STEVE PERRY CONAN GRO�NY PRZEK�AD MACIEJ PINTARA TYTU� ORYGINA�U CONAN THE FORMIDABLE Dla Dianne, z tych samych powod�w co zwykle i z wielu innych, oraz dla Johna Readinga, Harolda Lotza i Hoppers�w z okresu wiosny 1965. �Ci, kt�rzy pragn� uchodzi� za m�drc�w po�r�d g�upc�w, w�r�d m�drych wygl�daj� g�upio.� Kwintylian KREW I DESPERACJA � Gotuj si� na spotkanie ze swym bogiem! � zakrzykn�� herszt bandy, skoczy� naprz�d i zamachn�� si� �porann� gwiazd��, by roztrzaska� Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn�� si�, przekr�ci� i prawie uwolni� nogi z �miertelnego u�cisku, lecz zbyt p�no� Nagle po�r�d nocnej ciszy rozleg� si� dziwny �wist, jakby strza�a przeci�a powietrze, tyle �e g�o�niejszy. W plecach zb�jcy utkwi� pal gruby niczym s�up palisady. �Poranna gwiazda� wypad�a m�czy�nie z r�k i spocz�a na martwym ciele u st�p Conana. Cymmerianin wytrzeszczy� oczy. To nie pal przebi� na wylot herszta, lecz w��cznia! Ale jaka! P�askie, dwustronne ostrze by�o d�u�sze, grubsze i szersze ni� r�ka Conana, a drzewce pot�niejsze od jego ramienia. Kt� m�g� cisn�� tak ogromn� dzid�? I Drog� wiod�c� od strony G�r Karpash ku siedlisku wyst�pku zwanego Shadizarem pod��a� m�odzieniec z oksydowanym mieczem u lewego boku. M�ody m�czyzna wygl�da� pot�niej ni� wi�kszo�� ludzi; by� wysoki, szeroki w ramionach, mia� muskularne r�ce i nogi. Opalona na br�z sk�ra po�yskiwa�a, a niebieskie oczy b�yszcza�y. Mia� wystaj�ce ko�ci policzkowe i silnie zarysowany podbr�dek. S�o�ce pra�y�o bezlito�nie na zamora�skiej r�wninie. Rozgrzane powietrze falowa�o nad sp�kan� ziemi�. Podmuch gor�cego wiatru wzbi� w g�r� wiruj�ce smugi kurzu, kt�re po chwili znikn�y nie wiadomo gdzie. Potarga� r�wnie� grzyw� czarnych w�os�w w�drowca, gdy ten przystan��, by poci�gn�� �yk wody ze sk�rzanego buk�aka. Nap�j by� ciep�y, cuchn�� �elazem i siark�, ale Conan z Cymmerii nie narzeka�. Pija� ju� gorsze paskudztwa. Ugasi� pragnienie i rozejrza� si� wok�. Niewiele zobaczy�. P�askowy� z rzadka porasta�y k�pki zaro�li, nic wi�cej. W miejscu oddalonym, mo�e o trzy godziny drogi wznosi�o si� skalne wypi�trzenie � zbyt ma�e, by nazwa� je wzg�rzem, lecz poro�ni�te drzewami rzucaj�cymi troch� cienia. Tyle przynajmniej dostrzeg�y bystre oczy Conana. Droga do Shadizaru by�a d�uga i niebezpieczna. Mimo wszystko, Conan cieszy� si�, �e jest sam. Dotychczas zd��y� ju� napotka� wszelkie zagro�enie � od ludzi po dzikie bestie. Mia� szcz�cie, �e prze�y�, cho� wola�by w�drowa� lepiej wyposa�ony. Teraz �a�owa�, �e jego spalonej s�o�cem sk�ry nie chroni jaka� szata; sz�oby si� przyjemniej, gdyby cia�u nie dokucza� skwar. Cymmerianin roze�mia� si� g�o�no. � A tak� � powiedzia� sam do siebie. � Przyda�by si� jeszcze ko� i niejeden worek pe�en z�ota. Jak marzy�, to marzy�! Poci�gn�� nast�pny �yk wody, zatka� buk�ak i ruszy� dalej. Przynajmniej mia� porz�dn� bro�; klinga miecza by�a ostra niczym brzytwa. Jego uda os�ania�a para kr�tkich, sk�rzanych spodni, a biodra szeroki pas, przy kt�rym wisia�a sakiewka, co prawda pusta. Za to buk�ak opr�ni� dopiero w po�owie. Co wi�cej, mocne stopy Conana obute by�y w wygodne sanda�y na grubej podeszwie. Nie jest najgorzej, pomy�la�. Jego b�g, Crom Wojownik, obdarzy� go przy narodzinach si��, sprytem i pewn� doz� m�dro�ci. Potem Conan musia� radzi� sobie sam. Crom nie dba o tych, co skaml� i dopominaj� si� o wi�cej. Conan widzia� raz swego boga, a przynajmniej tak mu si� zdawa�o. U�miechn�� si� na to wspomnienie. Taaak� Co cz�owiek zrobi z tym, co mu ofiarowano, zale�y tylko od niego. A Conan mia� teraz �yczenie dotrze� do Miasta Z�odziei, pobuszowa� w tej metropolii i sta� si� bogatym. Za kilka dni dojdzie do celu. A gdy si� ob�owi, skradzione monety i klejnoty pozwol� mu p�awi� si� w zbytku i luksusie. Wino, kobiety� Na razie czeka�a go dalsza marszruta. Gdy noc okry�a okolic� welonem zmierzchu, skwar na szcz�cie zel�a�. Conan dobrn�� w przyjemnym ch�odzie w pobli�e skalistych wzniesie�. Trakt do Shadizaru zacz�� si� wi� w�r�d iglastych drzew i g�stych krzew�w. Cymmerianin dostrzeg� �lady drobnej zwierzyny i postanowi� sporz�dzi� sid�a, by upolowa� co� na kolacj�. Nadszed� czas, �eby zasi��� przy ognisku, a potem u�o�y� si� na spoczynek. Nie mia� opo�czy ani futer, ale mi�kkie pos�anie mog�y mu zapewni� ga��zie poro�ni�te wonnym igliwiem. Wiecz�r by� du�o ch�odniejszy od dnia, lecz od g�r nie ci�gn�o jeszcze zimno. Cymmerianin przygotowywa� trzecie sid�a ze spl�tanych pn�czy, gdy jego wprawne ucho z�owi�o d�wi�k niepodobny do odg�os�w ziemnych wiewi�rek. Kto� kichn��. Conan nigdy nie s�ysza� kichaj�cego kr�lika, a tym bardziej takiego, kt�ry cicho klnie pod nosem. Udaj�c, �e niczego nie zauwa�y�, dalej przygotowywa� pu�apk�. Okr�ci� pn�cza wok� pochylonego drzewka i umocowa� je do naci�tych ko�k�w. Jednak czujnie wyt�a� s�uch z nadziej�, �e wychwyci inne d�wi�ki. Znajdowa� si� blisko skraju drogi. Sta� okrakiem na w�skiej �cie�ce wydeptanej przez zwierz�ta i nikn�cej w g�stych, ciernistych krzewach. Na lewo mia� ma�� polan� poro�ni�t� such� traw�. Po drugiej stronie traktu wznosi�a si� �ciana lasu wyrastaj�cego z bujnego poszycia. Kichni�cie dobieg�o w�a�nie stamt�d. Sko�czy� zastawia� sid�a i nadal nas�uchiwa�. Rozleg� si� odg�os tarcia metalu o sk�r� � kto� niew�tpliwie wyci�gn�� miecz z pochwy. Potem chrz�st kolczugi i skrzypni�cie sk�rzanej zbroi. Jeszcze jedno kichni�cie i st�umione przekle�stwo, wreszcie szept wzywaj�cy do zachowania ciszy. Kto� m�wi� z silnym zamora�skim akcentem. A zatem, w�r�d drzew Conan mia� niewidoczne towarzystwo, kt�rego zamiary nietrudno by�o odgadn��. Ludzie nastawieni przyja�nie nie kryj� si� po krzakach, nie uciszaj� wzajemnie i nie dobywaj� broni, lecz wychodz� �mia�o na otwart� przestrze�. Conan rozejrza� si�. M�g� przemkn�� w stron� ciernistych krzew�w. Tam nikt by go nie zaszed� z ty�u. Jak pomy�la�, tak zrobi�. Maj�c za plecami zaro�la, stan�� twarz� do drzew i wyci�gn�� miecz. Dzie� nie ca�kiem jeszcze ust�pi� miejsca nocy i gasn�ce promienie s�o�ca odbi�y si� w ostrzu, gdy wysun�o si� z pochwy, wydaj�c d�wi�k tarcia zimnej stali o such� sk�r�. Conan zacisn�� na r�koje�ci obie d�onie � praw� wy�ej, lew� ni�ej. Potem wykona� w powietrzu kilka ci��, by rozrusza� nadgarstki i ramiona. � Hej, nocne psy! � zawo�a�. � Wy�a�cie i poka�cie si�! Po dziesi�ciu uderzeniach serca na zakurzony, bity trakt wygramolili si� z ha�asem zb�jcy. By�o ich sze�ciu. Conan nie mia� w�tpliwo�ci, �e to zwyk�e rzezimieszki, cho� ich odzienie stanowi�a osobliwa kolekcja stroj�w rycerskich: kolczugi, r�kawice i p�ytkie, mosi�ne he�my podobne do misek. Mo�e kiedy� s�u�yli w armii lub po prostu napadli na jaki� zast�p i ograbili s�abeuszy. Dwaj m�czy�ni uzbrojeni byli w kr�tkie, zakrzywione szable, dwaj inni trzymali w d�oniach drewniane w��cznie z ostrzami jak sztylety. Jeden mia� par� szerokich no�y, a ostatni dzier�y� �porann� gwiazd� � �elazn� kul� naje�on� kolcami, osadzon� na trzonku d�ugo�ci ramienia Conana. W sumie, grupka z�oczy�c�w przypomina�a raczej trup� w�drownych b�azn�w. Na czo�o wysun�� si� m�czyzna z �porann� gwiazd��. By� niski, lecz kr�py i muskularny, a niemal ca�kiem �ysej czaszki nie chroni� he�m. � Nie masz powodu, by nas obra�a�, barbarzy�co � przem�wi�. � Nie jeste�my nocnymi psami, lecz zwyk�ymi� h� biednymi pielgrzymami w podr�y. Conan parskn�� �miechem. Czy�by to zapewnienie mia�o go powstrzyma� przed u�yciem miecza? � Pielgrzymami?! � A ju�ci. I dlatego nie �mierdzimy groszem. Przeto zda�oby si� nam skromne wsparcie. Mo�e przypadkiem znalaz�by� kilka miedziak�w, by nas wspom�c? � Nie. � No c� Tw�j miecz, kt�ry dzier�ysz tak gro�nie, z pewno�ci� jest co� wart. Mogliby�my go zamieni� na brz�cz�c� monet�. � Nie zamierzam si� go pozbywa�. Obcy zakr�ci� m�ynka �porann� gwiazd��. � Zwa�, �e nas jest sze�ciu, a ty jeden. Oddaj nam miecz i cokolwiek masz cennego, a pu�cimy ci� wolno. � Wybacz, �e ci nie dowierzam, ale ta propozycja nie bardzo mi si� podoba. � Powtarzam: nas jest sze�ciu, a ty jeden. � Ten stan rzeczy mo�na zmieni� � Conan u�miechn�� si� z�owieszczo, pokazuj�c mocne, bia�e z�by. M�czyzna wzruszy� ramionami i odwr�ci� si� do kompan�w. � Wida� bogowie ka�� nam walczy� o �ycie, bracia. Na niego! Sz�stka zb�jc�w rozproszy�a si�, pr�buj�c osaczy� Cymmerianina. Conan obserwowa�, jak si� zbli�aj� i ocenia� ich si�y. Dwaj otyli w��cznicy poruszali si� oci�ale. Nisko oszacowa� ich mo�liwo�ci. Ci z szablami byli m�odzi, lecz jeden kula�, a drugi nerwowo przebiera� palcami d�oni zaci�ni�tej na r�koje�ci broni, jakby gra� na flecie. Za to ten z dwoma no�ami musia� by� szybki i sprawny, je�li prze�y� podobne spotkania, pos�uguj�c si� jedynie t� broni�. A herszt bandy, uzbrojony w kolczast�, �elazn� kul�, pewnie nie bez powodu zosta� przyw�dc�. Widocznie w�ada� ni� lepiej ni� jego przeciwnicy. Ca�a sz�stka z pewno�ci� potrafi�a zabija� i ani chybi czyni�a to ju� wiele razy. Prawdziwe zagro�enie stanowili jednak tylko dwaj: herszt i no�ownik. Napastnicy zapewne spodziewali si�, �e Conan poprzestanie na parowaniu ich cios�w, maj�c za plecami os�on� z ciernistych krzew�w. Taka obrona by�aby zreszt� ca�kiem roztropna. Ale gdy otoczyli go p�kolem, Cymmerianin post�pi� inaczej. Wzni�s� przera�liwy okrzyk bojowy i skoczy� naprz�d. Najbli�ej mia� dw�ch w��cznik�w. Obaj zostali zaskoczeni i spr�bowali si� cofn��, zadaj�c jednocze�nie d�gni�cia. Nic im z tego nie wysz�o. Miecz Conana odbi� na bok pierwsz� w��czni�, zatoczy� ko�o w powietrzu i opad� ze straszn� si��. Ostra klinga roz�upa�a mosi�ny he�m i zag��bi�a si� w czaszce wroga, docieraj�c do m�zgu. Gruby w��cznik pad�, jakby kto� odci�� mu nogi. Drugi rzuci� si� do ucieczki. Cymmerianin wyszarpn�� miecz z g�owy trupa i skoczy� na zbiega. Ci�� p�asko z boku. Ostrze przesz�o mi�dzy �ebrami rzezimieszka, rozp�ata�o p...
amok10