Howard_Robert_E._-_Conan-Droga_do_tronu_(SCAN-dal_954).pdf

(1424 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
ROBERT   E.   HOWARD 
 
 
 
CONAN 
DROGA   DO   TRONU 
 
(W YBÓR I POSŁOWIE :   A NDRZEJ  Z IEMBICKI
 
 
SCAN‐ DAL  
 
CZERWONE ĆWIEKI 
 
(Przełożył: Stanisław Czaja) 
413545470.002.png
Powróciwszy do królestw hyboryjskich, jął się znów Conan najemniczego rzemiosła, 
ale armia, w której służył, została zdradą rozbita w południowej Stygii. Przez sawanny 
czarnych królestw dotarł tedy Cymmeryjczyk do wybrzeża i przystąpił do piratów z Wysp 
Baracha. Raz  jeszcze  imię Amra ‐ Lew, pod którym znany był Conan za czasów Belit, 
głośnym echem odbiło się w portach. Utraciwszy na koniec okręt, związał się barbarzyńca z 
Wolną Kompanią  niejakiego  Zaralla  i w  przygranicznym  Sukhmecie,  gdzie  oddział  ów 
stacjonował, począł się straszliwie nudzić... 
413545470.003.png
1. CZEREP NA SKALE 
 
Niewiasta  zatrzymała  strudzonego wierzchowca. Stał na  rozkraczonych nogach, 
opuściwszy  głowę,  jakby  giął  ją  ku  ziemi  ciężar  zdobnych  złotymi  chwastami  cugli 
z czerwonej skóry. Wyjęła stopę ze srebrnego strzemienia i zeskoczyła z szamerowanego 
złotem siodła. Przymocowawszy wodze do gałązki młodego drzewa, wsparła dłonie na 
biodrach i jęła rozglądać się wkoło. 
Niegościnne było otoczenie. Olbrzymie drzewa przeglądały się w małym stawie, 
z którego przed chwilą pił jej wierzchowiec, gęstwa krzów ograniczała pole widzenia, od 
góry  zamknięte  wyniosłym  sklepieniem  ze  splątanych  gałęzi.  Kobieta  wzruszyła 
kształtnymi ramionami i szpetna klątwa spłynęła z jej ust. 
Była wysoka, o piersi pełnej, członkach krągłych, lecz krzepkich. Cała jej postać 
o niezwykłej zdawała się świadczyć sile, która wszelako nie odbierała jej przemożnego 
powabu kobiecości. Niewiastą była, bez względu na postawę swą i szatę. Ta bowiem, 
miast sukni, z krótkich a szerokich składała się spodni, które kończąc się na szerokość 
dłoni przed kolanami, w talii podtrzymywane były jedwabną szarfą noszoną w miejsce 
pasa. Jaskrawe buty z cienkiej skóry sięgały niemal kolan, a dopełniała stroju jedwabna 
bluza  o  szerokim kołnierzu  i  obfitych  rękawach.  Jedno  z kształtnych bioder  obciążał 
prosty, obosieczny miecz, drugie ‐ długi sztylet. Jej rozwiane złote włosy, równo przycięte 
na wysokości ramion, opasywała wstęga szkarłatnego atłasu. 
Na tle posępnego, pierwotnego lasu malownicze i niezwykłe sprawiała wrażenie. 
Łacniej wyobrazić by ją sobie można, jak wsparta o barwiony maszt patrzy na pierzaste 
obłoki i kołujące nad okrętem mewy. Kolor mórz wyzierał z jej ogromnych oczu. I tak być 
powinno,  albowiem  zwano  ją Valerią  z Czerwonego  Bractwa,  zaś  czyny  jej w  pieśni 
sławiono i balladzie, gdziekolwiek zbierali się żeglarze. 
Próbowała przeniknąć wzrokiem ponury zielony dach ze splątanych gałęzi i ujrzeć 
skryte za nim niebo, lecz w końcu dała za wygraną, mamrocząc pod nosem przekleństwa. 
Zostawiła za sobą spętanego konia i ruszyła na wschód, spozierając od czasu do 
czasu w kierunku stawu, by zapamiętać drogę. Przygnębiała ją panująca w lesie cisza. W 
wysokich  gałęziach  nie śpiewały  ptaki, żaden  szmer  nie  zdradzał  obecności  drobnej 
zwierzyny. Wiele mil przebyła w owej krainie wszechobecnego milczenia, zakłócanego 
413545470.004.png
tylko stukiem kopyt jej wierzchowca. 
Pragnienie zaspokoiła przy stawie, ale teraz poczuła gwałtowny głód i jęła szukać 
tych owoców, którymi żywiła się, odkąd wyczerpała zapasy z toreb przytroczonych do 
siodła. 
Dostrzegła przed sobą złomy ciemnego kamienia pnące się w górę ku czemuś, co 
wyglądało jak postrzępiona turnia wznosząca się wśród drzew. Jej szczyt ginął w chmurze 
listowia. Być może, pomyślała, wznosi się ponad wierzchołki drzew i można z niej będzie 
ujrzeć to, co leży dalej ‐ jeśli w ogóle jest tam coś innego od owej puszczy bez granic, 
przez którą jechała tyle dni. 
Wąziutki upłaz tworzył naturalną ścieżynę prowadzącą w górę stromego zbocza. 
Gdy pokonała jakieś pięćdziesiąt stóp, znalazła się na wysokości otaczającego skałę pasa 
listowia. Drzewa wprawdzie rosły dość daleko, ale sięgały turni niektóre z ich gałęzi, 
tworząc wokół kamienia ów zielony welon. Brnęła przez gąszcz liści, nie widząc nic ni w 
dole, ni w górze, lecz nagle ujrzała w prześwicie błękitne niebo i wyszła w czysty, gorący 
blask słońca, i zobaczyła pod swymi stopami dach lasu. 
Stała na szerokiej półce, prawie równej z wierzchołkami drzew, z której strzelała 
skalna iglica, będąca szczytem turni. Ale na jeszcze jedną rzecz zwróciła uwagę, jej stopa 
bowiem  uderzyła  o  coś  ukrytego  w  kobiercu  martwych  liści  pokrywających  półkę. 
Odgarnęła je, by ujrzeć szkielet ludzki. Doświadczonym okiem zmierzyła wyblakłe kości, 
nie dostrzegając złamań lub innych oznak przemocy. Człek ten zemrzeć musiał naturalną 
śmiercią,  po  co  jednak wspinał  się  przedtem  na wyniosłą  skałę, wyobrazić  sobie  nie 
mogła. Wdrapała się na szczyt iglicy i omiotła wzrokiem otoczenie. Dach lasu ‐ posadzką 
raczej  będący  z  jej  punktu  widzenia ‐ równie  jak  z  ziemi  był  nieprzenikniony.  Nie 
widziała  nawet  stawu,  przy  którym  zostawiła  wierzchowca.  Spojrzała  ku  północy,  w 
kierunku, z którego przybyła. I tu falował zielony ocean, dalej sięgający i dalej, aż ku 
wątłej linii błękitu, co w istocie pasmem była wzgórz, które przebyła wiele dni temu, by 
pogrążyć się w ten liściasty bezmiar. 
Taki sam obraz na zachodzie ujrzała i wschodzie, choć brakowało wzgórz w tych 
kierunkach. Gdy wszelako wzrok zwróciła na południe, zesztywniała i dech zamarł jej 
w piersi. Oto bowiem w mili las poczynał rzednąć, ustępując miejsca usianej kaktusami 
równinie. A w głębi owej równiny wznosiły się mury i wieże grodu. 
413545470.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin