PIEKLO_SRODKA.doc

(648 KB) Pobierz

PIEKŁO ŚRODKA – Chiny a prawa człowieka, 10 lat później

Krzysztof Łoziński :: Książki :: 17 lutego 2005, 17:53

Krzysztof Łoziński
 

„The Hell of The Red Dynasty – China and Human Rights, Ten Years Later”

Copyright by Krzysztof Łoziński 2005

Autor wyraźnie zaznacza, iż fakt udostępnienia książki w Internecie nie oznacza, że prawo autorskie przestało obowiązywać. Rozpowszechnianie i powielanie książki bez zgody autora nadal jest zabronione.

Wydanie V (pierwsze internetowe)

Wydanie I – Helsińska Fundacja Praw Człowieka – 1994.

Wydanie II – Wydawnictwo Gdańskie – 1996

Wydanie III – Wydawnictwo „Arsenal”, Lwów, Ukraina – 1997 (w języku ukraińskim)

Wydanie IV - Wydawnictwo „Arsenal”, Lwów, Ukraina – 2001 (w języku ukraińskim)

PRZEDMOWA DO WYDANIA V

Jest to właściwie zupełnie nowa książka. Zmiany, jakie zaszły w Chinach w ciągu 10 lat, jakie upłynęły od pierwszego wydania, spowodowały konieczność radykalnego przeredagowania tekstu. Niestety nie są to zmiany na lepsze. Pojawiły się nowe zjawiska, takie jak prześladowania związku Falun Dafa, którym poświęciłem cały nowy rozdział. Znacznie większa jest też dziś wiedza na temat przebiegu wydarzeń na placu Tiananmen w Pekinie w czerwcu 1989 roku. Rozdział poświęcony temu wydarzeniu został więc znacznie rozbudowany.

Czy stan przestrzegania praw człowieka w Chinach przez te 10 lat poprawił się? Nie, jest tylko inaczej. Pod wieloma względami gorzej, pod nielicznymi lepiej.

Zapraszam do lektury.

Autor

WSTĘP

Materiał ten był początkowo opracowany na zamówienie „Gazety Wyborczej” jako artykuł prasowy. Jego fragmenty zostały opublikowane w „Gazecie” pod tym samym tytułem. W następnych miesiącach na podstawie zbieranych do tej publikacji wiadomości udało mi się opublikować kilka kolejnych artykułów. Całość materiału, jaki zebrałem, znacznie jednak przerosła rozmiary publikacji prasowych. Przerosła też moje wyobrażenie skala okrucieństwa władz chińskich oraz skala łamania praw człowieka w tym kraju.

Od pewnego czasu wśród dziennikarzy i polityków Zachodu daje się zauważyć fascynacja „chińską drogą reform”, czyli połączeniem autorytarnych rządów i dynamicznie rozwijającej się gospodarki. Fascynacja ta w dużym stopniu wynika z nieznajomości podstawowych realiów tego kraju i przenoszenia europejskich pojęć na całkowicie inną kulturę, strukturę państwa, sposób sprawowania władzy i system prawny. Bardzo często wiąże się z nią błędna interpretacja napływających z Chin informacji.

Wielokrotnie, gdy mówiłem o łamaniu praw człowieka w Chinach, spotykałem się z reakcją: „Tak było kiedyś, a teraz kraj się rozwija, żyje się coraz lepiej. Obozy, egzekucje, tortury to przeszłość, czasy Mao Zedonga.” Muszę z całą mocą podkreślić: Nie. To dzieje się teraz. Teraz dokonuje się publicznych egzekucji na stadionach, wyroki wydawane są przez „wiece walki klas”, miliony ludzi żyją i umierają w obozach koncentracyjnych, dokonuje się przymusowych aborcji i sterylizacji, a od skazańców pobiera się organy do przeszczepów jeszcze w czasie ich agonii.

Reformy gospodarcze, wprowadzane przez ekipę Deng Xiaopinga, wbrew wyobrażeniom Europejczyków, nie pociągają za sobą reform politycznych. W dziedzinie przestrzegania praw człowieka nie daje się zauważyć postępu. Nie nastąpiła demokratyzacja. Zmieniły się tylko niektóre formy terroru, ale nie jego natężenie i zasięg. Dyby zastąpiono stalowymi kajdankami, a bambusowy kij pałką elektryczną. Ścięcie głowy szablą zastąpił strzał z kałasznikowa w głowę lub serce. Czy jednak na tym polega postęp?

Jeden z najbardziej znanych chińskich dysydentów Harry Wu, założyciel Laogai Research Foundation, organizacji prowadzącej dokumentację zbrodni popełnianych w obozach koncentracyjnych zwanych laogai, tak opisuje sytuację w ChRL i stosunek do niej ludzi Zachodu:

Ustrój polityczny ChRL to dyktatorskie rządy jednej partii. Podstawowe środki, służące utrzymaniu tego „rewolucyjnego ustroju socjalistycznego”, to armia, policja, sądy i, przede wszystkim, obozy laogai (laogaidui), których władze komunistyczne potrzebują jak codziennej miski ryżu. KPCh stwierdza: „Laogai są ważnym elementem systemu bezpieczeństwa publicznego i jednym z narzędzi, którymi demokratyczna dyktatura ludu karze i reformuje kontrrewolucjonistów i innych przestępców”. [...] Przy pomocy pracy przymusowej i tak zwanej „reformy myśli” laogai niszczą fizycznie, psychicznie i duchowo [...]. Nie mamy prawa zapominać o milionach bezimiennych ofiar, ofiar bez twarzy, które zginęły w laogai. [...] Dlaczego więc demokratyczne rządy zadowalają się zabiegami o zwolnienie kilku dobrze znanych dysydentów, powstrzymując się od potępienia samych laogai? Powodów jest wiele, niektóre wiążą się z politycznymi implikacjami uznania faktu istnienia laogai i ich okrucieństw. Mówią: Tyle się w Chinach zmieniło. Mówią: Robi się dobre interesy, zarabia dużo pieniędzy. Tyle wydarzyło się nowego, ale i wiele nie zmieniło się wcale. Laogai brutalnie przypominają, że do prawdziwych zmian, zmian politycznych, jeszcze w Chinach daleko. (Wybór fragmentów K.Ł. Tłumaczył Adam Kozieł).

Wielu Europejczyków uważa, że terror i okrucieństwo wynikają z tradycji i cech narodowego charakteru Chińczyków. Nic bardziej błędnego. To, co opisuję w tej książce, jest samodzielnym dziełem komunistycznej władzy. Władzy całkowicie wyizolowanej ze społeczeństwa, powszechnie znienawidzonej i uważanej za uzurpatorską. Nie należy automatycznie przypisywać cech tej władzy całemu narodowi, który jest twórcą i dziedzicem jednej z najstarszych i największych kultur w historii, twórcą cywilizacji, która nieprzerwanie od ponad pięciu tysięcy lat aż do początku XIX wieku pod wieloma względami przewyższała zadufaną w sobie cywilizację europejską.

PLAC NIEBIAŃSKIEGO SPOKOJU

Zacznijmy od retrospekcji. W nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku armia chińska na rozkaz komunistycznych przywódców kraju, krwawo rozprawiła się z pokojowymi demonstracjami zwolenników demokratyzacji w Pekinie i kilku innych wielkich miastach Chin. Znamienne, że dziś z okazji rocznic tych wydarzeń prasa państw demokratycznych pisze tylko o Placu Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen), tak jakby w Szanghaju czy Kantonie nie lała się krew, jakby w Nankinie, Zhanchou i kto wie w ilu jeszcze miastach nie dokonywano taśmowych egzekucji, masowych aresztowań i powszechnie nie stosowano wyszukanych tortur. Liczby zabitych, rannych i skazanych w związku z tymi wydarzeniami objęte są w Chinach tajemnicą państwową. Nikt więc dokładnie ich nie zna. Ostrożne dane organizacji międzynarodowych (między innymi Amnesty International) mówią o pięciuset aresztowanych, z których dwustu dotychczas przebywa w więzieniu. Trzeba jednak pamiętać, że organizacje te podają tylko te informacje, co do których mają absolutną pewność. Wiąże się to z dążeniem do takiej wiarygodności, by rządy państw i ONZ traktowały informacje Amnesty jako pewne. Nie jest więc tak, że nie wiemy o większej liczbie represjonowanych. Nie możemy tylko przedstawić dowodów, bo władze chińskie skutecznie uniemożliwiają nam ich zebranie. Aby osoba represjonowana znalazła się w wykazie Amnesty, musi być znana z imienia i nazwiska; muszą także być szczegółowo znane źródła informacji na jej temat. Eliminuje to natychmiast wszelkie ofiary bezimienne, a takich jest zwykle najwięcej.

Na podstawie różnych źródeł, własnych obserwacji (byłem w Pekinie kilka dni przed tragedią) oraz rozmów z bezpośrednimi świadkami wydarzeń w Pekinie w dniu 4 czerwca 1989 r. podjąłem próbę oszacowania prawdopodobnej liczby zabitych, rannych i represjonowanych. Według mnie przedstawiają się one następująco:

Liczba zabitych, podawana przez różne źródła, waha się od kilkudziesięciu do ok. 15.000. Za najbardziej prawdopodobną uważam liczbę ok. 7.000 zabitych i ok. 25.000 rannych (trzeba pamiętać, że większość lżej rannych nie trafiła do szpitali w obawie przed aresztowaniem). Liczby te obejmują tylko zabitych i rannych w dniu 4 czerwca 1989 r. i dniach następnych (walki w Pekinie trwały 4 dni). Nie obejmują jednak osób straconych po procesach lub zabitych w aresztach i więzieniach w następnych dniach, miesiącach i latach. Według Fang Lizi - jednego z duchowych przywódców studentów z Tiananmen - w egzekucjach niejawnych, ciągnących się jeszcze długo po wydarzeniach, stracono ok. 20 tysięcy osób oraz oficjalnie 1051 osób w samym tylko 1991 roku. Pełna liczba ofiar masakry i późniejszych egzekucji może wynosić nawet 27 tysięcy osób! Liczby te byłyby znacznie większe, gdyby początkowy atak nastąpił w dzień, a nie w nocy, gdy liczba ludzi przebywających na placu Tiananmen była znacznie mniejsza. W dzień na placu o wymiarach 1000 na 600 metrów i przyległych ulicach przebywał gęsty tłum. Liczba demonstrantów, przeciwko którym użyto dużej liczby pojazdów bojowych (głównie czołgów T-72), mogła w samym blisko 15-milionowym Pekinie przekraczać 500 tysięcy. W całych Chinach w otwartych starciach z wojskiem i milicją wzięło udział ok. 2 milionów ludzi. W Pekinie „wymiana ognia” (dość jednostronna) z broni maszynowej trwała ok. 14 godzin, a przez następne 3 dni dochodziło jeszcze do mniejszych starć.

Zebrania dokładniejszych danych nie ułatwili niestety (z pewnymi wyjątkami) zagraniczni dziennikarze, którzy zamieszkali w Hotelu „Beijing”, a więc w ostatnim miejscu w Chinach, w którym można się czegoś o tym kraju dowiedzieć (za to jest się pod ścisłym nadzorem tamtejszej SB). Dlatego też większość stacji telewizyjnych pokazywała głównie chowających się przed obstrzałem hotelowych waluciarzy (współpracujących ze służbami bezpieczeństwa). Gdyby sławny incydent zatrzymania kolumny czołgów przez samotnego starszego mężczyznę nie zdarzył się na bulwarze Changan niemal na wprost Hotelu „Beijing”, to zapewne nikt by się o nim nie dowiedział. Człowiek ten został aresztowany za to, że nie zszedł z jezdni („za zakłócenie ruchu drogowego”) i skazany na karę śmierci, którą wykonano. Na szczęście w Pekinie przebywała znaczna liczba polskich przewalaczy” (osób prowadzących półlegalny handel zagraniczny), od których zdołałem się dowiedzieć znacznie więcej niż od korespondentów, mimo że większość z nich interesowała się bardziej zakupem bawełny i owerloków niż tym, co się działo.

Wszyscy moi rozmówcy mówili o nieprawdopodobnej brutalności sił represyjnych. Wielokrotnie strzelano z broni maszynowej i dział czołgowych wprost w tłum bez żadnego wyraźnego powodu. Strzelano do uciekających i nie broniących się. Zatrzymanych bito wyjątkowo brutalnie (nie tylko pałki, także kolby karabinów, kopanie w brzuch, krocze i twarz). Telewizja pokazywała sceny sądów. Podsądni prowadzeni z wykręconymi do tyłu rękami, z przygiętym karkiem. Liczne wyroki śmierci. Liczne wyroki po kilkanaście lat więzienia. Komunistyczna władza prezentowała całą swą brutalność jawnie, bez żenady, pokazowo.

Fang Lizi tak wspomina atak wojska na plac Tiananmen: „Największej rzezi dokonano przy pomniku Bohaterów Rewolucji. Ci, którzy byli lekko ranni lub ocaleli, chronili się za jego cokół. Żołnierze rzucali się za nimi, dźgając ich bagnetami, dobijając rannych i strzelając w tył głowy. Czołgi przejechały po ludziach, którzy schronili się w namiotach i szałasach. Zgnieciono ich na miazgę, którą potem trudno było żołnierzom zeskrobać z betonu”.

Według relacji innego świadka „złapanych demonstrantów żołnierze bili kolbami, żelaznymi prętami, kopali i dźgali bagnetami. Zmasakrowanych i okrwawionych wrzucali na ciężarówki. W przepełnionych aresztach bici, straszliwie stłoczeni, bez żadnej pomocy medycznej czekali kilka dni na sąd. Wielu umierało z ran. Przed sąd prowadzono ich z wykręconymi do tyłu rękami i zgiętym karkiem. W takiej upokarzającej pozycji wysłuchiwali wyroku. Najczęściej była to kara śmierci. Sceny sądów i egzekucji transmitowała telewizja.”

Według moich szacunków w całym kraju aresztowano kilkadziesiąt tysięcy osób, z których ok. 6.000 do dziś przebywa w więzieniach i obozach pracy, nie gorszych od stalinowskich czy hitlerowskich, z wyrokami przeważnie od 7 do 15 lat (są i tacy, których skazano na dożywocie). Trzeba pamiętać, że większość spraw nagłośnionych przez międzynarodową opinię publiczną, to przypadki intelektualistów i studentów. A przecież znaczną większość aresztowanych i skazanych stanowili zwykli ludzie, z którymi władza obchodziła się dużo brutalniej i którzy dla międzynarodowej opinii pozostają anonimowi.

Dopiero wiosną 1994 roku działającym w Nowym Jorku organizacjom Human Rights Watch Asia i Prawa Człowieka w Chinach (Human Rights in China) udało się zestawić listę 500 osób w wieku od 17 do 71 lat, aresztowanych w Pekinie po 4 czerwca 1989 roku. Z listy tej ok. 200 osób stale przebywa w więzieniach, a jest to lista bardzo niepełna.

W 1996 roku jeden z profesorów Uniwersytetu Pekińskiego wygłosił zadziwiające oświadczenie: „Działając za zgodą najwyższych władz partii i państwa podaję po raz pierwszy pełną liczbę ofiar kontrrewolucyjnych wystąpień na placu Tananmen w Pekinie. W ramach samego placu zginęło 931 osób, zaś 25 tysięcy zostało rannych. 540 osób rozstrzelano natychmiast po aresztowaniu”. To zadziwiające oświadczenie zostało niemal niezauważone przez prasę światową. W Polsce poinformował o nim tylko tygodnik „Wprost”.

Gdy pracowałem nad tą książką, w 1993 roku, na chwilę pozwolono mi obejrzeć zdjęcia satelitarne, wykonane przez satelity amerykańskie. Widać na nich plac Tiananmen usiany ciałami ludzi zabitych, a może rannych. W ramach samego placu analitycy CIA naliczyli podobno 1750 leżących ciał. Niestety zdjęć tych do dziś CIA nie odtajniła i nie ma możliwości ich publikacji.

W następnych latach służby specjalne ChRL przeprowadziły potężną operację dezinformacji na temat tego wydarzenia i liczby jego ofiar. Pojawiła się kłamliwa wersja, że na samym placu nikt nie zginął, bo wszyscy studenci wcześniej z niego wyszli. Powstały nawet w wielu krajach, obficie dotowane przez ambasady ChRL, „historyczne” książki i artykuły utrwalające tę wersję. Część takich publikacji powstała bez „sponsoringu”, a jedynie z naiwności autorów i wydawców.

Koniec Wielkiego Kłamstwa

W 2000 roku ujawniono na zachodzie tak zwane „Dokumenty Tiananmen” – wykradziony z Chin zbiór dokumentów odsłaniający przebieg procesu decyzyjnego, który doprowadził do masakry. Zbór ten jednak nie obejmuje samego przebiegu wydarzeń w Pekinie i jego skutków.

W 2002 roku, nakładem wydawnictwa „Magnum” ukazała się, po polsku, praca Gordona Thomasa pod tytułem „Zarzewie ognia - Chiny i kulisy ataku na Amerykę”. Znaczna część tej pracy poświęcona jest przebiegowi wydarzeń na placu Tiananmen w Pekinie, w tym masakrze studentów w nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku. Autor ujawnia szereg, dotąd tajnych, dokumentów CIA, z których część dotyczy tego wydarzenia (w tym raportów tajnych agentów z Pekinu). Drugą podstawą jego opracowania jest 240 godzin nagranych zeznań 35 świadków i uczestników masakry (również od strony wojska), w tym poważnych reporterów zagranicznych, jak Lousie Branson z „Sunday Times”, Joanne Moore z „China Daily”, Barra Seitza z telewizji ABC, Melindy Liu z „Newsweeka”, Dana Rathera z telewizji CBS oraz całej trójki najważniejszych przywódców studenckiego buntu: Wuer Kaixi, Wang Dana i Chai Ling (koledzy dziennikarze, błagam: przestańcie w artykułach robić z Chai Ling mężczyznę – to kobieta).

Nowo ujawnione dokumenty i relacje są o tyle cenne, że po raz pierwszy można odtworzyć w miarę dokładnie przebieg wydarzeń tragicznej nocy (ujawnione wcześniej „Dokumenty Tiananmen” nie opisywały przebiegu masakry, a jedynie proces decyzyjny, który do niej doprowadził). Obalają też one ostatecznie Wielkie Kłamstwo, kolportowane odkąd Pekin starał się o przyznanie mu olimpiady, o tym, że wszyscy studenci opuścili plac przed atakiem wojska i w ramach samego placu nie było ofiar śmiertelnych. Wersja taka oparta była najczęściej na relacjach niejakiego Liu Xiaobo podającego się (niezgodnie z prawdą) za jednego z przywódców ruchu, który ponoć wyprowadził studentów z placu. Nie wiedzieć czemu spora grupa politologów i publicystów dawała wiarę jemu, a nie rzeczywistym przywódcom studentów (Wuer Kaixi, Wang Dan, Chai Ling) oraz wielu naocznym świadkom stanowczo tej wersji zaprzeczających. Liu Xiaobo to bardzo dziwna postać. Wiele się w jego życiorysie i relacjach nie zgadza. Przyjechał na plac Tananamen z USA tuż przed atakiem wojska. Podaje, że wynegocjował wyjście studentów z placu z dowódcą akcji wojska, idąc do niego w stronę gmachu Zgromadzenia Przedstwicieli Ludowych razem z Hou Dejianem przybyłym z Tajwanu w tym samym momencie, co Liu Xiaobo. Tymczasem Hou Dejian podaje (i potwierdzają to inni), że negocjował (i szedł) sam (podkreślam: sam, bez Liu Xiaobo) w pobliżu bramy Tiananmen, czyli w zupełnie innym miejscu (i kierunku). Kilka lat temu legenda głosiła, że Liu Xiaobo przebywa w chińskim więzieniu, podczas gdy mieszkał on spokojnie w USA. Nie chcę twierdzić, że Liu Xiaobo był agentem służb ChRL. Nie ma na to dowodów, ale z całą pewnością tworzy on swój mit bohatera, co uratował studentów, wyprowadzając ich z placu. Mit bardzo wygodny i dla niego i dla służb ChRL.

Obserwowałem, jak z roku na rok Wielkie Kłamstwo toruje sobie drogę w książkach i mediach, pomimo że dobitnie mu przeczy choćby bardzo bogata dokumentacja fotograficzna i filmowa. Motywacja Pekinu była oczywista: odebrać placowi Tiananmen znaczenie symbolu. Nie twierdzę, że wszyscy autorzy powielający tę wersję byli wobec Pekinu dyspozycyjni (choć są i tacy). U większości z nich przyczyną była niekompetencja i nabieranie się na licznie kolportowane przez służby specjalne ChRL fałszywe relacje fałszywych świadków.

Dokument CIA sporządzony 5 czerwca 89 r. w Pekinie: „[…]żołnierze strzelali do wszystkiego w zasięgu wzroku; ścigali ludzi aż do bocznych uliczek, żeby ich zabić. […] napadali na szpitale i odłączali rannych od urządzeń medycznych. [… było to] starannie zaplanowane działanie mające na celu zlikwidowanie możliwie jak największej liczby naocznych świadków. Polecenie władz, by uniemożliwić ucieczkę naocznym świadkom, wypełniono też na placu Tiananmen. Plac został szczelnie otoczony przez pojazdy wojskowe i żołnierzy, zanim rozpoczęła się rzeź. Chociaż relacje chińskiego rządu oraz nielicznych naocznych świadków wspominają o wynegocjowaniu odejścia studentów z placu, część studentów tam pozostała. […] wszyscy potencjalni naoczni świadkowie prawdopodobnie zginęli.”

Jednak z przytoczonych relacji wynika, że na placu Tiananmen ludzie masowo ginęli już na trzy godziny wcześniej przed wynegocjowanym wyjściem części studentów. Relacja Barra Steitza (4 czerwca, ok. godz. 1.30: „Stoję koło gmachu Zgromadzenia Ludowego. Teraz widzę, że wszystkie drzwi otwierają się i wysypują się z nich setki żołnierzy. Wszyscy są w hełmach i uzbrojeni. […] Z Changan właśnie skręcił na plac transporter opancerzony. Ludzie atakują go kijami […] słyszę jakiś inny dźwięk. Ktoś mówi, że to czołgi nadjeżdżające z zachodu aleją Changan.” Gdy Barr dobiega do styku placu z aleją Chnagan, relacjonuje o strzałach od strony gmachu Zgromadzenia Ludowego.

I dalej: „Czołgi. Nie widzę ile, ale dużo. […] Za nimi żołnierze. Maszerują w zdyscyplinowanych szeregach, ostrzeliwują z biodra budynki i uliczki. Po prostu ładują i strzelają, ładują i strzelają. Jakby strzelali do kaczek.”  Obok Barra upadła kobieta z przestrzeloną głową. „Żołnierze w hełmach wybiegli przed linię czołgów, które toczyły się do przodu z rykiem silników. […] Teraz odgłosy strzałów były nieprzerwane. Na południowym krańcu placu błyskały pasma żółtego światła. Potem dowiedziałem się, że to pociski smugowe z broni maszynowej.”

Melinda Liu z „Newsweeka”, godzina 2.00: „Ciężka broń, karabiny maszynowe, a do tego terkot karabinów samoczynnych. […] Płoną pojazdy. Wszędzie leżą martwi lub ranni. […] Żołnierze z alei Changan nie przestają strzelać. Inni otwierają ogień z ciężarówek, które przejeżdżają przez plac, siejąc śmierć.”

Około godziny 4.30 piosenkarz Hou Dejian (a nie Liu Xiaobo) przekonał studentów i dowódcę wojska do tego, że studenci opuszczą plac pod warunkiem, że nie będzie się do nich strzelać. Wojsko przerywa ostrzał. Około 5.00 niewielki pochód studentów opuszcza plac w rejonie bramy Quanmen. Wielu jednak zostaje. Między 5.00 a 5.30 od strony placu Tiananmen dobiega największa kanonada, jaką słyszano w Pekinie. Tego faktu nie podaje cytowana książka, ale akurat tego faktu nie negują nawet zwolennicy tezy o tym, że na placu nikogo już nie było. Twierdzą tylko, że to wojsko strzelało do megafonów.

Ośmielę się zapytać: ile strzałów można oddać do megafonów, skoro ujawnione obecnie dokumenty podają skutki tej mniejszej, wcześniejszej kanonady – w 37 pekińskich szpitalach „do południa (4 czerwca) doliczono się 6,5 tysiąca rannych i 4 tysiące zabitych”? Wiadomo też, że wojsko wiele zwłok układało w stosy i paliło lub wywoziło helikopterami. Przestańcie panowie kłamać o strzałach do megafonów. Nawet żołnierz 27 armii nie zachowuje się nierocjonalnie – nie strzela do milczących megafonów, przez które już nikt niczego nie może nadawać.

Wersji o tym, że na palcu nikogo już nie było przeczą też powszechnie znane zdjęcia.

Walki w Pekinie trwały jeszcze cztery dni. Na pewno kosztowały życie kolejnych tysięcy ludzi.

Przebieg zbrodni


Dziś znamy już tak dużo relacji świadków i dokumentów, iż możemy dość dokładnie odtworzyć przebieg tragicznej nocy w Pekinie:

1. Prężenie muskułów

W nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku piechota 27 Armii wspomagana czołgami i transporterami opancerzonymi zaatakowała demonstrantów na placu Tiananmen i w innych częściach miasta.

Od pewnego czasu krążyły pogłoski o nadciągającym ataku. W wielu częściach miasta ludność wzniosła barykady. Główne arterie blokują wywrócone autobusy. Od 20 maja obowiązuje stan wyjątkowy. 27 armia przerzucana jest z Tybetu, gdzie dokonywała masakry mieszkańców Lhassy. Pekin otacza już szczelny kordon jednostek 38 armii. 3 czerwca, w nocy 5 tysięcy żołnierzy piechoty zmierza w kierunku centrum miasta. Tuż przed godziną 22, prowadzący ich samochód terenowy wpada w poślizg powodując wypadek (zabija 3 osoby) w dzielnicy Muxudi (daleko od centrum). Ludność pospiesznie wznosi barykady, które żołnierze starają się omijać. Żołnierze są bez broni i bez rozkazów. Tłum zatrzymuje ich. Podobny incydent zdarza się na zachodnim krańcu alei Changan. Tłum tryumfuje, nie wiedząc, że są to tylko działania kamuflażowe, mające ukryć prawdziwa operację. W tym samym czasie pancerne pułki 27 armii zajmują pozycje na obu krańcach Changan i na południu, na końcu głównej ulicy Pekinu – Quanmen. Około godziny 22.30, około 6 kilometrów na północ od Tiananmen, w szerokiej alei Andingmen, dochodzi do pierwszego drobnego starcia. Ciągle nie padają strzały, a tłum wydaje się być górą.

Korespondentka „Newsweeka”, Melinda Liu, notuje cytat z dzieła Sun Tzu „Sztuka wojny”: „Jeśli jesteś blisko stwarzaj pozory, że jesteś daleko. Podsuń wrogowi przynętę, żeby go zwabić, udaj nieporządek i wtedy uderz”. Wyjątkowo trafna uwaga. Te pozorne działania nieuzbrojonych rekrutów wyciągnęły ludzi z domów na ulicę. Całe miasto biegnie na pomoc swoim studentom. „Rebelię trzeba stłumić zdecydowanie” powiedział Deng Xiaoping, a później: „Na Placu Tiananemn nie może być ofiar” („Dokumenty Tiananmen”). Te zdania, wypowiedziane w specyficznym języku służb specjalnych, znaczą: „trzeba zabić jak najwięcej ludzi” i „na Tiananmen ma nie przeżyć żaden świadek”. W języku służb specjalnych nigdy nie mówi się „zabijcie świadków”, mówi się „nie może być ofiar”, a każdy oficer Ludowej Milicji Zbrojnej, Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, NKWD, KGB i polskiej „bezpieki” sam wie, co to znaczy i co ma robić. „Udano nieporządek” i wyciągnięto ludzi z bezpiecznych domów na ulice, by „rebelię stłumić zdecydowanie” – zabić jak najwięcej z nich.

W tym samym czasie wywiad brytyjski otrzymuje informację, że „dobrze uzbrojone oddziały w gmachu Zgromadzenia Ludowego i w tunelach pod miastem mogą liczyć już 20 tysięcy ludzi”. Oraz, że minister obrony Qin Jiwei agituje żołnierzy i oficerów na zachodnich krańcach miasta do „skutecznego wprowadzenia stanu wyjątkowego” (o godzinie 23.15, w nocy!!!) i „aby siły zbrojne okryły się chwałą”.

O godzinie 23.00 nagle otwiera się brama Zhongnanhai i wybiega z niej kilkuset milicjantów z ręcznymi miotaczami gazów łzawiących i pałkami. Dochodzi do starcia z tłumem. Na milicjantów lecą płyty z chodnika. Nagle milicja na komendę zawraca i znika z powrotem za bramą Zhongnanhai. Coraz większy tłum gromadzi się w alei Changan. Godzina 23.20 – około tysiąca żołnierzy z karabinami i w hełmach wypada z gmachu Zgromadzenia Ludowego na stronę Changan. Tłum, ok. 200 tysięcy ludzi rusza na nich. Żołnierze wycofują się do gmachu. „Badanie przeciwnika” – znowu celnie konstatuje Melinda Liu. Nie może wiedzieć, że wcześniej, o godzinie 22.30, agencja Xinhua nadała dziwny komunikat: „Wspaniała Armia Ludowo-Wyzwoleńcza cieszy się zaufaniem ludu. Swoimi wielkimi czynami okazała żarliwą miłość do stolicy, jej mieszkańców i wszystkich przestrzegających prawa studentów. Oficerowie i żołnierze jeszcze raz pokazali, że są armią swego ludu”. Dziesięć minut później analityk CIA Baker i dyrektor CIA George Tannet zawiadamiają prezydenta USA Georgea Busha: „w Pekinie rozpoczyna się akcja wojska”.

O godzinie 23.25 telewizja przerywa normalny program. Na ekranie pojawia się napis: „Kwatera Główna Dowództwa Stanu Wyjątkowego”. Anonimowy głos czyta: „Mieszkańcy Pekinu. […] Chuligani podsycają zamieszki. Na prośbę szerokich mas mieszkańców miasta wojsko podejmie zdecydowane i skuteczne kroki, aby rozprawić się z chuliganami. Nie będziemy im okazywać wyrozumiałości…”

O godzinie 23.30 w dzielnicy Muxudi, w alei Fuxing dowódca kompanii piechoty 27 armii, Tan Yaobang, odbiera radiowy rozkaz: „strzelajcie tak, żeby zabić”. Stojąc na platformie ciężarówki wydaje komendę: „krótkimi seriami, kierunek na wprost, ognia!”. Padają pierwsi zabici. Rozpoczęła się rzeź.

2. Rzeź

Tyraliera posuwa się strzelając aleją Fuxing. Za plecami żołnierzy pojawiają się czołgi. Obok 5 tysięcy żołnierzy piechoty, wsparte czołgami zdobywa kolejne barykady w alei Andingmen. Płoną pierwsze czołgi i transportery. Są już setki zabitych. Trwa opór, ale za atakującymi posuwa się kolejne 75 tysięcy piechoty i setki czołgów. Tłum uzbrojony w kamienie i butelki z benzyną przeciw działom czołgowym, karabinom maszynowym i karabinkom AK-47. O północy ruszają dwie kolejne kolumny. Od wschodu i zachodu po 10 tysięcy piechoty wspartej czołgami posuwa się koncentrycznie aleją Changan. Zdobywają teren w walce z tłumem. Zdobywają i niszczą kolejne barykady. Od południa, znacznie węższą ulicą Quanmen przecinającą cały Pekin w kierunku placu Tiananmen, posuwa się brygada komandosów wsparta czołgami. Oddział tysiąca żołnierzy strzegących rezydencji Deng Xiaopinga w centrum miasta strzela do wszystkich, którzy pojawią się w zasięgu ich broni. Nieszczęście chce, że bardzo wielu ludzi stara się uciec z centrum właśnie tędy.

Około 1.30 kolumny nadciągające przez Changan zbliżają się do placu. Za nimi zostały setki zwłok i tysiące rannych. Z gmachów Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych i Muzeum Historycznego wysypują się setki żołnierzy w hełmach i z bronią. Tworzą złożoną z trzech szeregów tyralierę. Pierwszy szereg leży, drugi klęczy, trzeci stoi. Wszyscy z bronią wycelowaną w plac. Kolejna tyraliera wybiega z bramy Zhongnanhai i od razu otwiera ogień. Zza jej pleców wyjeżdżają odkryte ciężarówki ze stojącymi żołnierzami, którzy jeżdżą przez plac i strzelają. Panuje ogromne zamieszanie. Wszędzie leżą zabici i ranni. O godzinie 2.00, pod południowy skraj placu, w pobliżu bramy Quanmen podchodzą komandosi i czołgi idące od południa. Pułapka jest zamknięta, plac otoczony zewsząd. Na Changan studenci próbują zatrzymać czołgi siadając na ziemi. Dostają się pod gąsienice.

Około 3 w nocy zaczyna się pojedynek na megafony. Z jednej strony, bezpośrednio dowodzący akcją, Qiao Shi: „Wybuchła poważna kontrrewolucyjna rebelia. Od kilku dni Armia Ludowo-Wyzwoleńcza była powstrzymywana. Teraz jednak należy bezwzględnie stłumić te kontrrewolucyjną rebelię”. Z drugiej strony, z centrum „dowodzenia” studentów na stopniach Pomnika Bohaterów Rewolucji, odpowiada mu Chai Ling: „Nie ma żadnej kontrrewolucji. Nie odstępujemy od zasad pokojowej demonstracji”. Od strony Zakazanego Miasta rusza powoli przez plac tyraliera żołnierzy prowadząc niemal ciągły ostrzał. Huk wystrzałów tłumi płynący z megafonów głos Chai Ling: „Jesteście naszymi braćmi. Obiecaliście, że nie użyjecie siły przeciw ludowi. Nie łamcie tej obietnicy!” Około 4.30 tajwański piosenkarz Hou Dejian Mówi przez megafon: „Odłóżcie broń” i zapowiada, że idzie negocjować z wojskiem. W chwilę później uzgadnia z oficerem politycznym dowództwa akcji przerwanie ognia. Mówi znów przez megafon do studentów: „Dowiedliście swego. Pokazaliście, że nie boicie się umrzeć. Teraz odejdźcie”. Studenci zaczynają gromadzić się wokół pomnika i formować pochód.

Nagle gaśnie światło. Studenci tracą łączność, jaką zapewniały im megafony. W całkowitych ciemnościach niewielki pochód kilku tysięcy studentów opuszcza plac w rejonie bramy Quanmen. Dziesięć lat później nastąpi cudowne ujawnienie się świadków, którzy „widzieli”, że na placu nikt nie został. Nic widzieć nie mogli. Panowały zupełne ciemności. Widok zasłaniały im też budynki bramy Quanmen, Mauzoleum Mao Zedonga i ogromny cokół Pomnika Bohaterów Rewolucji. Gigantycznych rozmiarów plac, który tylko od pomnika do Changan liczy ponad 800 metrów, usłany był namiotami, szałasami, budami, w których przez półtora miesiąca mieszkali demonstranci. Na placu z całą pewnością zostały jeszcze tysiące ludzi, w tym setki rannych, którzy uciec nie mogli. Dzieisęć lat później objaiwą się też relacje zachodnich korespondentów (bliżej nie wiadomo których). Ponoć 4 czerwca rano widzieli oni z okien Hotelu „Beijing”, że na placu Tiananmen nikogo już nie ma i nie widać też żadnych ciał. Tylko, że z okien hotelu „Beijing” nie widać palcu Tiananmen, bo zaslania go budynek Muzeum Historycznego. Widać zaledwie skrawek placu, tuż przy Chanagan, skrawek, na którym właściwie nic się nie działo.

Około piątej rano znów zapala się światło. Zresztą i tak robi się już jasno (jest czerwiec). Od strony bramy Tianamen rusza tyraliera wparta czołgami. Żołnierze strzelają krótkimi seriami do uciekających. Posuwająca się wolno tyraliera dobija rannych. Widać, że mają to przećwiczone: krótka seria, uderzenie bagnetem i jeszcze jedna seria w leżące ciało. Jeśli jeszcze ktoś się rusza, idący za tyralierą podoficerowie kopniakiem obracają ciało na plecy i z pistoletu strzelają w głowę. Krótkie postoje na wymianę magazynków.

Dwieście, może więcej, osób chroni się za barierki tarasów otaczających pomnik Bohaterów Rewolucji. Zostają otoczeni i systematycznie wymordowani. Seria, bagnet, seria. Oficerowie przechadzają się wśród leżących ciał. Dobijają jeszcze żyjących. Patrzy na to bezradnie coraz większy tłum mieszkańców Pekinu stłoczony w wylotach pobliskich ulic. Co pewien czas tłum rusza. Nowe serie z broni maszynowej i nowe ciała osuwają się na ziemię.

„[...] część (studentów) skupiła się przy pomniku Bohaterów Rewolucji, tworzy łańcuch, splata się rękami. [...] Wojsko zacieśnia krąg. ‘Nie strzelajcie! Nie chcemy z wami walczyć!’ - krzyczą desperaci do tyraliery, która celuje w nich ze szturmowych karabinów AK-47.

Oficer wypalił w głowę jednemu z przywódców, próbującemu pertraktować. I natychmiast huragan ognia zmiótł pierwszy szereg ‘łotrów i kontrrewolucjonistów’ - i drugi, złożony z samych dziewcząt, błagających o litość.

Od południa, od bramy Qian Men, rozlega się także straszliwa kanonada: do tych, którzy nie zdążyli uciec. Tutaj zdesperowany tłum broni się, rzuca kamienie i ‘koktaile Mołotowa’. Po paru sekundach ognia - nikt nie zostaje na nogach, walą się ranni i zabici.” (Wojciech Giełżyński „Mord na placu Tiananmen”)

Na pobliskich ulicach ogromny ruch. Na wózkach, rowerowych rikszach i na czym się da, młodzi ludzie wiozą do szpitali rannych kolegów. W drugą stronę mieszkańcy Pekinu biegną na pomoc swoim dzieciom. Tłum gęstnieje.

Wstaje dzień i walki rozlewają się na całe miasto. Tłum już nie jest bezbronny. Na czołgi i transportery lecą „koktaile Mołotowa”. Ludzie wyłapują pojedynczych żołnierzy i dokonują linczów. Wojsko atakuje uniwersytet. Dochodzi tam do jeszcze większej rzezi niż na Tiananmen. Na ulicach transportery opancerzone rozjeżdżają rowerzystów. Czołgowe CKM-y walą do wszystkiego co się rusza.

Na jednym z głównych skrzyżowań miasta, tuż pod ogromnym bilbordem przedstawiającym roześmianych ludzi wszystkich ras i narodowości ozdobionych napisem po chińsku i angielsku „Jedność, przyjaźń, postęp”, pocisk z czołgowego działa trafia w wypełniony ludźmi autobus. „Kawałki ciał zabitych wylatywały we wszystkie strony. Ciężko ranni czołgali się po jezdni. Inni uciekali. Skosiła ich seria. I wtedy tłum się rzucił na czołg. Ze wszystkich stron na raz. Wyciągnęli załogę. Żołnierzy wdeptali w ziemię, a dowódcę powiesili na wraku autobusu na pętli z kabla” (relacja jednego z polskich turystów). Autobus palił się. Kilka godzin później jego spalony wrak ze zwęglonymi zwłokami powieszonego żołnierza sfotografował reporter Jonthon Annels.

Straszne sceny rozgrywają się w szpitalach. Szpitale żadnego miasta nie są w stanie udzielić pomocy kilkudziesięciu tysiącom rannych. Zwożeni na rikszach i wózkach krwawiący ludzie umierają na korytarzach i schodach.

„Nasza koleżanka, Polka, była od kilku dni w szpitalu. Czwartego czerwca udało jej się zadzwonić do hotelu. Krzyczała histerycznie: ‘Zabierzcie mnie, zabierzcie mnie z tego piekła!’ Pojechaliśmy po nią. Wszędzie był okropny smród krwi, kału, moczu, wszystkiego, co wylewa się z martwego człowieka. W korytarzach leżały stosy zwłok, w których przewracali ludzie szukający swoich bliskich. Po podłodze płynęła krew zmieszana z moczem. Trudno było iść, bo buty się w tym ślizgały” (relacja polskiego turysty).

„Ze szpitala Fuxing doniesienia o dantejskich scenach. Na korytarzach zwały trupów: ludzie przewracają je, szukają swoich. Jakaś matka znalazła. Szloch - i nagle zimne oczy. Podchodzi do fotoreportera: ‘Pokaż światu tego dobrego chłopca, on zginął za Chiny’. Lekarz pokazuje innego, ze związanymi z tyłu rękami. Tego zabili z zimną krwią.” (W. Giełżyński „Mord na placu Tiananmen”)

Ostatni człowiek na Tiananmen

4 czerwca, pierwszego dnia walk, zachodnie stacje telewizyjne pokazują głównie waluciarzy sprzed Hotelu Beijing kryjących się przed ostrzałem. Ekipy telewizyjne, które zamieszkały głównie w tym hotelu (kto o zdrowych zmysłach w nim mieszka??!!), znalazły się w pułapce. Bulwar Changan, który „wygląda, jakby przeszedł tędy tajfun” (W. Giełżyński), jest pod ciągłym ostrzałem. Czołgiści walą z KM-ów po oknach hotelu. Tylko niewielu zagranicznych operatorów telewizyjnych porusza się po mieście.

Po latach od tych wydarzeń wiem, że na drugi dzień, 5 czerwca, wojsko dostało rozkaz nie strzelać na krótkim odcinku Changan, tuż obok Hotelu Beijing. Prawdopodobnie ktoś we władzach obawiał się skutków politycznych przypadkowego zastrzelenia jakiegoś cudzoziemca. Wtedy, przed piętnastu laty, nikt w Pekinie o tym nie wiedział i tą strefę pokoju interpretowano całkiem opatrznie.

Kilka czołgów ustawiło się na wiadukcie z działami zwróconymi na zachód, bo tam jest strefa, która mają ryglować ogniem. W mieście bucha plotka: 27-ma przygotowuje się do obrony, nadciąga rzekomo zbawcza 38 Armia. Rzeczywiście ze wschodu bulwarem Changan nadciąga wielka kolumna czołgów. Na wysokości Friendship Store (sklepu dla cudzoziemców, w którym nikt przy zdrowych zmysłach nie kupuje) i dalej, przy bazarku, na którym Polacy zwykle wymieniali dolary na yuany, ludzie patrzą na nadciągające czołgi. „38-ma nadchodzi!” Niektórzy nieśmiało machają rękami. I nagle, koniec złudzeń. Długa seria z KM-u wali w tłum.

Miasto kipi od plotek. Udzielają się one zagranicznym korespondentom i dyplomatom. Krążą fantastyczne wieści o ruchach wojsk i jeszcze bardziej fantastyczne interpretacje tych wieści. Badając spokojnie po latach przebieg tych zdarzeń trzeba stwierdzić: to była rutynowa wymiana załóg na pierwszej linii. Wycofywano pododdziały będące już ponad dobę w walce i zastępowano je wypoczętymi. Wszystko w ramach tej samej 27 Armii. Żadnych innych ruchów wojsk w rzeczywistości nie było. Rzekomo zbawcza 38 armia szczelnym pierścieniem otaczała miasto i pilnowała, by z piekła nikt nie uciekł.

I oto w czasie tej wymiany załóg dochodzi do symbolicznego incydentu, który później obie strony konfliktu będą interpretować odmiennie. W strefie ciszy przed Hotelem Beijing samotny mężczyzna staje na drodze czołgom. Nie mógł tego zrobić w bardziej pokazowym miejscu. Zostaje sfilmowany przez kilka stacji telewizyjnych i sfotografowany przez kilkunastu reporterów. Zdjęcie „człowieka przed czołgami” obiega cały świat.

Niewątpliwie ten samotny mężczyzna wykazał się nieprawdopodobną odwagą. Niewątpliwie jego czyn miał wyjątkowo czytelny przekaz: przeciwstawienie racji moralnej tępej sile. Na tym jednak kończą się fakty i zaczyna dwustronna mitologia.

Agencje komentują: samotny człowiek zatrzymał czołgi jadące na plac Tiananmen. Wielu szlachetnych ludzi z całego świata podaje przykład jego czynu, jako tego, że racja moralna zwycięża siłę. Czołgiści nie zabili go, bo według tej interpretacji, ruszyło ich sumienie... W rzeczywistości były to czołgi wycofywane z placu Tiananmen. Te same załogi jeszcze kilka godzin wcześniej miażdżyły gąsienicami bezbronnych ludzi. Ci sami żołnierze przez cały poprzedni dzień zajęci byli mordowaniem. To, co ich wstrzymało, to nie był odruch sumienia tylko rozkaz nie mordowania w bezpośrednim zasięgu większości zachodnich kamer i obiektywów. Oczywiście desperat o tym rozkazie nie mógł wiedzieć, ani ten, co rozkaz wydał, nie mógł wiedzieć, że spowoduje pośrednio narodzenie legendy i zdjęcia symbolu. Ludzi po prostu rozjechanych przez czołgi (nawet te same) były setki i ich zdjęć też. Do rangi symbolu jednak nie urosły.

Dalszy ciąg legendy dopisuje nieco później telewizja pekińska. Pokazuje zdjęcie „człowieka przed czołgami” i jego „proces”: w celi więziennej trzech sędziów w mundurach, naprzeciwko na kuble na fekalia zwanym w Chinach „matong”, a w polskich więzieniach „bombą” - oskarżony (skąd my znamy takie „procesy”?). Zapada wyrok: kara śmierci „za zakłócenie ruchu drogowego”. I komentarz spikera: „gdyby nasi dzielni żołnierze chcieli strzelać, ten łotr nie mógłby żyć” (to było na etapie, gdy władze twierdziły jeszcze, że wśród cywilów nie było żadnych ofiar, i żadna broń ani żadne czołgi nie zostały użyte). Ten komentarz, o dobrotliwości czołgistów i łotrostwie desperata, powtarza do dziś propaganda ChRL oraz przynajmniej część polskich sinologów (sam słyszałem).

W telewizji trwa makabryczny serial: procesy, procesy, procesy i egzekucje. Spiker powtarza niemal jak katarynka: kara śmierci, kara śmierci... „[...] oskarżeni łamali prawa stanu wojennego, niszczyli pojazdy wojskowe, atakowali żołnierzy i milicjantów. Za działalność kontrrewolucyjną, niszczenie majątku państwowego i zakłócenie ruchu drogowego Sąd Ludowy Miasta Szanghaj skazuje (tu trzy nazwiska) na karę śmierci. Wyrok zostanie natychmiast wykonany.” Mało kto wówczas zwrócił uwagę na skład osobowy Komitetu Polityczno Prawnego, który zatwierdził ten wyrok. Zasiadał w nim mało wówczas znany burmistrz Szanghaju Jiang Zemin dyskretnie kreowany na ulubieńca ludu, który rzekomo nie dopuścił w swoim mieście do masakry podobnej jak w Pekinie.

Pacyfikacją Lhassy w Tybecie, którą 27 armia musiała przerwać, by jechać na Pekin, kierował obecny prezydent Chin Hu Jintao. Do wydania rozkazu strzelania do studentów przyznał się publicznie premier Li Peng, ale wiadomo, że naprawdę rozkaz ten wydał Deng Xiaoping. Bezpośrednio dowodził akcją generał Qiao Shi. To on wydał rozkaz: „strzelajcie tak, żeby zabić”. Z ramienia rządu akcję nadzorował minister obrony Qin Jiwei.



W akcji brało udział ok. 100 tys. żołnierzy wspieranych przez ok. 2 tys. czołgów i transporterów opancerzonych. Straty po stronie wojska nie są znane. Wiadomo jedynie, że zniszczone zostało ok. 600 pojazdów wojskowych.

KARA ŚMIERCI

Władze Chin stosują karę śmierci znacznie częściej niż władze innych krajów. Do niedawna uważano, że w Chinach wykonuje się co najmniej dwie trzecie wyroków śmierci na świecie (według danych Amnesty International 63%, ale nie można było wykluczyć, że znacznie więcej). Wszelkie dane na temat wyroków śmierci oraz egzekucji stanowią w Chinach tajemnicę państwową. We...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin