brzegu bywają wszyscy i ja byłem już w zeszłym roku, kiedy jeździłem z
ojcem do miasta. Nić ciekawego. Prom tylko chodzi po linie, a obok stoi chatka,
gdzie mieszka przewoźnik. Pewnie dobrze być przewoźnikiem, ale mieszkać na
wyspie znacznie lepiej. Wyspa stoi pośrodku rzeki i dokoła oblana jest wodą.
Widzisz, jak tam nad nią łatają ptaki?
Tam zawsze latają ptaki. Sam widziałem na własne oczy, jak tam, w lesie, schowała
się biała czajka.
— I teraz, Piotrusiu, patrz, jak tam nisko nad wodą leci biała czajka. Prawda, jaka
ta wyspa maluchna, jak kępa na torfowisku? Gdyby usiąść na brzegu, to można by
pluskać się w wodzie... Wiem, rozumie się, że dla tego trzeba zdjąć buty...
— Wyspa wcale nie maluchna. Tam jest duży, prawdziwy las. Marcin mówił, że tam
rośnie «rokita». To się tylko tak zdaje z wysoka.
— Ach, gdyby się tam dostać i zrobić ją bezludną!
— Jeszcze czego! Zaraz złaź, bo cię przycisnę. Jesteś głupi, a powiesz potem, żeś
pierwszy wymyślił, kiedy ja o tym myślę już od dawna.
— O, Piotrusiu! Weź mnie z sobą! Będę cię słuchał i wiesz co: żeby pokazać, że
nie jestem paplą, do jutra nie powiem słówka do nikogo! Chcesz?
Piotruś kiwnął głową, jak zwykł był czynić ojciec, kiedy chciał przerwać rozmowę.
— O tym potem! — A teraz tssyt! Trzymaj język za zębami, bo inaczej nigdy ci już
nic nie powiem i wszystko przepadnie.
Na dole, w korytarzu, usłyszeli trzaskanie drzwiami i głosy. Starszy zeskoczył
prędko, ale młodszy spóźnił się, pudełko mu się wysunęło spod nóg i zawisł w
powietrzu, rozpaczliwie machając nogami.
— Złaź... idą!
Było za późno: pani Vauban biegła szybko po schodach, wołając:
|| MietiouL. MietiouL. Pierre!
— Proszę pani, oni napewno wyglądają przez okno... ja wiem wołała idąca za nią
Helka.
Mieczyś pośpiesznie otrzepywał kurz i wapno z ubrania, pomagał mu Piotruś, a obaj
wniebogłosy krzyczeli:
— Zaraz!... zaraz... idziemy!
670441523.003.png
Nie pomogło. Pani Vauban wpadła jak burza, czerwona, zagniewana, schwyciła
Mieczysia gwałtownie za rękę, a starszego chłopca obsypała gniewnymi słowami.
Piotruś spojrzał znacząco na brata, przyłożył palec do ust, przeskoczył poręcz i znikł
dudniąc piętami po schodach.
Na podwórzu, czując się już bezpieczny, przystanął. Spojrzał w ogród, ku
kuchniom, na gumna... Wybrał ostatnie. Tam zwozili zboże. Co może być bardziej
zajmującego nad zwózkę? Ogromne wrota stoją otwarte na przestrzał, jedne fury
wjeżdżają, drugie wyjeżdżają, wozy dudnią, brzęczą... można łatwo być
przejechanym. Konie parskają, a zajęte opędzaniem się od owadów, pozwalają
blisko podejść do siebie, wszędzie kurzy się aż miło, ludzie ruszają się szybko i co
chwila rozlegają się krzyki:
— Paniczu, zmykaj... jadą!
—| Znowu, paniczu, tu się kręcisz? Zobaczysz, powiem ojcu...
— Nie ruszaj wideł!... Nie ruszaj młynka!... Jezus Maria! A to zatracony chłopiec!
Odejdź... koń narowisty, dorosłych nawet kąsa...
— Wiem, że narowisty! — poważnie odpowiada Piotruś.— Właśnie dlatego daję
mu kłosy, żeby się z nim zapoznać.
Kasztan, któremu podawał pęczek żyta, nie dawał się skusić. Ciemną, wyliniałą
wargę zwiesił, uszy do łba przytulił i udawał, że nie patrzy w tę stronę; przestał tylko
wywijać ogonem. Wreszcie, gdy przynęta znalazła się tuż przed jego nosem,
schwycił ją półgębkiem, ale jednocześnie lekkim ruchem korpusu w stronę
wyciągniętej do pogłaskania ręki Piotrusia dał poznać, że mu nie przyznaje żadnych
praw do swojej wdzięczności. Chłopak powiedział mu «słowa prawdy», rzucił nań
garścią zboża i zwrócił się w tę stronę, gdzie za młynkiem siedział na ziemi dzieciak
z konopiastą czupryną i oczyma jak chabry. Miał na sobie brudną płócienną ko-
szulę i podobne spodnie, spięte dużym metalowym guzikiem z płonącą bombą. • —
Czyj jesteś?
Chłopak oczu z niego nie spuszczał, ale milczał jak niemy.
— Wiem: tyś pewnie syn Szymona, co mieszka w ostatniej chałupie. Widziałem,
jak wczoraj kąpaliście się w stawie. Wam dobrze, wam wszystko wolno, dużo was...
Powiedz, czy u was wesoło?
Chłopak nie odpowiadał i coraz szerzej oczy otwierał.
— A tu co masz?—'spytał panicz dotykając końcem bucika węzełka nakrytego
pasiastym fartuchem.
— Nie rusz... Matula kazali... przemówił wreszcie głuchym głosem chłopak.
Piotruś schylił się i pociągnął za fartuch. Ukazała się maluchna główka w czepeczku
z kolorowych gałganków.
— Ma-tu-la, mówię, ka-za-li... Nie Szymonów ja, a Ma- tusowy — zaszlochał
niespodzianie chłopiec.
Piotruś zmieszał się bardzo.
— Co ci to?
— Ma-tu-la ka-za-li...
— Paniczu, niech go panicz ostawi. On mój! — rozległ się głos z góry. <
— To wy, Matusowo? Weźcie mnie na górę! — A dobrze! Niech panicz wlizie tu po
drągu!
W mgnieniu oka chłopiec był na sąsieku, skakał, piął się po snopach coraz wyżej, aż
wpadł w jakąś dziurę, gdzie nikomu nie zawadzał, a sam doskonale wszystko
widział.
Podjeżdżały wozy, snopy wielkie jak piec, kosmate jak broda Jankiela, wypływały z
jasności i, chwytane przez dziewki, przechodziły z rąk do rąk, aż Maciej w końcu
670441523.004.png
kładł je na miejscu przeznaczonym. Na klepisku rozlegały się bezustanne stuki,
brzęki, okrzyki, ale na sąsieku było cicho; tylko czasem zaszeleściała słoma,
zachichotała która z dziewcząt lub Maciej mruknął przekleństwo. W szarym półmroku
lu-
dzie poruszali się jak cienie. Przez dziury w strzesze tu i ówdzie wpadały pasma
złotego blasku. Po słonecznych dróżkach przelewały się potoki tęczowego pyłu,
dążąc jak dym kościelny w górę, ku szczytom, gdzie świegotały ptaki.
Piotruś, zapatrzony w wędrówki świetlistych drobinek, zapomniał o bożym
świecie.
Ocucił go głos pokojówki Józi:
— Czy nie ma tam czasem panicza?
— Był, ale nie widać.
— Skaranie z tym chłopcem! Znów pan się gniewa. Szukam go, szukam...
Wszędzie powiadają: «Tylko co był!...» Nigdzie nadążyć nie można. Czy to moja
rzecz szukać go przecie ja od pokojów, a on ma swego gubernera! — skarżyła się
dziewczyna.
Po jej odejściu Piotruś zsunął się na klepisko i pędem skierował w stronę
przeciwną, natychmiast jednak zawrócił:
-7- Niech już będzie, co ma być! Im prędzej, tym lepiej... Pójdę!
Gdy wszedł do pokoju, zrozumiał, iż «przeprawa» będzie ciężka, ale cofać się
było za późno. Wszyscy siedzieli już przy herbacie. Stół, nakryty białym obrusem,
wyglądał bardzo ponętnie; po rogach stały wazony z kwiatami, a na kryształowej
podstawce pośrodku wznosiła się piramida żółtych gruszek i rumianych jabłek.
Piotruś natychmiast zauważył przyczynę tej wystawy: gościa-ciotkę, siedzącą na
pierwszym miejscu za stołem.
— Przyszedł! — szepnęła staruszka, która go pierwsza spostrzegła.
— Jak się masz, Piotrusiu!
Rozmowa przerwała się, choć nikt nie zdawał się zwracać na chłopca uwagi.
Matka jego, pani Dolska, blada, wysoka brunetka, mocniej tylko zacisnęła piękne
usta i bystrym spojrzeniem obrzuciła męża, który gniewnie kręcił jasne wąsy i nie
spuszczał oczu z końca stołu.
Tam siedziała widocznie wzruszona pani Vauban, obok Helenka, bardzo
wyprostowana i bardzo grzeczna, dalej stały puste krzesła Mieczysia i «fierra»
Niedemana. «Pewnie mnie szuka» — pomyślał winowajca. Wszyscy byli jacyś
nieswoi i tylko rządca, z ogromnymi jak rogi bawole wąsami, smarował spokojnie
chleb z masłem.
— Chodź tu! — kiwnął na chłopca ojciec. — Gdzie byłeś?
Na gumnie.
— Kto ci pozwolił?
Chłopak milczał, twarz mu zamroczyła się cieniem uporu i rozpaczy.
— Gadaj zaraz, coś robił dzień cały i coś zmajstrował z Mieczysiem! Patrz mi w
oczy i mów prawdę!
Chłopiec nie podniósł opuszczonych powiek, choć ojciec ujął go za podbródek. W
jednej chwili przypomniał sobie cały szereg przewinień: po lekcji nie poskładał
książek; w czeladnej poszczuł psami kota i ten wskoczył do dzieży z ciastem; potem
bawił się nabojami ojca; wrzucił między rondle garść kapiszonów, których «okropne»
pękanie wywołało popłoch w całej kuchni; wreszcie historia z Mieczysiem, tym
gorsza, że nie wiedział... która! Pan Dolski coraz mocniej ściskał rękę syna.
— Dlaczego nie odpowiadasz? Jesteś herszt do wszystkiego złego. Robisz wciąż
zmartwienie ojcu i matce, uczysz złego młodszego brata...
670441523.005.png
— Bo, proszę ojca, on wczoraj dał mi ogórka, z którego wydłubał środek i nasypał
piasku, i ja ukąsiłam... — zaczęła Helenka.
— Doskonale się stało! — wmieszała się pani Dolska. — Mówiłam ci, żebyś nie jadła
surowych ogórków. A teraz skarżysz się na brata! Bardzo ładnie! Dlaczego nie
odpowia-
dasz, Piotrusiu? Powiedz ojcu otwarcie wszystko, proś i przebaczenie, popraw się...
Wyspa... śliczna, zielona wyspa, ze wszystkich stron oblana wodę, stanęła jak
żywa przed oczyma chłopca. Jednocześnie ściskana ręka tak zabolała, że łzy
napełniły mu oczy. Głowę nisko pochylił i zaczął dłubać poręcz ojcowskiego krzesła.
Pani Vauban znacząco spojrzała na Helę i coś powiedziała. Do pokoju wszedł
«Herr», widocznie zmęczony.
— Precz, brzydkie dziecko! Idź klęczeć do bilardowego pokoju!
Piotruś spuścił głowę i poszedł kryjąc łzy, których nienawidził. Po drodze słyszał,
jak Helcia szeptała do mamy:
— On jemu, mamo, tak zrobił palcem i od tego Miecio zaniemówił! Widziałam...
W pokoju bilardowym pod zegarem klęczał Mieczyś. Twarzyczka jego zdradzała
niezmierne udręczenie, z pociemniałych oczu płynęły łzy, a dolna, wygięta w
podkowę warga tworzyła «korytko». Piotruś próbował go pocieszyć, dawał mu znaki
głową ze swego kąta, ale brat nie rozumiał go i łzy płynęły wciąż po bladych jego
policzkach. Wtedy «herszt» podpełznął na kolanach do niego, objął za szyję i zaczął
szeptać cichutko jak wietrzyk:
— Możesz mówić! Pozwalam... Nie o wyspie, a tak sobie, co innego... Zwalniam
cię ze słowa i nie przestanę lubić, gdyż widzę, że nie jesteś baba i papla.
Mieczyś, który w miarę słów Piotrusia uspokajał się i rozjaśniał, nagle drgnął i
szeroko otworzył oczy: we drzwiach ukazała się matka.
— Przecież milczeć nie znaczy kłamać. Człowiek milczy dlatego, że... — ciągnął
Piotruś, który jej nie widział.
— Tak słuchasz ojca? Miałeś klęczeć!
— On, mamo, na kolanach... on klęczy... on mamo, doprawdy przyszedł na
kolanach — bronił brata Mieczyś.
Piotruś zerwał się i jak burza wypadł z pokoju.
Za chwilę już był w ogrodzie, w «schronieniu».
«Schronienie» znajdowało się za stawem, w krzakach bzu gęsto oplecionych
powojem i dzikim chmielem. Dostać się tam nie podobna było inaczej, tylko na
czworakach. Tii zapach był przyjemny, inny niż wszędzie; wydawały go gnijące liście
i ziemia; było też przestronno, gdyż stała tu niegdyś altanka, po której pozostał
pleśnią okryty słupek kamienny i płyta marmurowa. Ile to ciekawych i wzruszających
rzeczy mogłyby one opowiedzieć, gdyby mówić umiały. W pojęciu obu braci były to
resztki dawnego zamku, które starość pokryła grubą warstwą brzydkich liszajów, a
słoty poobjadały kanty, powygryzały głębokie szramy i dzioby w polerowanych bo-
kach. Bystre oczy chłopców z trudnością odnalazły wśród tych zmarszczek jeden
tylko niewyraźny napis: Rózia i Marek.
— Gdyby to był «Konrad», toby mógł być «Wallenrod» — mówił raz Piotruś — ale
tak... Znam tylko jednego porządnego Marka... Sobieskiego, lecz mu pod Batowem
ucięli głowę, więc był kawalerem.
— Czy przypuszczasz, że się oni kochali? — spytał Mieczyś.
— Na pewno. Wtedy się zawsze wycina imiona. Oni- mieli romans. Potem
przyszli Turcy, porwali ją i ona została suł- tanką Roksaną, a on poszedł do Ameryki
kopać złoto...
— Romans, to jest bardzo trudno! — wzdychał Mieczyś.
670441523.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin