Resnick Mike - Lucyfer Jones.rtf

(849 KB) Pobierz

LUCYFER JONES

 

Przełożyl Wiesław Lipowski

Tytuł oryginału Adventures

Copyright © 1985 by Mike Resnick

Dla Carol —

ulubiona książka dla ulubionego Człowieka

 

Spis treści

Rozdział    1: Biała bogini                            11

Rozdział   2: Partnerzy                                 26

Rozdział    3: Wampir                  • • •              45

Rozdział    4: Handel niewolnikami                               59

Rozdział    5: Mumia                                  75

Rozdział   6: Edycja pomnikowa                               95

Rozdział   7: Bunt                               106

Rozdział    8: Sprawa  sercowa                                120

Rozdział   9: Zaginiona rasa                                136

Rozdział 10: Władca dżungli                            152

Rozdział 11: Najlepsza bazyliczka w Nairobi                               166

Rozdział 12: Cmentarzysko  słoni                                 184

Obsada

Holender, który pragnie, by jego operacje w handlu niewolnikami traktować jako Międzynarodowe Pośrednictwo Pracy.

Erich von Horst, oszust nad oszustami.

Herbie Miller, kłusownik kości słoniowej i wampir na godziny.

Długi Schmidt i Krótki Schmidt, bracia z Pittsburgha i bogowie w zaginionym królestwie Malaloki.

Burley Rourke, lekarz, specjalista od chorobliwej łatwowierności.

Rosepetal Schultz, która różni się od większości królowych Egiptu tym, że przyszła na świat dwadzieścia trzy lata temu w Brooklynie.

Gryzoń, małej postury zabójca szesnastu albo trzydziestu pięciu ludzi, który ze względów zawodowych zrezygnował z imienia Łasicy.

Pan Christian, oficer na pokładzie dobrego statku Dying Quail.

Bloomstoke, wysoki i opalony na brąz brytyjski arystokrata, który ukrywa się przed swoimi wierzycielami wśród gromady małp.

Neeyora, po prostu wasza typowa naga, blondwłosa bogini, która plus minus jedna uncja, ma dwieście kilogramów żywej wagi.

Łapacz Clyde Calhoun, który przywozi je żywe. Nie całe i zdrowe, ale żywe.

Amenhotep III, którego mumia nosi ulicami Kairu półnagą dziewczynę, a później wpisuje się na listę gości w hotelu Shephearda.

Major Theodore Dobbins, który gustuje w bogatych wdowach, spekuluje pewnym łatwo psującym się towarem importowanym z dalekich, egzotycznych Chin i wskazuje na wschód.

Oraz nasz narrator — wielce czcigodny, wielebny doktor Lucyfer Jones, wyznawca skromnej religii, którą on i Bóg wykombinowali miedzy sobą pewnego niedzielnego popołudnia. Jego bazylika to najlepiej prosperujący burdel w Brytyjskiej Afryce Wschodniej. Zdecydowanie inaczej niż czternaście afrykańskich rządów pojmuje niektóre drobne niuanse prawa, a przy tym świetnie oszukuje.

 

Rozdział 1 BIAŁA BOGINI

znałem prawdziwego wampira. Było to w Afryce, mniej więcej sześćdziesiąt lat temu, a nazywał się on Herbie Miller. Moim zdaniem, nie wyglądał za bardzo na wampira — chodził w spodniach khaki, które własnoręcznie skrócił powyżej kolan, nie miał ulizanych włosów ani niczego podobnego. Wprawdzie stronił od krzyży, ale światło nie przeszkadzało mu zupełnie i nie miał problemów z chodzeniem po bieżącej wodzie, mimo że nie umiał pływać i truchlał na widok wąskiej kładki.

Nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo zaciekawiła go moja osoba, zwłaszcza że owych w czasach byłem duchownym; a jednak go zaciekawiła. Kiedy nie próbował chwycić mnie za kark, co było zresztą dość trudne, jako że biedak liczył metr sześćdziesiąt w kapeluszu i bez drabiny nie miał szans na osiągnięcie celu, Herbie Miller knuł plany wysłania mnie do szpitala w jakiejś dziurze, bynajmniej nie do Alberta Schweitzera. Chciał pożyczyć ode mnie trochę krwi, za którą obiecał zapłacić mi w funtach, rupiach bądź innej walucie, jaką miał nadzieję znaleźć w czasie jednego z najbliższych posiłków.

Wiecie, w tamtych czasach, pominąwszy zwierzęta, których niezbyt wiele spotkałem, nie licząc tych podczas kłusowania na kość słoniową — Afryka była dość ciekawym miejscem. Miałem swoją trzódkę i świą­tynię, no i był oczywiście Herbie Miller, który zjawił się w przerwie pomiędzy moimi krótkimi wycieczkami handlowymi do burdeli albo odjazdami w opium. Byli tam także Długi Schmidt i Krótki Schmidt, dwaj bracia, którzy stali się bogami, oraz cała gromada innych osób.

W dawnych czasach w Afryce roiło się od takich szemranych typków. Nazywali  siebie poszukiwaczami  przygód,  odkrywcami,

myśliwymi i misjonarzami, na ogól byli jednak wyrzutkami społe­czeństwa. Zbierali się w dużych skupiskach ludności, przeważnie w Johannesburgu, Nairobi, Mombasie, Pretorii i innych podobnych metropoliach. Od czasu do czasu zapędzali się w busz, który jedynie pisarze brukowi nazywają dżunglą. Gonili za wszystkim: od kości słoniowej i zaginionych kopalń złota po półnagie, dzikie kapłanki. Wielu znalazło kość słoniową, kilku — złoto, lecz znam tylko jednego, który osobiście wszedł do buszu i znalazł białą kobietę. Był nim Irlandczyk, Burley Rourke.

Spotkałem go w parę dni po zejściu ze statku. Byłem młody, pełen nadziei i popisywałem się pierwszym zarostem. Różnica zdań w trak­cie pokątnej partyjki hazardu sprawiła, że zaproszono mnie do odwiedzenia zakamarków johannesburskiego więzienia. Aczkolwiek gustownie wyposażone, nie było rezydencją, którą wybrałbym na swoją tymczasową siedzibę, gdyby to zależało ode mnie.

Rourke rozwalał się na pryczy w sąsiedniej celi. Był to wysoki, trupioblady mężczyzna o czarnych, krzaczastych brwiach i z głębokim dołkiem na podbródku. Miał najdłuższe, najbielsze i najdelikatniejsze palce, jakie kiedykolwiek spotkałem u mężczyzny. Kiedy zobaczyłem jego czyste paznokcie, zapytałem, czy i on znalazł się tutaj z powodu nieco dowolnego rozumienia ostrych reguł hazardu. Okazało się, że trafiłem w dziesiątkę.

              Trudniłeś się, bracie, pokerem czy grą w kości? — spytałem na
koniec.

              Ani jednym, ani drugim — odparł. — Jestem lekarzem, leczę

przypadki chorobliwej łatwowierności.

W tym momencie zrozumiałem, że bez problemu znajdziemy wspólny język.

              \ ty?              spytał. — W tym czarnym stroju od stóp do głów

przypominasz mi kaznodzieję.

              Zaiste, bracie Rourke — odparłem z wrodzoną skromnością.

              Po pierwsze nie wiem, jakim cudem taki porządny człowiek jak ja

wplątał się w tę zgraj? grzeszników. Moim zdaniem, wypełniałem po prostu boskie przykazanie traktowania każdego mężczyzny jak brata. Oczywiście, nie przyszło mi na razie do głowy traktować wszystkich kobiet jak siostry.

              A jaką religię głosisz?

              Tę, którą Pan i ja wykombinowaliśmy między sobą któregoś

popołudnia. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że moje powołanie

zostało określone już w dniu mych urodzin. Rodzice mieli małą farmę pod Moline w stanie Illinois. Kiedy okazało się, że żyję i nic mi nie grozi, matka wysłała ojca do władz okręgowych, aby mnie zarejest­rowali. Miałem się nazywać Lucas Jones albo Lucius Jones, nadal nie jest to dla mnie jasne. Niestety, podobnie jak jego koń, który nie potrafił ominąć jabłka na przydrożnym drzewie, ojczulek nie potrafił ominąć żadnej knajpy. Dotarłszy na miejsce podał pierwsze z brzegu imię, jakie mu ślina na język przyniosła. Tak oto zostałem Lucyferem Jonesem.

Tak czy inaczej, każda akcja podobno wywołuje reakcję równie wielką, lecz odwrotnie skierowaną. Sądzę więc, że noszenie imienia Lucyfera ukazało mi boleśnie, po kim je dostałem. To oczywiste, że ciągnęło mnie do kościoła, a szczególnie kuszące wydawały mi się rozmiary puszki na datki dla ubogich. Nader więc szybko zawią­zaliśmy z Bogiem rodzaj dwuosobowej spółki, po czym wyje­chałem prowadzić Jego interes. I był to niezły interes, dopóki któregoś dnia nie odwiedziło mnie dwóch agentów federalnych. Zawsze uważałem, że płacenie podatku dochodowego jest dobrowol­ne, tak jak służba wojskowa i temu podobne. Cóż, zostałbym na miejscu i bił się z nimi, ale zemsta należy do Pana, toteż którejś nocy pobiegłem nad Missisipi i wskoczyłem na pierwszy statek z Nowego Orleanu.

·       No, tak — stwierdził Rourke, kiedy opowiedziałem mu minimalnie upoetyzowaną historię swojego życia. — Wierzę, że zostaniemy przyjaciółmi, Święty Łukaszu. Nie przeszkadza ci, że będę cię nazywał tym imieniem, prawda?

·       Nic a nic, bracie Rourke — odparłem. — Ma takie dobre, uczciwe brzmienie. W istocie, obróciwszy je na języku przyznaję, iż z każdą chwilą podoba mi się ono coraz bardziej. Chciałbym, by za twą uprzejmą zgodą ci bezbożni ciemni poganie wybudowali mi tutaj bazylikę Świętego Łukasza. Gdy opuszczę te nikczemne progi, ma się rozumieć.

·       Ach — bąknął, drapiąc się w czoło i szarpiąc wąsy. — Wielka szkoda. Ale, oczywiście, jeśli człowiek czuje w sobie powołanie...

·       Dość słabe w tym momencie — wtrąciłem, zastanawiając się, co też miał na myśli. — Nic takiego, czego nie można by prze­zwyciężyć, gdybym zabrał się ostro do roboty. — Zgrzytnąłem zębami na znak gotowości do tego wysiłku, lecz on, myśląc, że się uśmiecham, odwzajemnił się wyszczerzeniem zębów.

·                    14        MlKe K.esiucK

·           Rozpiął kieszeń przy koszuli i rozłożył ogromną kartkę papieru. Otrzepał ją lekko z kurzu i podał mi przez kraty.

·                     Widziałeś kiedy taką? — spytał.
Spojrzałem i oddałem.

·                     Jeśli to mapa kopalń króla Salomona, widziałem ich ze
dwadzieścia. Jeśli cmentarzyska słoni to — odkąd tu kibluję — mog­
łem widzieć najwyżej kilka przez ostatni tydzień ponieważ są dość
rzadkie.

·           Parsknął śmiechem.

·       To mapa zaginionej kopalni złota Zulusów. Widziałem tylko jedną.

·       Musiała zaginąć dawno temu — orzekłem. — Nie przypomi­nam sobie, abym widział Zulusa, noszącego cokolwiek innego niż naszyjnik z lamparcich pazurów.

·       Co ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin