Robards Karen - Pocalunek ognia.pdf

(1162 KB) Pobierz
Karen Robards
POCAŁUNEK OGNIA
1
Książkę tg dedykuje
z wyrazami miłości
mojemu mężowi Dougowi
i naszym trzem synom:
Peterowi, Christoplierowi i Jackowi.
Dedykuję ją również
Caroline Trolley
i jej nowo narodzonemu synkowi,
Johnowi Andrew Malabre juniorowi.
A także: Lauren McKennie -
za jej cierpliwość
i Steve’owi Axelrodowi
oraz Damaris Rowland - za ich wiarę.
2
Rozdział pierwszy
W chodząc do pogrążonej w mroku stajni, Joe Welch pojął, iż właśnie odkrył
źródło drażniącego przekonania, że coś jest nie w porządku.
W środku ktoś był. Ktoś, kto nie powinien tam się znajdować. Konie były
poruszone, niespokojne i kręciły się w swoich boksach, zamiast stać cicho, jak
zwykle o tak późnej porze. Któryś - Joe pomyślał, że to chyba Sulejman - zarżał do
niego cichutko. W powietrzu wyczuwało się nieokreślone napięcie, świadczące o
czyjejś niedostrzegalnej obecności. Wyczuwał ją, była tak namacalna jak zapach
dymu, wciąż snujący się na zewnątrz, pozostały po spalonych po południu gałęziach.
Joe, stojąc w prostokącie księżycowego blasku, który wlewał się przez szerokie
wrota, teraz częściowo odsunięte na bok, zmrużonymi oczyma wpatrywał się w
długi szereg boksów, szukając intruza pośród cieni. Jednocześnie przesuwał palcami
po wygładzonych piaskiem deskach w poszukiwaniu przełącznika światła. Znalazł
go, przycisnął - i nic. No jasne. Brak prądu nie wydawał się taki znów dziwny.
Wcześniej wiał silny wiatr, a w tej części hrabstwa czasami to już wystarczało, by
zerwać linię elektryczną. A może wyskoczył bezpiecznik? To też się czasami
zdarzało, kiedy ktoś włączył za dużo świateł. Dzisiejszego wieczoru w Dużym
Domu paliło się wiele lamp: Joe widział je, kiedy przechodził przez pola. A więc to
prawdopodobnie bezpiecznik.
Cholera.
Nadal przeszukiwał wzrokiem ciemność, uniesiona dłoń opadła mu powoli wzdłuż
ciała. Po chwili znalazł to, czego szukał: ciemniejszy, gęstszy, człekokształtny cień,
zapewne usadowiony na miękkich, zagrabionych trocinach leżących na ziemi. Ów
kształt opierał się plecami o ścianę po lewej stronie. Nogi wyciągnął prosto przed
siebie, wyglądały jak ciężkie, czarne kłody na tle jasnego pyłu w kolorze umbry. W
panującym mroku Joe mógł w ogóle przeoczyć siedzącego, gdyby nie to, że tylko
ten jedyny cień pozostawał w bezruchu pośród wszystkich innych, przesuwających
się i tańczących tuż poza zasięgiem księżycowego blasku.
Zaniepokojony Sulejman - Joe był już teraz pewien, że to ten wielki deresz -
ponownie zarżał.
- Hej, kto tam? Proszę się pokazać! - Głos Joego zabrzmiał rozkazująco, ale nie
niegrzecznie, na wszelki wypadek, gdyby to jego pracodawca lub któryś z gości
postanowił odpocząć, siedząc tutaj na ziemi.
3
Nie było żadnej odpowiedzi. Żadnego poruszenia. Nic.
Joe wziął głęboki wdech, opanował się, czując narastające napięcie w mięśniach.
Miliarderzy i ich kumple zazwyczaj nie siedzą w stodole pośród trocin, pomyślał,
więc to przypuszczenie można spokojnie wykluczyć. Pozostawało zatem - właśnie,
co? Niektóre z koni zostały kupione zaledwie parę miesięcy wcześniej, na lipcowym
targu w Keeneland, a każdy z nich kosztował około miliona dolarów; pozostałe
również były cenne, bardziej lub mniej, więc obcy przybysz w tym miejscu oznaczał
tysiące różnych wypadków - a żaden z nich nie był pożądany.
Nagle, gdy Joe już się szykował, by porządnie wystraszyć albo nawet potraktować
jeszcze gorzej intruza, który wtargnął do stajni, pośród zwykłych zapachów siana,
słodkiego zboża, końskich odchodów i samych zwierząt rozpoznał wyraźny kwaśny
odór bimbru. Zapach ów wciskał się do nozdrzy i spływał do gardła, pozostawiając
na języku wyraźny smak, który Joe przez lata dobrze poznał i znienawidził.
Napięcie zniknęło, na jego miejscu pojawiły się gniew i irytacja.
- Tato?
Ten zapach jednoznacznie zdradzał intruza. Któż inny mógłby tu siedzieć w nocy,
jeśli nie jego ojciec, pijany jak bela, pijany tak, jak wiecznie się zarzekał, że już
nigdy więcej nie będzie. Upojony alkoholem Cary Welch czasami odwiedzał stajnię
Whistledown: wyobrażał sobie, że jest wielkim trenerem i hodowcą rasowych koni,
jak dawniej, a nie zapitym eks-hodowcą o zaszarganej opinii, którego żaden
właściciel nie dopuści do swoich zwierząt nawet na odległość splunięcia.
Także i Charles Haywood, pracodawca Joego i właściciel stadniny Whistledown,
do którego należały ta stajnia i konie.
Joe nie usłyszał odpowiedzi, tylko Sulejman po raz kolejny zarżał niespokojnie,
uderzając kopytami o ziemię. Ciemny kształt w kącie nadal się nie poruszał. Ale
tego zapachu nie można było z niczym pomylić.
- Do diabła, tato, nie masz tu nic do roboty, skoro piłeś, i wiesz o tym, do cholery!
Powinienem wykopać cię stąd na księżyc i z powrotem!
Cień ani drgnął, nie zareagował też w żaden inny sposób. Czyżby ojciec był
nieprzytomny?
Głośno klnąc, Joe ruszył ku nieruchomej postaci. Wszystkie konie po obu stronach
przysuwały się do drzwiczek boksów, parskając i rżąc do niego.
- Myślisz, że cię nie widzę? Widzę cię jak na dłoni, ty stary pijaku. - Wysokie buty 4
Joego zaskakująco głośno uderzały o ziemię, kiedy szedł przez stajnię. Cień - jego
ojciec - trwał nieruchomo, jak zając na pustym polu, gdy wokół węszy pies. - Mówię
ci jeszcze raz, nie chcę tu kłopotów.
Właśnie minęła pierwsza w nocy, zaczynał się chłodny czwartek, był początek
października. Joe poszedł spać o jedenastej, jak zwykle, i nawet zdążył już zasnąć.
Zazwyczaj zasypiał jak kamień, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Ale obudził
się z dreszczem osiem minut po wpół do pierwszej, jak głosiły lśniące zielone
cyferki budzika. Teraz już nigdy nie budził się w środku nocy - długi dzień
wypełniony ciężką, fizyczną pracą raz na zawsze leczy z bezsenności - dzisiaj mu
się to jednak przydarzyło. Jeszcze półprzytomny, z nieokreślonym uczuciem
niepokoju pomyślał o tym, co najbardziej oczywiste - że coś jest nie tak z dziećmi.
Wstał, wciągnął dżinsy i flanelową koszulę, którą zostawił na oparciu krzesła w
kącie małej sypialni, po czym człapiąc bosymi stopami, wyszedł na zimny korytarz
na pierwszym piętrze starego domu, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Najpierw zajrzał do pokoju Jen, po drugiej stronie korytarza. Wsunął głowę przez
drzwi, nie włączając światła, i dostrzegł swą jedenastoletnią córeczkę, śpiącą twardo
na boku, twarzą do wejścia. Leżała z kolanami podciągniętymi niemal pod drobną
klatkę piersiową, przykryta ulubioną czerwono-niebieską kołdrą z aplikacją
przedstawiającą konia. Krótkie brązowe włosy rozsypały się na poduszce. Jedną
małą dłoń podsunęła sobie pod opalony policzek. Ruffles, gruba, nierasowa suczka,
nieodłączna towarzyszka Jen, wyciągnęła się na plecach w nogach łóżka: wszystkie
cztery łapy miała w górze, długie czarne uszy opadały po obu stronach pyska. W
przeciwieństwie do dziecka chrapała głośno. Widząc pana, przebudziła się na
chwilę, by otworzyć jedno brązowe oko i mrugnąć do niego.
Joe zamknął na powrót drzwi. Tutaj nie było żadnych problemów. Lecz przecież tu
ich się nie spodziewał, raczej nie. Jen nigdy w życiu nie sprawiła mu kłopotu, o ile
pamiętał. Jeśli od czasu do czasu nasunęła mu się refleksja, że mała jest w końcu
córką swej matki, odsuwał od siebie tę myśl. Przecież on sam ją wychował, nie
Laura. Laura odeszła już dawno temu.
Josh i Eli to inna sprawa. Ich wspólny pokój znajdował się kilka kroków dalej, tuż
za łazienką. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że to jeden z synów wzburzył
owo dziwne przeczucie ojca. Chłopcy wprawdzie nie byli źli - ale to żywi chłopcy,
zawsze gotowi do wszelkich psikusów. Joe otworzył drzwi i zajrzał do pokoju. 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin