Eric van Lustbader - Strażnik testamentu.pdf

(1620 KB) Pobierz
ERIC VAN LUSTBADER
ERIC VAN LUSTBADER
STRAŻNIK TESTAMENTU
Z angielskiego przełożyli
Maciejka Mazan, Jerzy Malinowski
PROLOG
SIERPIEŃ 1442
KLASZTOR SUMELA TREBIZONDA
W jaskrawe, gorące późne popołudnie środka lata trzech franciszkańskich mnichów z
zakonu gnostyckich obserwantów dokonywało codziennego obchodu. Byli wdzięczni za
odrobinę cienia, który dawał zwarty szpaler drzew otaczających klasztor Sumela, gdzie
obecnie się ukrywali. Monaster stanowi! dla nich doskonale schronienie po ucieczce przed
prześladowcami - został zbudowany za panowania Teodozjusza I przez greckich ortodoksów,
z którymi zakon łączyły silne i szczególne więzi.
Chociaż mężczyźni mieli na sobie proste, muślinowe habity, typowe dla ich
ascetycznej reguły, na patrol wyruszali uzbrojeni w miecze, sztylety i luki. Byli Strażnikami,
wyszkolonymi we władaniu bronią i walce wręcz tak samo dobrze, jak w niesieniu słów
Chrystusa i świętego Franciszka. Ich podstawowym, świętym obowiązkiem było chronienie
pozostałych członków zgromadzenia, szczególnie tych z wewnętrznego kręgu, którzy rządzili
zakonem, Haute Cour.
Okrutne słońce, w swej niespiesznej podróży ku horyzontowi, ogrzewało teraz
chłodne górskie powietrze, tak że na habitach Strażników pojawiły się plamy potu płynącego
spod pach i środkiem ich szerokich, muskularnych pleców. Gdy poruszali się w napięciu,
czujnie wypatrując niebezpieczeństwa i ostrożnie stąpając po tym kawałku ziemi, który
znalazł się pod ich jurysdykcją, robili to w sposób niemalże rytualny, podobnie jak pełne
rytuału były ich modlitwy, odmawiane trzy razy dziennie.
Zbliżała się siódma i ostatnia już godzina ich zmiany. Bolały ich mięśnie, a
kręgosłupy trzeszczały, gdy schylali się, żeby przyjrzeć się śladom na ziemi i upewnić, że
były to tylko ślady zwierząt, a nie ludzi.
Wyszkolenie nauczyło ich czujności. Historia zakonu była pasmem zagrożeń i
prześladowań ze strony papieża i jego stalowej pięści, Bractwa Rycerzy Świętego Klemensa
od Świętej Krwi. Od czasów pierwszej wyprawy krzyżowej, którą podjęto w 1095 roku,
członkowie bractwa uczynili z wyspy Rodos swoją bazę. Zakon, ukryty tak blisko Ziemi
Świętej, gdzie roiło się od wrogów, znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie. Na szczęście
mnisi do perfekcji opanowali sztukę kamuflażu. Od półtora roku, kiedy zakon rezydował w
Sumeli, żaden rycerz świętego Klemensa nie zbliżył się nawet do klasztoru. Zresztą to
miejsce nie było ich dominium. Należało do cesarza Justyniana, a potem do Komnenów,
dynastii panującej w Trebizondzie, i znajdowało się na południowo-zachodnim wybrzeżu
Morza Czarnego, między Anatolią i przynoszącym wysokie dochody szlakiem wielbłądzim
do Isfahanu.
Trzej Strażnicy zatrzymali się na skraju polany, sięgnęli po wodę i kawałek przaśnego
chleba. Ale nawet w tej chwili pozornego spokoju żelazna dyscyplina zabraniała im
jakichkolwiek rozmów, toteż tylko czujnie rozglądali się po okolicy, a w trakcie jedzenia
spod przymkniętych powiek patrzyli, jak czerwonawy blask słońca zalewa polanę.
Ptaki ćwierkały, owady monotonnie brzęczały, a motyle i pszczoły przelatywały
wzdłuż i w poprzek polany. Nie czuło się najlżejszego powiewu wiatru. Słoneczny żar
odbierał siły. W pewnej chwili uwagę strażników przykuł ledwie słyszalny szelest w
zaroślach oddalonych jakieś pięćdziesiąt metrów. Zamarli w bezruchu, bacznie wpatrując się
w krzaki, serca waliły im w piersiach, a pot spływał z karków po plecach. Szelest powtórzył
się, tym razem nieco bliżej. Jeden z mnichów przykucnął, wziął do ręki strzałę, nałoży! na
cięciwę i czekał z uniesioną bronią.
Nagle coś niewielkiego ukazało się ich oczom. Łucznik szeroko się uśmiechnął z ulgą.
To tylko jakieś małe zwierzę przedzierało się przez zarośla. Jeden ze Strażników zaśmiał się
głośno, wyciągnął rękę w kierunku napiętego łuku swojego towarzysza, jakby chciał go
skierować w dół.
Nie zdążył. Krótki złowieszczy świst przecinającej powietrze strzały zagłuszył senne
bzyczenie owadów. Strzała utkwiła w policzku Strażnika, który z szeroko rozpostartymi
ramionami runął do tyłu. Jego towarzysz, wciąż kucając, napiął ponownie luk i gorączkowo
szukał niewidocznego wroga, by pomścić śmierć towarzysza. Nie zdążył - kolejna strzała
przeszyła jego szyję. Upadł na plecy, dłoń trzymająca napięty łuk rozwarła się i strzała
pomknęła gdzieś wysoko w niebo.
Martin, zbryzgany krwią swoich towarzyszy, skrył się niezwłocznie i wyciągnął
miecz; starał się zachować rozsądek i zimną krew. Jego towarzysze byli martwi, obaj zabici w
ułamku sekundy przez skrytobójcę. Ale z położenia ich ciał odczytał istotną informację -
gdzie ukrył się łucznik.
Musiał teraz podjąć ważną decyzję. Mógł pójść okrężną drogą, trzymając się w cieniu
i omijając nieosłoniętą przestrzeń polany, zaatakować rycerzy i pomścić braci albo dyskretnie
i szybko wycofać się do klasztoru, ostrzec opata i zebrać siły, by zapolować na wroga. Blask
słońca, który tak doskonale czynił przeciwnika niewidocznym, przemawiał przeciwko
bezpośredniemu starciu.
Jeżeli jednakże łucznik faktycznie był rycerzem świętego Klemensa, na pewno
rozpoznał swoją ofiarę jako członka zakonu gnostyckich obserwantów. Gdyby zdołał uciec i
powrócić na Rodos z informacją o zakonie, przeciwko mnichom zostałaby wystawiona liczna
armia. Takiego zmasowanego ataku na pewno by nie przetrzymali. Nie, nie było czasu na
szukanie posiłków w klasztorze - musiał odnaleźć wroga teraz, zidentyfikować go i zabić,
nim ten zdoła zdradzić sekretną kryjówkę zakonu.
Martin doskonale znał otaczający go las, pamiętał, że tuż za polaną jest urwisty brzeg
głębokiego wąwozu, strzeżonego ze wszystkich stron przez nagie skały i poszarpane głazy.
Dnem wąwozu wił się szlak prowadzący do bogatej Trebizondy, leżącej na południowym
wybrzeżu Morza Czarnego. Poszedł w lewo, zataczając szeroki łuk. Przez cały czas nie
spuszczał oka z polany, z której bez przerwy dobiegały jakieś szelesty wywołane przez lekkie
podmuchy wiatru. Mięśnie miał napięte, miecz trzymał w pogotowiu, poruszał się ostrożnie,
bokiem jak krab.
Mały ptak usiadł na gałęzi tuż nad jego głową. Przekrzywiał śmiesznie łebek, gdy
nieufnie przyglądał się mnichowi. W jednej chwili zerwał się z trzepotem skrzydeł i odfrunął.
Martin przerzucił miecz do lewej ręki i zamachnął się, wściekłe tnąc szerokim łukiem.
Stal zgrzytnęła, gdy natrafiła na kość. Nim zdążył spojrzeć i rozpoznać w przeciwniku
rycerza świętego Klemensa, usłyszał przeraźliwy krzyk. Rycerz zachwiał się ugodzony
mieczem, lecz już po chwili próbował roztrzaskać głowę Martina. Mnich chwycił rękę
przeciwnika i wbił mu miecz w pierś. Wróg spojrzał na niego gasnącymi oczyma. Potem jego
wargi rozchyliły się, odsłaniając zęby, i gdzieś z głębi wydobył się śmiech tuż przedtem, nim
śmierć nim zawładnęła.
Martin kopnął ciało na bok. Teraz już spokojniejszy ruszył wzdłuż grani. Nie mógł
wykluczyć ewentualności, że w lesie mogą kryć się inni nieprzyjaciele. Nieważne, teraz on na
nich zapoluje. Wszystkie jego zmysły wyostrzyły się do granic możliwości.
Niebawem dotarł do miejsca, gdzie podczas ostatniej burzy utworzyło się wielkie
osuwisko. Jedno olbrzymie drzewo i kilka mniejszych leżały wyrwane z korzeniami, w
czerwonej ziemi pozostawiły jamy ziejące jak otwarte rany. Dzięki osuwisku mógł teraz
zrobić to, co dotychczas było niemożliwe - spojrzeć w głąb wąwozu, który był jedyną drogą
do Sumeli.
Widok w dole zmroził mu krew, w żyłach. Szeregi rycerzy świętego Klemensa
maszerowały miarowo, kierując się ku klasztorowi - ostatniemu bastionowi zakonu.
Popełnił niewybaczalny błąd. Rycerz, który ich zaatakował, nie był sam. Wysłano go
w awangardzie, by zabił Strażników. Takich zabójców musiało być więcej. Bez cienia
wątpliwości rycerze podjęli atak na wielką skalę.
Gdy zawrócił z powrotem do klasztoru, strzała ugodziła go w ramię. Stracił
równowagę i stoczył się na sam skraj osuwiska, zaplątał w gęstwinie korzeni i prawie stracił
oddech. Był na tyle przytomny, aby szybko odsunąć się od głębokiej prawie na kilometr
przepaści. Daleko w dole szeregi rycerzy kontynuowały marsz. Krew sączyła się z rany, a ból
przeszywał mu rękę aż po bark.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin