Stephen King - Ktoś na drodze.pdf
(
104 KB
)
Pobierz
Stephen King - Ktoœ na drodze
KTOŚ NA DRODZE
Kwadrans po dwudziestej drugiej Herb Tooklander zamierzał juŜ zamykać na noc, kiedy do Tookey’s Bar,
który znajdował się w północnej części Falmouth, wpadł męŜczyzna w eleganckim palcie. Miał zupełnie
białą twarz i wytrzeszczone oczy. Był dziesiąty stycznia, czas, kiedy generalnie ludzie pogodzili się juŜ z
myślą, Ŝe złamali wszystkie swoje noworoczne postanowienia, a naokoło szalała burza śnieŜna. Do
wieczora napadało piętnaście centymetrów, a później śnieŜyca przybrała jeszcze na sile. Dwukrotnie
widzieliśmy Billy’ego Lerribee w wysokiej kabinie pługa śnieŜnego, który przejeŜdŜał przed oknami baru.
Za drugim razem Tookey wyniósł Billy’emu piwo na koszt firmy - moja matka, która Bóg jeden wie, ile w
swoim czasie wydoiła piwa u Tookeya, nazwałaby to lekkomyślna dobroczynnością. Billy oświadczył, Ŝe
odśnieŜają tylko główną ulicę, wszystkie boczne będą musiały poczekać do rana. Radio w Portland
zapowiedziało dalszych trzydzieści centymetrów śniegu, a wiejący z szybkością dochodzącą do
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę wiatr potworzył ogromne zaspy.
W barze był juŜ tylko Tookey i ja. Słuchaliśmy zawodzącej w okapach budynku wichury i patrzyliśmy na
tańczące płomienie w palenisku kominka.
·
Panie, zamykaj pan drzwi! - ryknął Tookey. - W stodole pan mieszkasz?
Nigdy nie widziałem tak wystraszonego człowieka. Przypominał konia, który przez całe popołudnie Ŝarł
pokrzywy. Wywrócił oczyma i powiedział:
·
Moja Ŝona... moja córka... - po czym zwalił się nieprzytomny na podłogę.
· Święty Józefie! - wykrzyknął Tookey. - Booth, moŜesz zamknąć drzwi?
Podbiegłem do wejścia i zatrzasnąłem je, pokonując napór wiatru. Tookey przyklęknął na jedno kolano,
uniósł głowę gościa i lekko klepał go po policzkach. Podszedłem do nich i natychmiast zorientowałem się,
Ŝe sytuacja jest powaŜna. Twarz faceta była ogniście czerwona, ale tu i ówdzie widać juŜ było białe placki.
Jeśli ktoś przeŜył wszystkie zimy w Maine od czasów prezydentury Woodrowa Wilsona, tak jak ja,
doskonale wie, Ŝe takie białe cętki oznaczają odmroŜenia.
·
Nieprzytomny - stwierdził Tookey. - Przynieś zza baru brandy.
Przyniosłem. Tookey rozpiął palto jegomościa, który jakby ciut-ciut dochodził do siebie. Oczy miał
wpółotwarte i mamrotał coś, ale zbyt niezrozumiale, Ŝeby cokolwiek zrozumieć.
·
Wlej do nakrętki - polecił Tookey.
·
Do nakrętki?
Ta brandy to dynamit - wyjaśnił Tookey. - Chyba nie chcesz, Ŝeby wykorkował?
Nalałem wódkę i spojrzałem na Tookeya. Skinął głową.
·
Prosto do gęby - polecił.
Zrobiłem, co kazał. Był to widok jedyny w swoim rodzaju. MęŜczyzna zaczął dygotać jak w febrze i
rozkaszlał się. Jego twarz jeszcze bardzie spurpurowiała, a przymknięte powieki rozwarły się niczym
Ŝaluzje w oknach. Efekt był troszeczkę zatrwaŜający, ale Tookey posadził gościa jak przerośniętego
niemowlaka i grzmotnął go pięścią w plecy.
Chłopu zaczęło się odbijać, jakby lada chwila miał zamiar zwymiotować, więc Tookey znów wymierzył
mu policzek.
·
Trzymaj - powiedział. - Brandy dobrze ci zrobi.
Nieznajomy trochę jeszcze pokaszlał, ale powoli dochodził do siebie. Wtedy pierwszy raz dokładniej mu
się przyjrzałem. Facio z miasta. Podejrzewałem, skądiś na południe od Bostonu; tak mi się w kaŜdym razie
wydawało. Miał rękawiczki z koźlej skóry, drogie, ale cienkie. Zapewne na dłoniach równieŜ porobiły mu
się sinobiałe placki i będzie mógł mówić o duŜym szczęściu, jeśli nie straci palca albo dwóch. Palto było
eleganckie, pewnie sam materiał kosztował ze trzysta dolarów. Na nogach miał cienkie buty sięgające nad
kostkę, więc zacząłem się obawiać tez o jego stopy.
·
Lepiej - powiedział.
·
W porządku - mruknął Tookey. - MoŜe usiądzie pan przy ogniu?
·
Moja Ŝona i córka - powiedział jegomość. - One są tam... w burzy.
Wypij jeszcze jednego na drogę, Booth, bo zamykam juŜ tę budę - rzekł Tookey.
Nalał sobie i mnie, lecz wtedy z trzaskiem otworzyły się drzwi, a do środka wkroczył chwiejnie
nieznajomy. Na ramionach i we włosach miał śnieg; jakby go ktoś posypał cukrem pudrem. Za nim wpadł
do środka tuman śnieŜnych drobin.
·
·
Sądząc po sposobie, w jaki pan tutaj wtargnął, ani przez chwilę nie sądziłem, Ŝe siedzą w domu i
oglądają telewizję - odparł Tookey. - Przy ogniu moŜe pan wszystko opowiedzieć równie dobrze jak
tutaj, na podłodze. Booth, bierz go pod ramię.
Podniósł się o własnych siłach, ale z ust wydarł mu się cichy jęk, a twarz wykrzywił grymas bólu. Znów
pomyślałem o palcach jego stóp i przez chwile dumałem nad tym, co kierowało dobrym Panem Bogiem, Ŝe
stworzył głupków z Nowego Jorku, którzy próbują podróŜować po północnym Maine w porze
największych zawiei. Zastanawiałem się równieŜ, czy Ŝona i córka faceta są choć trochę cieplej ubrane.
Zaciągnęliśmy go przed kominek i posadziliśmy w bujanym fotelu, ukochanym sprzęcie pani Tookey,
która zmarła w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym. To właśnie pani Tookey stworzyła to
miejsce, które opisano w
Down East
i w
Sunday Telegram
, a nawet w niedzielnym dodatku do
bostońskiego
Globe
. Była to raczej gospoda niŜ zwykły bar. Składała się z rozległej sali wyłoŜonej deskami
z barem wykonanym z klonowego drewna, z wspartym na krokwiach, jak w starej stodole, sufitem i
olbrzymim kominkiem wymurowanym z polnych kamieni. Po tym, jak ukazał się artykuł w
Down East
,
pani Tookey przychodziły do głowy róŜne pomysły. Chciała na przykład zmienić nazwę na „Tookey’s Inn”
lub „Tookey’s Rest” i choć przyznaję, Ŝe brzmiało to dostojnie i po staroświecku, kojarzyło się z czasami
kolonialnymi, ale jednak wolałem prostą nazwę „Tookey’s Bar”. Co innego lato, kiedy nasz stan
odwiedzają tabuny turystów, a co innego zima, kiedy handluje się wyłącznie z sąsiadami. Zimą jest wiele
wieczorów takich jak ten, kiedy w barze tylko Tookey i ja popijamy whisky z wodą albo po prostu piwo.
Moja Victoria zeszła z tego świata w siedemdziesiątym trzecim, a lokal Tookeya stanowił jedyne miejsce ,
gdzie było wystarczająco gwarno, Ŝeby zagłuszyć monotonne tykanie zegara odmierzającego czas trwania
ludzkiego Ŝycia - nawet wtedy, kiedy w barze przebywałem wyłącznie z Tookeyem. Z cała pewnością
wszystko uległoby radykalnej zmianie, gdyby lokal nosił nazwę „Tookey’s Rest”
*
. MoŜe to i szalone, ale
prawdziwe.
Posadziliśmy gościa przed ogniem. Dostał niesamowitych dreszczy. Objął ramionami kolana, przycisnął je
do piersi, Ŝeby mu dzwoniły i kapało nosa. Podejrzewam, iŜ dopiero teraz uświadomił sobie, Ŝe jeszcze
kwadrans i byłby martwy. To nie śnieg go wykończył, ale szalony, lodowaty wiatr. Wychłodził go niemal
na śmierć.
·
Gdzie pan zostawił samochód? - zapytał Tookey.
D-dziesięć kilometrów s-stąd - odparł.
Wymieniliśmy z Tookeyem spojrzenia i nagle ogarnął mnie chłód. Przeraźliwy chłód.
·
Jest pan tego pewien? - zapytał Tookey. - Brnął pan przez śniegi dziesięć kilometrów?
Skinął głową.
·
Kiedy przejeŜdŜaliśmy przez m-miasto, sprawdziłem licznik. Jechałem w kierunku... zamierzaliśmy
odwiedzić s-ss-siostrę mojej Ŝony... w Cumberland... nigdy tam nie byłem... jesteśmy z New Jersey...
New Jersey. Jeśli istnieje ktoś głupszy od nowojorczyka, to tylko mieszkaniec New Jersey.
·
Dziesięć kilometrów, jest pan pewien? - dopytywał się Tookey.
Absolutnie. Znaleźliśmy skręt z drogi głównej, ale był kompletnie zasypany... był...
Tookey chwycił go za ramię. W migotliwym blasku ognia twarz właściciela baru była trupio blada. Tookey
wcale nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt sześć lat, ale o dziesięć starzej.
·
Skręciliście w prawo?
·
Tak, w prawo. Moja Ŝona...
·
Czy widział pan znak?
·
Znak? - Popatrzył tępo na Tookeya i otarł dłonią nos. - Naturalnie, Ŝe widziałem. Miałem to zresztą
zapisane w instrukcji. W Doli Jeruzalem jechać Jointer Avenue, a na rozjeździe skierować się na drogę
295. - Przeniósł wzrok z Tookeya na mnie i znów popatrzył na Tookeya. W okapie domu gwizdał i
zawodził wiatr. - To niedobrze, proszę pana?
·
Dola - powiedział Tookey tak cicho, Ŝe prawie nie dało się tego usłyszeć. - Och, mój BoŜe!
Coś nie tak? - zapytał męŜczyzna, podnosząc nieco głos. - Źle, Ŝe tamtędy pojechałem? Chodzi mi o
to, Ŝe droga była wprawdzie zasypana śniegiem, ale pomyślałem sobie... skoro jest tam miasto, więc z
pewnością wyjadą pługi i... i wtedy ja...
Wtulił głowę w ramiona.
·
Booth - powiedział do mnie cicho Tookey. - Idź do telefonu. Zadzwoń do szeryfa.
·
Jasne - wtrącił ten dureń z New Jersey. - O to właśnie chodzi. A tak swoją drogą, ludzie, co się z wami
dzieje? Zachowujecie się tak, jakbyście zobaczyli ducha.
·
·
·
·
·
W Doli nie ma duchów, proszę pana. Czy powiedział pan swoim, Ŝeby siedzieli w samochodzie?
No pewnie - odparł zgnębionym głosem. - Nie jestem wariatem.
CóŜ, według mnie jesteś, pomyślałem.
·
Jak się pan nazywa? - zapytałem. - Muszę coś szeryfowi powiedzieć.
Lumley. Gerard Lumley.
Zaczął coś tłumaczyć Tookeyowi, a ja poszedłem dzwonić. Podniosłem słuchawkę. Panowała w niej
głucha cisza. Kilkakrotnie nacisnąłem widełki. Bez skutku.
Wróciłem do kominka. Tookey ponownie wlewał w faceta kapkę brandy. Tym razem przeszła mu przez
gardło bardziej gładko.
·
Nie ma go w biurze?
·
Nie, telefon jest głuchy.
Cholera jasna - zaklął Tookey i popatrzyliśmy na siebie.
Za oknami hulała wichura, bijąc w szyby tumanami śniegu.
Lumley spojrzał na Tookeya, później na mnie i znowu na Tookeya.
·
No cóŜ, moŜe któryś z panów ma samochód? - zapytał głosem, w którym znów dawało się wyczuć
niepokój. - śeby działało ogrzewanie, musi chodzić silnik. Miałem tylko jedną czwartą baku benzyny,
a dotarcie tutaj zajęło mi półtorej godziny... No, odpowiedzcie mi.
Wstał z fotela i chwycił Tookeya za koszulę.
·
Niech pan trzyma łapska przy sobie.
Lumley popatrzył na swoja rękę i opuścił ją.
·
Maine - wysyczał. Powiedział to takim tonem, jakby wypowiadał ordynarne słowo odnoszące się do
czyjejś matki. - W porządku. Gdzie jest najbliŜsza stacja benzynowa? Muszą mieć tam jakiś pojazd do
holowania...
·
NajbliŜsza stacja jest w Falmouth Center - odparłem. - Jakieś pięć kilometrów stąd.
·
Dzięki - odparł z sarkazmem i zapinając palto, ruszył w stronę drzwi.
Ale jest nieczynna - dodałem.
Powoli odwrócił się i popatrzył na nas.
·
O czym ten staruch gada?
Próbuje ci idioto, wytłumaczyć, Ŝe to stacja Billy’ego Lerribee, a Bill jeździ teraz pługiem śnieŜnym. -
wyjaśnił spokojnie Tookey. - Zatem wracaj pan do ognia i siadaj na dupie, zanim nie rozpuknie się pan
ze złości.
Zawrócił w naszą stronę. Sprawiał wraŜenie oszołomionego i wystraszonego.
·
Próbujecie mi wmówić, Ŝe nie moŜecie... Ŝe nic nie da się...
·
Nie próbujemy nic wmawiać - odparł Tookey. To pan dostał słowotoku, ale jeśli na chwilę zamknie
pan buzię, spróbujemy się nad wszystkim zastanowić.
·
Co to za miasteczko ta Dola Jeruzalem? - zapytał. - Dlaczego droga była zasypana? Dlaczego nie
widziałem Ŝadnych świateł?
·
Dola Jeruzalem spaliła się dwa lata temu - odrzekłem.
I nie odbudowano jej?
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
·
Na to wygląda - powiedziałem i spojrzałem na Tookeya. - I co my z tym fantem zrobimy?
Nie moŜemy ich tak zostawić - odparł.
Podszedłem do niego bardzo blisko, a Lumley zaczął wyglądać przez okno w szalejącą w nocnym mroku
śnieŜycę.
·
A jeśli juŜ zostały przejęte? - zapytałem.
To moŜliwe. Ale tego nie wiemy na pewno. Na półce mam Biblię. Ciągle nosisz jeszcze ten medalik
poświęcony przez papieŜa?
Wyciągnąłem spod koszuli krzyŜyk. NaleŜałem wprawdzie do kościoła kongregacjonistów, ale większość
ludzi mieszkających w pobliŜu Doli nosiła coś na piersiach - krzyŜyki, medaliki ze świętym Krzysztofem,
róŜańce - cokolwiek. A wszystko dlatego, Ŝe w ciągu mrocznego października przed dwoma laty Dola
Jeruzalem popsuła się. Czasami do późna w nocy kilku starych bywalców lokalu Tookeya skupiało się przy
kominku i prowadził9o długie rozmowy. Zastanawiali się, co mogło być prawdą, a co zwykłym
wymysłem. W Jeruzalem zaczęli znikać ludzie. Najpierw kilku, później jeszcze kilku, a później zaginęła
ich juŜ cała masa. Zamknięto szkoły. Przez większość roku miasto stało puste. Och, naturalnie, sprowadziło
·
·
·
·
·
·
·
·
się tam kilka osób - przewaŜnie jacyś głupcy z innych stanów, tacy jak ten nasz egzemplarz. Podejrzewam,
Ŝe zmamiła ich niska cena posiadłości. Ale Ŝaden z nich długo tam miejsca nie zagrzał. Większość
wyniosła się juŜ po miesiącu lub dwóch. A inni... cóŜ, inni zniknęli. Później miasteczko spłonęło do
szczętu. Stało się to pod koniec wyjątkowo suchej jesieni. Podejrzewano, Ŝe zaczęło się palić w domu
Marstena, który stał na górującym nad Jointer Avenue wzgórzu, ale nikt nie wie, skąd się ten ogień wziął.
Miasteczko gorzało przez trzy dni. Później wszystko się uspokoiło. Lecz niebawem rozpoczęło się od
początku.
Tylko raz byłem świadkiem tego, jak pało słowo „wampiry”. Tego wieczoru zwariowany kierowca z
papierni, Richie Messina, mieszkający przy drodze do Freeport, tęgo sobie popił w barze Tookeya.
„Jezu Chryste!”, ryknął wysoki jak tyczka, ubrany w wełniane spodnie, koszulę w szkocką kratę i skórzane
buty Richie. „Do cholery, boicie się wypowiedzieć w końcu to słowo? Wampiry! O tym wszyscy myślicie,
prawda? Zmartwychwstały Chryste w przyczepie motocyklowej! Jak banda wystraszonych filmem
dzieciaków! Wiecie, co się dzieje w Doli Jeruzalem? Chcecie, Ŝebym wam powiedział? Chcecie, Ŝebym
powiedział?”
„Gadaj, Richie” - odparł Tookey. W barze zapadła cisza jak makiem zasiał. Słychać było tylko trzask
głowni w kominku i cichy szum listopadowego deszczu za oknem. „Masz głos”.
„zachowujecie się jak sfora zdziczałych, wystraszonych psów”, oświadczył Richie Messina. „Właśnie tak.
Wierzycie starym babom, które kochają opowiadać o duchach. CóŜ, za osiemdziesiąt baksów gotów jestem
spędzić noc w tym, co zostało po tym nawiedzonym domu, którego tak się obawiacie. I co wy na to? Czy
ktoś przyjmuje zakład?”
Nikt nie podjął wyzwania. Richie był zawsze mocny w gębie, a teraz na dodatek solidnie pijany i nikt nie
wylewałby łez nad jego zwłokami, ale teŜ i Ŝaden z nas nie chciał, Ŝeby szedł nocą do Doli Jeruzalem.
„Banda liczykrupów”, oświadczył Richie. „Mam w bagaŜniku mego chevroleta czterdziestkę, która poradzi
sobie z Falmouth, z Cumberland, a nawet z Dolą Jeruzalem”.
Z trzaskiem zamknął za sobą drzwi baru. Przez długą chwilę panowała martwa cisza. W końcu prawie
szeptem odezwał się Henry Lamont:
„Widzieliśmy Richiego Messinę po raz ostatni. Wielki BoŜe”.
I oto Lamont, który naleŜał do kościoła metodystów, osobiście się przeŜegnał.
„Jak wytrzeźwieje miną mu głupie pomysły”, mruknął Tookey, ale głos miał pełen niepokoju. „Niebawem
tu wróci i oświadczy, Ŝe to był tylko głupi Ŝart”.
Ale Lamont miał rację. Nikt juŜ nigdy nie spotkał Richiego. Jego Ŝona oświadczyła policji stanowej, Ŝe jej
zdaniem Richie wyjechał na Florydę i podjął pracę w agencji odzyskiwania mienia, ale w jej oczach moŜna
było wyczytać całą prawdę - była wystraszona, śmiertelnie wystraszona. Niedługo potem przeniosła się do
Rhode Island. Zapewne myślała, Ŝe którejś nocy pojawi się u niej Richie. A ja nie jestem z tych, którzy
zaprzeczyliby, Ŝe tak mogłoby się faktycznie stać.
Tak więc teraz, kiedy chowałem krzyŜyk za koszulę, Tookey spoglądał na mnie, a ja na niego. Nigdy
jeszcze nie czułem się tak stary i nigdy się tak bardzo nie bałem.
·
Po prostu nie moŜemy ich tak zostawić, Booth - powtórzył Tookey.
Tak, wiem o tym.
Przez długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, w końcu Tookey wyciągnął rękę i ścisnął mnie za ramię.
·
Jesteś porządny facet, Booth.
Bardzo mnie tym pokrzepił. Kiedy człowiek przekroczy siedemdziesiątkę, inni zapominają juŜ, Ŝe jest
męŜczyzną; zapominają, Ŝe w ogóle kiedykolwiek nim był.
Tookey podszedł do Lumleya i oświadczył:
·
Mam scouta z napędem na cztery koła. Przywieziemy nim pana Ŝonę i córkę.
·
Na Boga człowieku, dlaczego nie powiedziałeś tego od razu? - Odwrócił się gwałtownie od okna i
gniewnie popatrzył na Tookeya. - Dlaczego straciłeś całe dziesięć minut na bicie piany?
Proszę pana, niech będzie pan łaskawy zamknąć dziób - odpowiedział bardzo cicho Tookey. - A jeśli
będzie pan miał zamiar go otworzyć, proszę się najpierw głęboko zastanowić, kto wjechał w tę nie
odśnieŜoną drogę w środku pieprzonej burzy śnieŜnej.
Facio chciał coś odpowiedzieć, ale natychmiast poskromił język. Tylko na policzki wystąpiły mu krwiste
rumieńce.
Tookey wyprowadził z garaŜu scouta, a ja udałem się za bar i nalałem brandy do piersiówki.
Podejrzewałem, Ŝe za nim ta noc się skończy, bardzo będziemy potrzebować mocnej gorzałki.
ŚnieŜyca w Maine - czy byliście kiedyś w samym jej sercu?
·
·
Śnieg sypał tak gęsty i drobny, Ŝe człowiek odnosił wraŜenie, Ŝe trafił w środek burzy piaskowej. Lodowate
drobiny z łoskotem grzmociły w karoserię. Nie moŜna było uŜywać długich świateł, bo ostry blask odbijał
się tysiącami refleksów od ściany śniegu i widoczność ograniczała się do trzech metrów. Przy światłach
mijania widoczność powiększała się do pięciu. Ale śnieg dałoby się przeŜyć. Nie podobał mi się wiatr,
który potępieńczo zawodził, wzbijał białe tumany, tworzył z nich bezlik ulotnych kształtów i wył,
napełniając świat nienawiścią, bólem i przeraŜeniem. W burzy śnieŜnej wichura wieściła białą śmierć - a
moŜe coś gorszego niŜ sama śmierć. Tego dźwięku człowiek nie doświadczy leŜąc w ciepły łóŜku za
zamkniętymi okiennicami i zatrzaśniętymi na głucho drzwiami. Ale kiedy siedzi w samochodzie... a my
siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy prosto do Doli Jeruzalem...
·
MoŜe byśmy się trochę pospieszyli? - zapytał Lumley.
Jak na człowieka, który przed chwilą o mało nie zamarzł, diablo się panu spieszy, Ŝeby się jednak
wykończyć - odrzekłem.
Przesłał mi miaŜdŜące, pełne oburzenia spojrzenie, ale nic nie powiedział. Posuwaliśmy się autostradą ze
stała prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Trudno uwierzyć, Ŝe Billy Lerribee był tu ze swoim
pługiem godzinę wcześniej - napadało kolejne sześć centymetrów śniegu i powoli tworzyły się nowe zaspy.
Najsilniejsze podmuchy wiatru wstrząsały naszym scoutem. Przednie reflektory cięły śnieŜną pustkę. Nie
spotkaliśmy po drodze ani jednego samochodu.
Mniej więcej po dziesięciu minutach jazdy Lumley cięŜko wciągnął powietrze w płuca.
·
Hej, co to było?
Wskazał palcem coś za prawą boczną szybą; ja akurat patrzyłem przed siebie. Odrobinę za późno
spojrzałem w bok. A i tak chyba spostrzegłem pochyloną sylwetkę. Która znikała juŜ w tyle, zapadała się w
śnieg. Ale głowy bym nie dał.
·
Co to było? - zapytałem. - Jeleń?
Być moŜe - odparłem drŜącym głosem. - Ale oczy... one lśniły czerwonym blaskiem. - Popatrzył na
mnie. - Czy tak wyglądają oczy jelenia w nocy?
Jego głos brzmiał prawie błagalnie.
·
Zapewne - odparłem myśląc, Ŝe moŜe tak jest naprawdę, jakkolwiek wiele razy, kiedy jechałem nocą
samochodem, spotykałem jelenie przy szosie, ale ich oczy nigdy nie Ŝarzyły się czerwonym blaskiem.
Tookey milczał.
Około piętnastu minut później dotarliśmy do miejsca, gdzie zaspa śnieŜna po prawej stronie drogi nie była
zbyt wysoka, poniewaŜ pługi śnieŜne, mijając skrzyŜowanie, zawsze unoszą lemiesze.
·
To chyba tutaj skręciliśmy - oznajmił niepewnie Lumley. - Nie widzę wprawdzie znaku, ale...
·
Tam jest - odparł nieswoim głosem Tookey. - O tam, widać czubek drogowskazu.
·
No właśnie - westchnął z wyraźną ulgą Lumley. - Niech pan posłucha, panie Tooklander. Przepraszam
za moje zachowanie. Byłem zmarznięty, wystraszony i zrobiłem z siebie idiotę. Chciałbym wam obu
podziękować...
Podziękuje pan Boothowi i mnie wtedy, gdy będziemy juŜ mieli pańską rodzinę w samochodzie -
odparł Tookey.
Włączył napęd na cztery koła, wjechał w zaspę i zaczął przebijać się na Jointer Avenue, która biegła przez
Dolę i wychodziła na trasę 295. błotniki energicznie rozgarniały śnieg. Tylne koła próbowały wprawdzie
trochę buksować, ale Tookey jeździł w kopnych śniegach chyba od zawsze. Pomanewrował samochodem,
pomruczał coś pod nosem i w końcu pokonał śnieŜny wał. Od czasu do czasu reflektory wyławiały odciski
opon pozostawione przez auto Lumleya, ale ślady zaraz niknęły. Pochylony do przodu Lumley bacznie
wypatrywał swego wozu.
·
Panie Lumley? - odezwał się Tookey w pewnej chwili.
·
Słucham?
·
Jeśli chodzi o Dolę Jeruzalem, ludzie z tych stron są trochę zabobonni - wyjaśnił Tookey spokojnie...
ale widziałem, Ŝe twarz ma napiętą i co chwila nerwowo zerka to w lewo, to w prawo. - Jeśli pańska
rodzina jest w samochodzie, to wszystko w porządku. Wpakujemy ją tutaj i wrócimy do mnie. A rano,
kiedy zadymka ustanie, Billy z chęcią wyciągnie z zaspy pański samochód. Ale jeśli ich w
samochodzie nie będzie...
·
Nie będzie ich w samochodzie? - przerwał ostro Lumley. - Po co miałyby go opuszczać?
·
Ale jeśli ich nie będzie w samochodzie - ciągnął Tookey, pomijając pytanie Lumleya - natychmiast
wracamy do Falmouth Center i gwizdniemy na szeryfa. I tak nie będzie sensu wałęsać się po okolicy w
·
·
·
Plik z chomika:
dwa_dni
Inne pliki z tego folderu:
Murdoch Iris-Kochankowie i mędrcy.pdf
(136761 KB)
Waldemar Łysiak - Cesarski poker (1978).pdf
(76251 KB)
Musil Robert-Dzienniki- (Fragmenty).pdf
(10711 KB)
Musil Robert-Zaczątki nowej estetyki.pdf
(6003 KB)
Musil Robert-Wątpliwości człowieka powolnego.pdf
(5482 KB)
Inne foldery tego chomika:
audiasy
Dokumenty
e-booki
Galeria
kabarety (stare!)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin