Conan -61- Conan i wrota demona.doc

(1009 KB) Pobierz
ROBERT GREEN

ROBERT GREEN

  

  

  

CONAN I WROTA DEMONA

  

Tytuł oryginału CONAN AT THE DEMON’S GATE

Przekład Maciej Pintara

 

PROLOG

   Pustkowie Piktów za panowania

   Conana Drugiego, znanego jako Conn

  

   Nazywam się Nidaros i jestem synem człowieka, który wolał się do mnie nie przyznawać. Zapewne był szlachetnie urodzonym mężem posiadającym na tyle zasobny trzos i wystarczające wpływy na Dworze, by mnie awansowano. Inaczej służyłbym w szeregach Dziesiątej Gwardii Rzeki Czarnej, zamiast dowodzić kompanią.

   Na skraju Pustkowia Piktów patrole na wysuniętych placówkach granicznych zawsze oczekują nadejścia wiosny. Piktowie ukryci w swych ojczystych lasach nie stanowią łatwego celu nawet wtedy, gdy nie trzeba zmagać się ze śniegiem i mrozem.

   W szóstym roku panowania Conna, syna Conana, króla Aquilonii, Wielkiego Księcia Poitanii, Protektora Bossonii i posiadacza zbyt wielu innych tytułów, by was teraz obarczać tą wiedzą, wiosna nadeszła wcześnie. Zdecydowano (kto dokładnie, tego nie wiem, ale to bez znaczenia), że mamy rozpocząć patrole natychmiast.

   Oderwałem oczy od nieba i spojrzałem na posłańca (oficera elitarnej jednostki Czarnych Dragonów, przybocznej gwardii królewskiej), po czym znów podniosłem wzrok ku chmurom.

   — Natychmiast?

   — Natychmiast.

   — Ziemia nie wyschła jeszcze na tyle, by mogli stąpać po niej żołnierze.

   — Ale Piktom to nie przeszkadza. Już napadają na farmy wzdłuż Srebrnego Dopływu.

   W duchu życzyłem sobie, żeby demony porwały na kraj świata Srebrny Dopływ i wszystkich żyjących tam poitańskich kolonistów. Nie chciało mi się wierzyć, że cała Poitania jest tak przeludniona, by ktoś przy zdrowych zmysłach musiał przenosić się na tereny, gdzie Piktowie mogą mu któregoś wieczoru napluć do zupy.

   Posłaniec zdawał się czytać w moich myślach. Klepnął pieczęć zdobiącą pergamin. Nie wątpiłem w to, że dokument jest prawdziwy, ale miałem wątpliwości, czy jego autor jest w pełni władz umysłowych.

   — Rozkaz to rozkaz — powiedziałem. — Ale nawet wszyscy generałowie w dziesięciu królestwach razem wzięci nie zmienią faktu, że ziemia jest mokra. Bosonodzy Piktowie potrafią dotrzeć tam, gdzie obuci żołnierze w pełnym rynsztunku zapadną się po czubek głowy.

   — Rozkazy nie mówią, jak mają być wyposażone patrole — odparł oficer. — Ani jak daleko mają zajść.

   Rozdziawiłem usta. Czarny Dragon mający olej w głowie stanowił taki sam cud natury, jak dwugłowe cielę albo dziecko z jednym ptasim skrzydłem zamiast ręki. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

   — Mam krewniaków, którzy walczyli z Piktami w czasach, gdy Conan Wielki dowodził na granicy — rzekł. — Przy ogniskach opowiadali mi różne historie i nie wszystkie zdążyłem zapomnieć.

   — I ja nie zapomniałem, co spotkało przyjaciół, którzy szukali suchego gruntu i wpadli w zasadzki Piktów — odrzekłem. Dodałem kilka szczegółów, spodziewając się, że Dragon zblednie i poprosi o wybaczenie. Od czasów wojen toczonych w pierwszych latach panowania Conana, Czarni Dragoni zazwyczaj trzymali się w pobliżu pałacu. Niewielu z nich w wieku mego rozmówcy (a musiał liczyć około trzydziestu wiosen, zatem dziesięć mniej ode mnie) zdobyło doświadczenie na polu bitwy.

   Zamiast tego skinął głową.

   — Nigdy nie posądzałem mych krewnych o to, że kłamali. Ale co innego słuchać opowieści, a co innego zobaczyć coś na własne oczy. — Zmarszczył czoło. — Ostatnim celem mojej podróży jest teraz następny fort. Jeśli nie wyruszycie do mego powrotu, czy będę mógł przyłączyć się do was?

   — Skoro sam sobie jesteś panem… — zacząłem.

   — Jestem.

   Nie przeszłoby mi przez gardło, że podejrzewam, iż przysłał go tu na przeszpiegi ktoś wysoki rangą, może nawet ktoś na Dworze. Ani też nie miałem wielkiej ochoty wygłaszać takiego zarzutu. Ufałem moim ludziom (w połowie Bossończykom, w połowie najlepszym najemnikom z Gunderlandii) i moim sierżantom, jak sobie samemu.

   Tylko pech mógł sprawić, że do mocodawcy tego gościa dotrą nieprzychylne meldunki. A gdyby spotkało nas coś złego, nikt nie wróciłby żywy z tutejszej głuszy.

   Co więcej, ten człowiek wydawał się wart przyjęcia w nasze szeregi. Sądząc po jego wzroście i szerokich barach, mógł być czystej krwi Gunderlandczykiem lub nawet Cymmerianinem. Nie byłem w stanie dostrzec jego włosów ukrytych pod przemoczonym od deszczu kapturem ani koloru oczu. Lampa w moim szałasie rzucała zbyt nikłe światło.

   Jednak mocno pleciona kolczuga na napięstkach przybysza wyglądała na solidną, a miecz i sztylet u pasa też nie sprawiały wrażenia paradnych, lecz przydatnych w boju. Odzież jeźdźca nosiła ślady długiej podróży, może i potyczek. To wszystko nie uchroniłoby go przed strzałą Pikta, gdyby opuściło go szczęście, ale też świadczyło o tym, że nie tylko na nie liczy. Taki człowiek zdążył już odebrać pierwszą lekcję wojennego rzemiosła na Pograniczu i z czasem mógł się nauczyć więcej.

   — Będziesz tu mile widziany, ale musisz się pospieszyć. Jeśli szybko wyruszymy, może uda nam się pochwycić jakąś grupę myśliwych polujących w tych lasach. Żaden Pikt nie stanowi łatwej zdobyczy, lecz taki z pustym żołądkiem prędzej wpadnie nam w ręce.

   Dokończyliśmy wino, wznosząc toast za bezpieczną podróż mego gościa i za udane łowy po jego szczęśliwym powrocie do nas. Mój drugi sierżant odprowadził posłańca do konia, a pierwszy i trzeci wezwali ludzi pod broń.

  

   Ciemne, burzowe chmury gromadziły się na zachodzie tego ranka, gdy wreszcie natknęliśmy się na Piktów, albo to oni natknęli się na nas.

   Spotkanie nastąpiło w nie najdogodniejszej dla nas chwili, gdyż w sile dwudziestu ludzi właśnie maszerowaliśmy uzupełnić zapasy wody. Prowadziłem oddział, bo akurat wypadła moja kolej, a Sarabos z Czarnych Dragonów przyłączył się do nas dlatego, że chciał. Nie życzyłem sobie, by dwaj dowódcy jednocześnie oddalali się od obozu, ale w końcu Sarabos nie miał u nas żadnego stopnia.

   Jednak gdy uderzyli Piktowie, moi ludzie bez szemrania słuchali jego rozkazów. Wrogowie natarli tuż po tym, jak wybraliśmy miejsce na następny postój. Mieliśmy zatrzymać się na kawałku otwartej przestrzeni u stóp skalistego wzgórza.

   Wypadli na nas z lasu, wyjąc tak, że mogliby obudzić umarłego albo wpędzić do grobu żywych. Towarzyszył im grad strzał i włóczni. Wiedząc, że nasze łuki mają taki sam zasięg jak ich, zdołali nas podejść pod osłoną maskujących ich drzew. Zrobili to tak cicho, jak to potrafią tylko oni albo polujące koty.

   Nasi łucznicy zdążyli wystrzelić ledwo raz, kiedy tamci wypuścili pięciokrotnie więcej strzał. Piktowie wciąż woleli używać grotów z krzemienia, ale spróbujcie przekonać trafionego taką strzałą, że to dziecinna zabawka. To, że niewiele ucierpieliśmy, zawdzięczaliśmy raczej naszym zbrojom niż marnej jakości broni Piktów. Natarły na nas dwa różne klany i, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, tuż po pierwszym ataku nastąpił drugi. Znając ich zwyczaje, zostaliśmy ostrzeżeni i uniknęliśmy okrążenia. Puściliśmy się biegiem ku temu otwartemu skrawkowi ziemi u podnóża wzniesienia. Wydawał się jedynym miejscem na sformowanie obrony.

   Nasze łuki przetrzebiły nieco szeregi pierwszego klanu. Mieli wśród swoich zabitych i rannych. Padali w konwulsjach pośród paproci i zmurszałych pni. Przedzierając się przez gęstwinę, straciliśmy jednego człowieka. Towarzysze ponieśli go dalej. Pokonaliśmy kilkaset kroków bez następnych ofiar.

   Drugi klan przypuścił szturm niemal natychmiast. Tym razem nie zasypał nas strzałami, lecz uderzył z bliska, wynurzywszy się z ukrycia. Jak większość Piktów, ci również mieli pióra i tatuaże. Ich ciała okrywały jedynie przepaski, barwy wojenne i niewiele więcej. Ale jak na mój gust, stanowczo zbyt wielu wymachiwało metalowymi mieczami i nożami. Część broni była zdobyczna, lecz posiadali również śmiercionośne narzędzia własnego wyrobu, sporządzone z brązu i miedzi.

   Nie wiem, jak długo trwała bitwa. Walczyłem mieczem i buzdyganem o krótkiej rękojeści. Chroniła mnie solidna aquilońska kolczuga i zingaryjski hełm. Ten rynsztunek dobrze mi się przysłużył. Wielu zginęło z mojej ręki i tylko dwukrotnie zostałem draśnięty przez wrogów.

   Inni mieli mniej szczęścia. Sześciu naszych straciło w potyczce życie lub zostało rannych. Starcie zakończyło się korzystnie dla nas, gdyż zwyczajem Piktów dwa atakujące klany nie uzgodniły planu bitwy. Większość wodzów tego plemienia prędzej podałaby na stół gulasz z własnych synów, niż przyjęłaby rozkazy od innego wodza.

   Toteż nie znalazł się nikt, kto mógłby rozkazać pierwszemu klanowi, by jego łucznicy powstrzymali się od wypuszczania strzał, — dopóki drugi klan nie odstąpi od nas. Pierwszy klan znów zaczął strzelać i strzały spadły zarówno na wrogów, jak i przyjaciół. Większość przeciwników chroniła zbroja, choć jeden z Gunderlandczyków zginął ze strzałą w oku. Natomiast przyjaciele byli przeważnie nadzy, więc całe zastępy Piktów padły, wyjąc lub jęcząc z piktyjskimi strzałami tkwiącymi w ich gardłach.

   Sarabos skoczył w sam środek tej bratobójczej rzezi z mieczem w jednej dłoni i długim sztyletem w drugiej. Widziałem, jak ściął głowę jednemu Piktowi, rozpłatał ciało drugiemu i odrąbał ramię trzeciemu. Czwartemu złamał nogę, kopiąc go jak wściekły muł. Poruszał się pewnie i zadawał ciosy płynnymi ruchami, a wokół niego rósł krąg zabitych lub śmiertelnie rannych.

   W końcu wsunął miecz do pochwy, pochwycił leżącego Gunderlandczyka jak młynarz podnoszący worek ziarna i wskazał pobliskie skały.

   — Chyba słyszałem twój rozkaz, że mamy wycofać się tamtędy — zagadnął do mnie. — W parowie na południe stąd widzę przynajmniej jedną jaskinię — wyciągnął przed siebie ramię poplamione krwią.

   Miał lepszy wzrok niż ja, ale do jego uszu nie mógł dotrzeć taki rozkaz, bo go nie wydałem. Podziękowałem mu skinieniem głowy za to, że podtrzymał mój autorytet wśród naszych ocalałych ludzi. Dołączyłem do tylnych straży, a Sarabos ze swym ładunkiem ruszył przodem w górę zbocza.

   Planowałem dotarcie na szczyt wzgórza i zapalenie tam pochodni dymnych. W ten sposób zawiadomilibyśmy naszych w obozie, gdzie jesteśmy. Zdążyliby przybyć z odsieczą, zanim pozostali przy życiu Piktowie znajdą w sobie tyle odwagi, by podążyć naszym tropem.

   Conan Wielki miał swoje ulubione powiedzenie: „Człowiek może planować bitwę, jak mu się podoba, ale Przeznaczenie i tak splunie mu do piwa” (choć nie używał słowa „splunie”). Nigdy nie twierdził, że sam to wymyślił i zapewne tak nie było. Mógł to ułożyć Kull z Atlantydy podczas wojen z Ludźmi–Wężami z Valuzji.

   To, co napluło tego dnia do naszego kufla, miało postać burzy. Chmury nadciągnęły nad wzgórze, zanim wdrapaliśmy się na szczyt. Gdy Sarabos układał na ziemi martwego Gunderlandczyka, spadły pierwsze krople deszczu.

   Nad naszymi głowami zagrzmiał piorun. Spojrzałem na przecinającą niebo błyskawicę i splunąłem, mimo że zaschło mi w ustach. Gdybyśmy pięli się wyżej w naszych zbrojach pośród tych gromów, sami zapłonęlibyśmy jak pochodnie.

   Popatrzyłem w dół, by ocenić, jak daleko są nasi prześladowcy. Ku memu zaskoczeniu wzięli nogi za pas, jakbyśmy zamienili się w stado demonów i deptali im po piętach, a nie oni nam. Zostawili nawet broń poległych, co może się zdarzyć tylko naprawdę przerażonym Piktom.

   Nagle przyszło mi do głowy, że to, co tak wystraszyło Piktów, równie dobrze napędzić może stracha Aquilończykom. Na twarzach wokół mnie dostrzegłem tę samą obawę, lecz klnę się na honor mych ludzi i ich krewnych, że nikt ani słowem nie wspomniał o lęku.

   W karnym szyku ruszyliśmy na poszukiwanie jaskini. Na szczęście znaleźliśmy ją nieopodal, gdyż deszcz zamienił się w ulewę. Mało brakowało, a nawet najlepsza skórzana odzież, natłuszczona wełna ani zbroja nie uchroniłyby nas przed przemoknięciem do suchej nitki.

   Ostatnie kroki dzielące nas od groty pokonaliśmy w bezładnym pośpiechu, nie bacząc na rycerską godność. W suchym wnętrzu, gdy tylko deszcz przestał bębnić w nasze hehny i mącić nam w głowach, natychmiast zrobiłem z ludźmi porządek. Wystawiłem warty u wejścia i w głębi jaskini oraz poleciłem przeznaczyć najbardziej czyste i suche miejsce dla rannych. Tym, którzy nie stali na straży ani nie opatrywali towarzyszy, pozwoliłem rozebrać się, osuszyć i zająć czyszczeniem broni i zbroi.

   Sam zająłem się sprawdzaniem zapasów jedzenia i wody. Wyruszając z obozu, każdy z nas zabrał dwudniową rację solonego mięsa i sucharów oraz pełną manierkę, nie licząc tych, które mieliśmy napełnić. Gdyby Piktowie nie odcięli nas od strumieni, uzupełnilibyśmy zapasy w wezbranych od deszczu potokach. Woda mogła również płynąć w głębi groty ciągnącej się daleko pod skałami.

   Takie miejsca w kraju Piktów przecinały zazwyczaj podziemne strumyki i…

   — Kapitanie! Tutaj, z tyłu!

   Słowa te wykrzyknął jeden z Bossończyków, trzymających tylną straż. Nie należał do tych, co łatwo dają się zaskoczyć i nastraszyć. Poderwałem ludzi na nogi i z bronią w pogotowiu podążyliśmy za głosem wartownika.

   W kręgu światła pochodni ujrzałem obrobione skały. Wydawały się zbyt kunsztownie ciosane, jak na umiejętności Piktów i zbyt świeżo rzeźbione, by pochodziły z czasów najazdów hyboryjskich. Dostrzegłem belki, wejścia i ławy oraz dziwacznie poskręcane figury.

   Zapaliłem drugą pochodnię, pamiętając, że to ostatnia, której mogę użyć, bo inaczej nie zawiadomimy obozu o naszym położeniu, gdy ustanie deszcz. Kiedy zrobiło się jaśniej, zrozumiałem. Figury nie wyginały się dla zabawy. Ta grota stanowiła niegdyś miejsce kultu czcicieli Set. Rozpoznałem stygijskie hieroglify i bardziej zawiłe znaki, których znaczenia nie znałem ani nie miałem życzenia poznawać.

   Postąpiłem krok naprzód i odkryłem, że grota ciągnie się głębiej i prowadzi łukiem do pomieszczenia przypominającego komnatę. Blask pochodni wyłowił z mroku jakiś wielki pionowy kształt. Zrobiłem jeszcze dwa kroki…

   — O Cromie!

   Wbrew mym obawom postać nie wyobrażała Wielkiego Węża. Przede mną stał posąg naturalnej wielkości wojownika o budowie olbrzyma. Jego broń i odzież stanowiły osobliwą mieszaninę na wpół Pikta, na wpół mieszkańca Czarnego Wybrzeża. U pasa zwisał mu potężny hyboryjski miecz.

   Bez trudu odgadłem imię wojownika. Widziałem tę twarz podczas trzech różnych kampanii. Starszą, zmęczoną, z grzywą siwych włosów, ozdobioną kiedyś wąsami, a swego czasu i brodą, ale rozpoznałem ją od razu.

   Usłyszałem miękki, cichy krok skradającej się pantery i odwróciłem się. Za mną stał Sarabos. Ściągnął kaptur i rozwiązał włosy. W świetle pochodni zobaczyłem, że są kruczoczarne. Barwa jego oczu też przestała być dla mnie tajemnicą. Ich niebieski kolor przypominał lód, który widziałem kiedyś w jednej z grot Gunderlandii. Gdy w skupieniu przyglądał się postaci, te oczy zdawały się płonąć wewnętrznym blaskiem.

   Pomyślałem, że nie na darmo wezwałem najwyższego boga Cymmerii i patrona naszego zmarłego króla. Przyszło mi też do głowy, że Sarabos z Czarnych Dragonów bez wątpienia dużo łatwiej niż ja może przywołać imię swego ojca.

   To jednak nie wyjaśniało, co postać Conana robi w tej jaskini, gdzie jeszcze nie stanęła stopa cywilizowanego człowieka. Stygijscy czarnoksiężnicy byli cywilizowani tylko przez uprzejmość, a plotka głosiła, że niektórzy z nich nie całkiem należeli do rodzaju ludzkiego.

   Deszcz i nawet czyhający na zewnątrz Piktowie wydali się nagle mniej straszni, a jaskinia bardziej bezpieczna.

 

I

   Czarne Wybrzeże, wiele lat wcześniej

  

   Mężczyzna przemykał pod osłoną wielkich cienistych drzew rosnących nad Umfangu ze zwinnością polującego lwa. W istocie bardzo go przypominał, gdy bezszelestnie stawiał kroki, potrząsał grzywą czarnych włosów opadających na szerokie, opalone ramiona i czujnie wypatrywał zdobyczy lub przeciwnika.

   Jednak jego bystre oczy nie przywodziły na myśl ani lwa, ani mieszkańca Czarnych Królestw. Miały niebieską barwę i chłodne spojrzenie człowieka z Północy, które mogłoby zmrozić króla zwierząt. Wielu ludzi doświadczyło już tego na sobie, a ci, którzy nie potraktowali ostrzeżenia poważnie, zginęli, zanim mieli okazję pobrać następną lekcję.

   Mężczyzna oddalił się od drzew i brzegu rzeki. Skierował się ku polanie, na której wiele lat temu zwalił się leśny olbrzym. Martwe drzewo oplotły już liany i pokryły młode pędy szybko rozrastającej się w dżungli roślinności, lecz pod leżący pień wciąż docierało słońce.

   Skradający się człowiek znalazł się o długość włóczni od padających z góry promieni słonecznych, kiedy zamarł i zaczął obserwować kępę paproci. Zdobył już wystarczające doświadczenie podczas pobytu w lasach, by wiedzieć, że dziś musi czuwać w innym miejscu. Paprocie zbyt długo nosiły ślady jego obecności, a kilka razy omal nie przypłacił życiem własnych błędów.

   W prawo czy w lewo? Postanowił skręcić w lewo. Będzie mógł opuścić szlak i dojść do innej odległej polany. Nigdy nie widział tu nikogo więcej poza garstką tubylców i zwierzętami, z którymi był sobie w stanie poradzić gołymi rękami. Ale też dżungla nigdy nie szczędziła przykrych niespodzianek nieostrożnym.

   Poruszał się teraz ciszej i jeszcze bardziej czujnie niż przedtem. Wspiął się na korzeń, by pozostawić jak najmniej śladów, przeskoczył na suchą ziemię, gdzie łatwo mógł zatrzeć ślady stóp, wreszcie chwycił się liany i w powietrzu pokonał odległość dobrych sześciu kroków. Pnącze obniżyło się pod jego ciężarem, ale nie pękło.

   W końcu dotarł do celu. Zmrużył niebieskie oczy, obserwując polanę. Nie dostrzegł żadnych zmian ani najmniejszych oznak czyjejś obecności. Przedostał się na korzenie następnego olbrzymiego drzewa, przycupnął tam i znieruchomiał. Jego muskularne kończyny stopiły się z tłem, jakby stanowiły odnogi korzeni.

   Jego kryjówkę mogły zdradzić tylko rozglądające się uważnie oczy. Ale gdyby wróg podszedł na tyle blisko, by to zauważyć, nie zdążyłby wykonać żadnego ruchu. Na kolanach mężczyzny spoczywał miecz, u pasa wisiał sztylet, a o drzewo oparte były dwie włócznie własnej roboty. Zanim ktokolwiek wyczułby niebezpieczeństwo, padłby.

   Mężczyzna miał jeszcze coś wspólnego z lwem. Na tych ziemiach jego imię brzmiało „Amra”, czyli lew. Oznaczało również zasłużonego na polu bitwy, choć nie lubił dłużej roztrząsać walk stoczonych w przeszłości.

   Jednak jego prawdziwe imię pasowało do oczu barwy północnego lodu. Nazywał się Conan i jego ojczyzną była zimna Cymmeria.

  

   Kubwande, syn D’beno, nosił nakrycie głowy i przepaskę na biodrach ze skóry zebry. Wyróżniało go to jako iqako, co w języku Bamula oznaczało „wodza niższej rangi”.

   Miał również mocną tarczę ze skóry dzika, dwie włócznie z ostrymi żelaznymi końcami i maczugę rzeźbioną w znaki odpędzające zły urok. Kostki jego nóg zdobiły pióra zabarwione sokiem z jagód i korzeni, znanych tylko czarownikom plemienia Bamula. Spodziewał się, że jeszcze przed zachodem słońca przyda mu się zarówno broń, jak i ochrona przed złymi czarami.

   Nie dość, że polowano na potężnego dzika, niemniej groźnego od wielkich kotów siejących spustoszenie w domostwach Bamula,

   to jeszcze myśliwych prowadził qamu („wódz wyższej rangi”) imieniem Idosso.

   Qamu nie był śmiertelnym wrogiem Kubwande, gdyż nawet Idosso wiedział, że człowiek czasem musi spać. A kiedy śpi, lepiej, żeby tych, którzy życzą mu śmierci było mniej niż tych, co go strzegą. Obaj wojownicy dobrze wiedzieli, że Idosso pragnie zostać nowym naczelnym wodzem plemienia Bamula, a Kubwande wolałby, żeby ten zaszczytny tytuł przypadł komuś innemu. Na razie jednak nie doprowadziło to do krwawego starcia między nimi. W istocie Kubwande pogodził się z myślą, że bogowie i ludzie uhonorują Idosso, pod warunkiem jednak, że będzie słuchał jego rad.

   W końcu polowanie na dzika w towarzystwie Idosso uznał za całkiem korzystne. Jego rywal górował posturą i siłą nad garstką Bamula i wprawdzie łatwo wpadał w gniew, lecz nie brakowało mu sprytu. Nawet głupiec musiałby przyznać, że to niebezpieczny człowiek, widząc bielejące czaszki wrogów zdobiące na zewnątrz chaty należące do Idosso.

   Kubwande nie był głupi i wolał, żeby jego czaszka pozostała na swoim miejscu. A to oznaczało, że nie należy rzucać starszemu wodzowi wyzwania, dopóki nie ma szansy na zwycięstwo.

   Lecz może obejdzie się bez walki na śmierć i życie? Kubwande wiedział, że Idosso ma wielu wrogów wśród krewnych swych ofiar. Nawet jeśli sami nie wystąpią przeciwko niemu, mogą zostać wysłuchani przez ważniejszych wodzów. Kubwande nie był wiejską dziewką, lecz doświadczonym wojownikiem i przedstawiał dla plemienia Bamula o wiele większą wartość żywy niż martwy.

   Oczywiście o wszystkim zadecydują bogowie, ale dopóki nie postanowili inaczej, Kubwande musiał sam troszczyć się o swoje życie. Dziś życzył sobie udanych łowów uwieńczonych zdobyczą w postaci wielkiego dzika. A smakowitego zapachu pieczonego mięsa nie zatruje mu nawet obecność Idosso.

   Na myśl o czekającej uczcie Kubwande oblizał wargi. Wyobraził sobie, że ciska włócznią między łopatki dzika oddalonego o pięćdziesiąt kroków na prawo od niego. Trafione zwierzę powlokło się jeszcze kawałek, opadło na kolana, przewróciło się na bok i wierzgając dokonało żywota wśród paproci…

   — Kubwande! — rozległ się głos Idosso. — Czy między nami a Zjadaczami Ryb panuje pokój?

   Kubwande nie drgnął, ale zawstydził się. Nie powinien bujać w obłokach, tylko uważać na to, co się dzieje wokół niego.

   — Zjadacze Ryb nie są groźni nawet jako wrogowie — odparł. — A zwłaszcza po ostatniej bitwie, jaką z nimi stoczyliśmy.

   Idosso uśmiechnął się szeroko, odsłaniając rzeźbione przednie zęby. Takie rytualne nacięcia nosił ten, kto zabił lwa za pomocą włóczni. To on poprowadził Bamula do zwycięskiej walki ze Zjadaczami Ryb i własnoręcznie uśmiercił sześciu wojowników.

   Kubwande pomyślał, że człowiek, który tak lubi pochlebstwa nie nadaje się na naczelnego wodza, ale mógł dziś wykorzystać tę wadę rywala. Lepiej, żeby podczas polowania między myśliwymi nie doszło do zwady.

   Nadszedł czas, by sprawdzić tyły. Kubwande i sześciu innych wojowników zatrzymało się, odwróciło za siebie i z uniesionymi włóczniami popatrzyło na szlak. Jeden zadął w piszczałkę zrobioną z kości. Jej przeraźliwy dźwięk wywołał wrzawę wśród ptaków, ale nie przywołał ani ludzi, ani duchów.

   By zakończyć rytuał, Kubwande trzykrotnie zakręcił maczugą nad głową i cisnął ją w głąb ścieżki. Uderzyła w drzewo z taką siłą, że odbiła się od pnia i wylądowała u jego stóp.

   Wszystkie znaki sprzyjały im. Nie podążał za nimi nikt, kogo należałoby się obawiać. To dobrze, gdy poluje się na dzika.

  

   Conan z Cymmerii zwykle zapadał w drzemkę tak łatwo, jak kot, ale leżąc pomiędzy korzeniami drzewa pozostał czujny. Obserwował polanę. Nie była to jedna z jego stałych, starannie wybranych kryjówek, gdzie zastawiał liczne pułapki. Tam nikt nie mógł się prześliznąć, nie budząc go.

   Znajdował się o pół dnia drogi od najbliższej z nich. Przebywał teraz na ziemiach plemienia, zwanego Zjadaczami Ryb. Tubylcy nie mogli stanowić dla niego wielkiego zagrożenia, nawet gdyby bardzo chcieli, lecz strach potrafi dodać sił słabym i uczynić ich śmiertelnie niebezpiecznymi.

   Na te tereny zapuszczali się również członkowie plemienia Bamula, jakby ta kraina należała do nich. Nikt na Czarnym Wybrzeżu nie śmiał ich lekceważyć.

   Conan znał Bamula tylko z opowieści ich wrogów, ale na pokładzie „Tygrysicy” służyło kilku wojowników z plemion nastawionych nieprzyjaźnie do nich. Belit mówiła, że Bamula proponowali jej dobrą cenę za tych ludzi, lecz odrzuciła ofertę.

   — Nikogo nie sprzedam Bamula — dodała. — Gdybym miała z nimi handlować, to mogłabym od nich kupować i to za cenę, jaką płacę Stygijczykom.

   Monetą w rozliczeniach ze Stygią były krew i stal, śmierć i strach. Dopóki Belit żyła. Teraz prochy jej i reszty załogi „Tygrysicy” unosiły się gdzieś na morzach. Kości dawnych kamratów Conana bielały w dżunglach nad brzegami rzeki Zarkheba i pamięć Cymmerianina zachowała… Co?

   Wspomnienia o kobiecie, z którą dzielił więcej niż kiedykolwiek mógłby sobie wymarzyć. O wiele więcej niż łoże, choć już samo to przyprawiłoby niejednego mężczyznę o bezsenne noce. Wspomnienia o… najwspanialszym kompanie, którego nie sposób zapomnieć.

   Conan pomyślał, że duch Belit nie pogardziłby chyba takim określeniem, tak jak jej ciało nie gardziło jego pieszczotami, a załoga dowódczymi zdolnościami Cymmerianina…

   To były dobre czasy, ale odeszły w przeszłość. Żaden z synów Cymmerii nie opłakuje długo tego, co minęło. Kraje Północy nie oferują mieszkańcom lekkiego życia, a zwłaszcza ten. Conan odesłał Belit do domu, na wody oceanu na okręcie, który stanowił jej dumę i był postrachem całego stygijskiego wybrzeża.

   Było, minęło. Lecz gdy przytknął pochodnię do pokładu „Tygrysicy” wiedział, że nieprędko postawi nogę na statku. Zabrał ze sobą wspomnienia, broń i znajomość Czarnego Wybrzeża, nabytą dzięki kamratom z załogi, zarzucił na ramię żeglarski worek i ruszył w głąb lądu.

   Odgłos skradającego się myśliwego lub zwierzęcia wyrwał go z zadumy. Tylko lekko odwrócił głowę. Nie musiał zmieniać pozycji, by widzieć całą polanę.

   Kroki zbliżały się. Ktoś stąpał lekko i pewnie. Conan uniósł palec i sprawdził, skąd wieje słaby wiatr. Upewnił się, że słuch go nie zawodzi. Ktoś podążał szlakiem w jego kierunku.

   Wprawnym uchem mógł już wyłowić liczbę nadchodzących gości. Z pewnością było ich więcej niż jeden. Ale nie tylu, by się ich obawiać. Nawet jeśli to nie Zjadacze Ryb.

   Cymmerianin czekał. Jeżeli to Bamula polują tak daleko na ziemi Zjadaczy Ryb, warto o tym wiedzieć. Ale nie warto z nimi walczyć. Tylko w bajkach dla grzecznych dzieci pojedynczy bohater jest zdolny pokonać całe plemię. Lecz spokojny żywot w ostępach dzikiej dżungli Czarnego Wybrzeża może przejść do historii jak Belit, a…

   Na polanie pojawiły się trzy kobiety. Każda niosła na głowie dzban, a na biodrze koszyk przywiązany skośnie do ramienia. Ten rzemień stanowił ich całe odzienie powyżej talii. Od pasa do kolan ich nogi owinięte były tkaniną. Wyglądały całkiem nieźle. Dobrze zbudowana kobieta zawsze cieszy męskie oko, bez względu na kolor skóry.

   Zdjęły z głów dzbany, odwiązały koszyki i ustawiły je w krąg na środku polany. Potem uklękły przodem do złożonej ofiary i siedmiokrotnie padły twarzą na ziemię. Z lewego ucha każdej kobiety zwieszał się kolczyk z surowego złota, a nos jednej z nich zdobiło kółko z kości słoniowej przeplatanej złotem.

   Wstały, potrząsając piersiami tak, że nawet kamienny posąg wytrzeszczyłby oczy, i rozejrzały się. Conan zastanawiał się, na co czekają, czego się spodziewają lub kogo mają nadzieję spotkać.

   W końcu pomyślał, że na pewno nie jego. Jeszcze nie trafił na kobietę, która gorąco powitałaby mężczyznę wyskakującego nagle z ukrycia po to, by ją śmiertelnie nastraszyć.

   Czuwanie w ciszy przeciągało się. Conan właśnie dostrzegł, że kobieta z kółkiem w nosie ma niebieskie pióra wplecione w mocno kręcone włosy, gdy nagle instynkt ostrzegł go przed niebezpieczeństwem.

   Ta zupełna cisza trwała zbyt długo. Zamarły wszystkie codzienne odgłosy dżungli, a to oznaczało, że nadciąga coś niezwykłego lub groźnego.

   Ani obecność Conana, ani dziewcząt nie mogła być tego powodem. Trudno było odgadnąć, co czai się w głuszy, lecz Conan wysunął się z kryjówki i sięgnął po włócznię. Nawet wąż pozazdrościłby mu zwinności i umiejętności poruszania się bez najmniejszego szelestu. Kobiety nic nie usłyszały.

   Wtem wszystkie obróciły się gwałtownie, choć do uszu Cymmerianina nie dotarł żaden dźwięk. Po chwili zniknęły w głębi ścieżki. Conan zdążył tylko zobaczyć powiewającą spódniczkę ostatniej z nich.

   Gdyby nie dzbany i koszyki pozostawione na łące, gotów byłby pomyśleć, że dziewczyny przyśniły mu się na skutek nadmiaru kiepskiego wina lub pustki w żołądku.

   Lecz w dżungli nie było wina, choć tubylcy mieli całkiem mocne piwo, zdolne porządnie zaspokoić spragnionego. Pusty żołądek to co innego. Conanowi właśnie zaburczało w brzuchu i przypomniał sobie, że w drodze do domu powinien sprawdzić zastawione sidła. W tych gorących lasach schwytana zwierzyna zdychała bardzo szybko, a jeszcze prędzej przestawała się nadawać do jedzenia.

   Myśl o piwie kazała Conanowi spojrzeć na dzbany. Nie zaszkodzi sprawdzić, co przyniosły kobiety. Jeśli zawartość będzie podejrzana, okoliczne małpy wypróbują, czy to nie trucizna.

   Conan rozglądał się czujnie, podchodząc do złożonej ofiary. Jego długie ramiona bezgłośnie odsuwały gałązki i listki. Pochwycił koszyk i dzban i wycofał się w gęstwinę. Stąpał z powrotem tak ostrożnie, jakby posuwał się po delikatnej pajęczej sieci rozwieszonej nad przepaścią.

   Ukrył się w cieniu i wyciągnął drewniany korek zamykający naczynie. Płyn pachniał jak piwo, ale dla pewności wylał trochę na wierzchnią część dłoni. Polizał rękę koniuszkiem języka…

   Wtedy zauważył znaki na dzbanach i koszykach. Symbole plemienia Zjadaczy Ryb świadczące o tym, że to ofiara złożona nieznanemu duchowi. Plemię czciło pięciu głównych bogów, a każdy miał swój znak. Szósty symbol poświęcony był duchom, zarówno dobremu, jak i złemu. Nie przypominał pięciu pozostałych.

   Piwo, placki kukurydziane, owoce i suszone ryby stanowiłyby przyjemną odmianę w jadłospisie Conana, gdyby nie to, że zostały skradzione niemal samym bogom.

   Cymmerianin nie przepadał za kapłanami i ich gadaniną i wątpił, by bogów obchodziło to, co ludzie robią, a czego nie robią. Ale powiedział Belit całkiem szczerze: „Nie będę deptał cieni bogów” i kto wie, na czyj cień mógłby nadepnąć, popełniając tę drobną kradzież?

   Istnieją mądrzy i głupi złodzieje i Conan tylko dlatego wciąż buszował w lasach Czarnego Wybrzeża, że wiele lat temu w Zingarze nauczył się, na czym polega różnica. Należał do tych pierwszych, więc postanowił zwrócić dary.

   Zrobił pierwszy krok, gdy z głębi ścieżki dobiegł go kobiecy krzyk. Potem usłyszał okrzyki wojenne w języku Bamula. Towarzyszyły im nie znane mu wściekłe pomruki. Wrzask powtórzył się.

   Chwycił broń i dary wypadły mu z rąk. Trudno, duchy same je podniosą, jeśli przyjdzie im na to ochota. Jednym skokiem poszybował ponad pozostałymi dzbanami i koszykami i pniem drzewa.

   Liany oplotły jego nogi jak węże, lecz wyrwał się bez hałasu i nawet nie zwolnił.

   Trzymając w lewej ręce włócznię, a w prawej miecz, podążał wzdłuż szlaku.

  

   Kubwande i wojownicy stanowiący tylną straż odwrócili się, słysząc nagły zgiełk. Unieśli tarcze i włócznie, spodziewając się, że lada chwila z dżungli wysypią się wrogowie lub przynajmniej ujawni się sprawca zamieszania. Zżerała ich ciekawość, lecz honor wojowników Bamula kazał im czekać i czuwać, skoro przysięgli, że to właśnie będą robić. Tylko baby bez przerwy strzelają oczami na wszystkie strony.

   Z obowiązku krycia tyłów zwolnił ich ryk Idosso. — Wszyscy naprzód! — Chęć sprawdzenia, co dzieje się z przodu, dodała Kubwande „skrzydeł. Popędził na czele swych ludzi na wezwanie starszego wodza.

   Nie od razu stało się jasne, jakiego rodzaju pomocy potrzebuje Idosso. Trzymał za kółko w nosie kobietę z plemienia Zjadaczy Ryb i ciągnął ją za spódniczkę. Inny wojownik klęczał na plecach drugiej kobiety.

   Była zupełnie naga, a jej nadgarstki krępował rzemień służący do noszenia koszyka. Wojownik zabierał się do wiązania kostek kobiety resztką jej własnego skąpego odzienia.

   — Idosso! Nadejdzie smutny dzień dla plemienia Bamula, jeśli taki wódz, jak ty nie poradzi sobie z dwiema kobietami Zjadaczy Ryb! — zawołał Kubwande. Miał nadzieję, że pochlebstwo złagodzi ton tego stwierdzenia.

   Kobieta pojmana przez Idosso kopnęła go bosą stopą w pachwinę. Cios był tak silny, że wielki wódz zamruczał wściekle i mocniej zacisnął dłonie.

   Kubwande wstrzymał oddech. Słyszał, co Idosso potrafi zrobić złapanej kobiecie, gdy wpadnie w złość. Wolałby tego nie oglądać. Nie życzył sobie nawet, żeby to się w ogóle zdarzyło. Ale nie mógł temu zapobiec, nie rzucając Idosso wyzwania.

   — Były trzy kobiety — oświadczył Idosso. — Składały dary nieznanemu duchowi. Potem coś je wystraszyło. Nie chcą powiedzieć co.

   — Jeśli to jest tak groźne dla nich, jak dla nas, to powiedzą bez tortur. A jeżeli to coś zagraża tylko nam, to prędzej umrą niż nas ostrzegą.

   — To może trochę potrwać — warknął Idosso.

   — Nie ma na to czasu, skoro jedna uciekła i zawiadomi swoich — odrzekł Kubwande. — Prawda, że to tylko Zjadacze Ryb…

   Kobieta leżąca na ziemi pokazała obraźliwym gestem, co Kubwande może zrobić ze swoją męskością. Ta, którą trzymał Idosso, miała najwyraźniej ochotę napluć komuś w twarz. Kubwande wolał, żeby do tego nie doszło.

   — …i jeden Bamula jest wart tyle, co ich dziesięciu. Ale zapuściliśmy się tak daleko na ich ziemie, że może wypaść ich stu na każdego z nas. A wtedy zamiast odpowiedzi na pytania usłyszymy pieśń pochwalną nad naszymi kośćmi.

   — Racja. A kości nie zadowoli ciało kobiety. — Idosso puścił kółko w nosie dziewczyny i chwycił ją za ramiona. Mimo że nadal wymierzała mu kopniaki, swą wielką dłonią unieruchomił jej oba nadgarstki jednocześnie.

   — A teraz, dziewczyno, postaraj się, żebyśmy byli dla ciebie mili. Co was tu sprowadziło i co wystraszyło?

   Kubwande dostrzegł na twarzy kobiety mieszaninę nienawiści, zwątpienia i strachu. Zdecydowała się mówić, zanim Idosso zrobi z nią coś więcej niż wykręcanie nadgarstków. Postąpiła mądrze.

   — My… my przyszłyśmy złożyć ofiarę nieznanemu duchowi, który przybrał postać mężczyzny — wyznała.

   — Postać mężczyzny? Kiedy? Jakiego mężczyzny?

   Kubwande wyrzucił z siebie te pytania, zanim Idosso zdążył otworzyć usta.

   Idosso zgromił wzrokiem młodszego wodza, ale nie zdołał posunąć się dalej. Rozległ się trzask łamanych gałęzi i wszyscy chwycili za broń. Zasłona liści rozerwała się i na ścieżkę wypadł chudy, ciemnoskóry mężczyzna. Miał na sobie tylko białą, ubrudzoną przepaskę na biodra. Kubwande zobaczył krew na jego ramionach i udach.

   K...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin