Dmowski Pisma T8 Przewrót.doc

(1629 KB) Pobierz
ROMAN

ROMAN DMOWSKI

 

PISMA

 

TOM VIII
 

PRZEWRÓT

 

 

Częstochowa

Antoni Machowski i s-ka, spółka wydawnicza

1938

 

 

 

OD WYDAWCÓW

 

 

Przewrót” którego pierwsze wydanie ukazało się w 1933 r., jest dalszym ciągiem „Świata powojennego powojennego i Polski”.

              Zawiera poglądy Dmowskiego i na sprawy gospodarcze i polityczne Europy i świata w okresie rozpoczynającego się konfliktu pomiędzy komunizmem komunizmem nowoczesnemi ruchami narodowemi – ze szczególnem uwzględnieniem kwestji żydowskiej.

              Tom ten – jak poprzednie – wydajemy bez jakichkolwiek zmian w tekście.

 

 

PRZEDMOWA

 

Do pierwszego wydania

 

Książka ta, zarówno jak mój „Świat powojenny”, jest zbiorem pisanych i ogłaszanych serjami w Gazecie warszawskiej artykułów – o obecnym przewrocie dziejowym, o różnych jego przejawach i o dziedzinach, które ogarnia, o tem wreszcie, co najważniejsza, jak się on odbija w Polsce. Nie mamy tedy potrzeby tłumaczyć czytelnikowi jej przeznaczenia: będą ją czytali przeważnie ci, co poprzednią książkę znają, i będą widzieli w niej dalszy ciąg tamtej.

Dalszy ciąg, ale nie koniec. Proces ciągle idzie naprzód i myśl ludzka musi za nim podążać. Nierychło też pewnie przyjdzie czas, żeby można go było objąć w całości, zrobić jego syntezę, ująć poszczególne zjawiska w jeden wielki akt dramatu dziejowego – dać o tym przewrocie nie poszczególne artykuły czy rozprawy, ale książkę w całym tego słowa znaczeniu.

            Położenie moje jako autora pod jednym względem znacznie się zmieniło. Pisząc dawniej o przewrocie światowym, byłem w swych poglądach bardzo odosobniony – dziś i na Zachodzie, i u nas jest już sporo ludzi, którzy w pojmowaniu tego, co się dzieje, są mi mniej lub więcej bliscy. Jednakże, gdy chodzi o nasze społeczeństwo, chciałbym, żeby ta zmiana pojęć odbywała się znacznie szybciej. Nieorjentowanie się w warunkach czasu jest zawsze dla narodów źródłem strat wielkich. Pragnąłbym, żeby Polska tych strat jak najmniej poniosła, żeby natomiast jak najumiejętniej wyzyskała korzystne dla siebie zmiany.

Tu muszę zauważyć, że często mi się zdarza spotykać ludzi, którzy czytają to, co piszę, godzą się z mojemi poglądami, ale gdy rozumują o tem, co się dzieje, widać, że z trudnością przyswajają sobie nowe pojęcia i nie przestają operować staremi szablonami. Okazuje się, że niedość jest coś przeczytać i być przekonanym: trzeba czasu, ażeby pewne pojęcia wrosły w mózg, trzeba wielokrotnie z niemi się spotkać, przy rozmaitych sposobnościach.

Dziś, w czasach, kiedy się żyje szybko, szybko się również czyta i to, co się czyta, szybko przez głowę przechodzi, słaby często ślad pozostawiając. To też, gdy chodzi o pojęcia podstawowe, wynikające z przemyślenia dzisiejszego przewrotu, które chciałbym jak najmocniej wrazić w świadomość czytelnika, korzystam ze sposobności powtarzania ich nawet kilkakrotnie – w nadziei, że to im pomoże przyjąć się ostatecznie w umysłach.

Z drugiej strony, powtarzanie to jest spowodowane tem, że, pisząc serję artykułów o danym przedmiocie, starałem się ją zrobić zamkniętą w sobie całością, nie wymagającą znajomości tego, com pisał poprzednio. Zamiast tedy powoływać się na inne pisma, wolałem krótko streścić założenie, z którego wychodzę.

Dla niejednego czytelnika te powtórzenia będą niepotrzebnym balastem, dla wielu wszakże innych okażą się pożytecznemi, a nawet niezbędnemi.

Szkodzą one książce pod względem literackim, moją wszakże ambicją nie są laury pisarskie, jeno skutek osiągany w umysłach moich rodaków.

 

Warszawa, 10 listopada 1933 r.

 

Roman Dmowski

 

 

WSTĘP

 

W epokowym roku 1904, w którym armaty Japońskie obwieściły światu zjawienie się, nowego, wielkiego ośrodka energji dziejowej, odbywałem daleką podróż. Znajdowałem się w środku. Dominjum Kanadyjskiego, w Winnipegu, stolicy pszenicznej Manitoby. Przybyłem z południa, od Wielkich Jezior, by wsiąść za parę godzin na ekspres Kanadyjskiego Pacyfiku, który miał mię zawieźć do Vancouveru.

Krótki czas oczekiwania zużytkowałem na przechadzkę po mieście. Świeżo skolonizowana prowincja zdążyła już zająć poważne miejsce w produkcji zbożowej świata. Miasto rosło, jak na drożdżach. Ogólny widok stanowiły nowo wznoszone domy, nowo powstające ulice. Cyfry, otrzymane w kanadyjskich urzędach emigracyjnych, mówiły mi, że i polskie ręce pracują nad tym wzrostem. Niedługo czekałem na ilustrację. Od grupy robotników, wznoszących rusztowania, doleciał mnie wykrzyknik „psiakrew!”, po którym nastąpiła niezbyt grzeczna | kry tyka czegoś i kogoś, wypowiedziana podniesionym głosem w ojczystym języku.

Po krótkiej włóczędze wróciłem na stację. Pociąg zajechał, odnalazłem w nim swoje miejsce i ruszyłem w drogę na Daleki Zachód.

            Jechaliśmy przez pola, usiane fermami, które coraz bardziej rzedły. Aż do nocy wszakże od czasu do czasu ukazywały się jakieś zabudowania. Obudziwszy się rano, spojrzałem w okno wagonu: pusta, bezdrzewna, zielono-szara równina. Był koniec kwietnia, koniec długiej zimy kanadyjskiej. Śnieg już stopniał, prerja straciła swoją białość, ale jeszcze nie zdążyła się zazielenić. Ten smutny, jednostajny widok miał nam towarzyszyć aż do Gór Skalistych.

Istniał już plan kolonizacji preryj wzdłuż całej linji kolejowej, już go nawet zaczęto wykonywać, ale step pozostawał jeszcze stepem. Szara, jednostajna, bezbrzeżna równina; na niej nic, o co by oko mogło się zaczepić...

Czasami stadko antylop zatrzymało się nagle, jakby zamagnetyzowane widokiem sunącego po stepie hałaśliwego potwora. To znów uwagę zwróciło pasmo przecinających powierzchnię prerji równoległych ścieżek, dobre kilka cali głębokich. Zapytałem sąsiada w wagonie, skąd się wzięły.

- To ślady bawołów. Zawsze chodzą one jednemi drogami i wydeptują takie głębokie ścieżki.

- A bawoły gdzie?

- Dawno już ich niema. Można je spotkać jeszcze daleko na północy. Tu ostatnie zginęły przed trzydziestu laty. Tylko ślady pozostały.

Tylko ślady pozostały... Jakie to smutne! – dla bawołów, ma się rozumieć, nie dla przybyszów, którzy trawę prerji zastąpią pszenicą.

Z zadumy wyrwał mię świst lokomotywy^ Pociąg zatrzymał się na stacji.

Parę obrzydliwych bud drewnianych, przykrytych dachem z karbowanego żelaza, pompka, a obok w szczerem polu góra, wysokości trzech pięter, wzniesiona ze zwalonych na kupę nowych pługów.

W odległości kilkunastu kroków stał Indjanin. Owinięty w brudny, czerwony koc, z garścią różnobarwnych piór, wetkniętych we włosy, stał nieruchomy, jak posąg, z nieruchomą, jak maska, twarzą. Apatycznie pociągał dym z fajeczki.

Ciekawa rzecz, co tam po tej głowie, strojnej, w pióra, chodzi?...

Może w młodości był wielkim myśliwym. Wiedział dobrze, jak tropić bawoły, jak unikać stratowania przez nie i jak je zabijać na pokarm dla siebie i swoich. Dziś bawołów niema, pozostały tylko wydeptane przez nie ścieżki. Natomiast są pociągi, kupy narzędzi rolniczych i budy stacyjne, pokryte karbowanem żelazem. Wszystko, co było przedtem, zawaliło się. Na tych prerjach, na których się urodził, które znał i rozumiał, których czuł się był panem, dziś dla niego niema miejsca. To, czego się zamłodu nauczył, w czem celował, z czego był dumny, wszystko to dziś stało się bezużytecznem. Patrzy tępemi oczyma na to, co się dzieje, oddaje podrzędne usługi wywracającym świat przybyszom, dostaje od nich trochę tytoniu i wódki i... czeka śmierci.

W dalszej monotonnej drodze po niezmierzonej równinie często wracał mi przed oczy ten obraz nieruchomego, apatycznego Indjanina, stojącego obok kupy pługów. Ginie pokryty trawą step, giną bawoły, Indjanie; to miejsce zdobywa pszenica, prerja pokrywa się fermami, zaludnia przybyszami, którzy żyją w dobrobycie, czytają gazety – nie dodawałem jeszcze wówczas – jeżdżą Fordami, słuchają radja... Nieubłagany proces, który musi iść naprzód, dopóki będą istniały prerje, bawoły i Indjanie. Musi zwyciężać pszenica, ludzie, którzy ją sieją i jedzą, którzy tworzą cywilizację i gęściej od Indjan umieją na ziemi siedzieć.

Nie postało mi naówczas w głowie, że jeszcze za mego życia przyjdzie czas, kiedy się okaże, iż pszenicy jest za wiele, kiedy dziedzice rozległych preryj, kraje Nowego Świata, zaczną się między sobą układać o zmniejszenie jej produkcji. Kto mógł to wówczas przypuszczać i kto mógł przewidzieć, że te dziwne losy pszenicy będą tylko szczegółem w obrazie przewrotu, obejmującym świat cały? I kto mógł przewidzieć, że zwycięski, podbijający świat i przerabiający ludzkość na podobieństwo swoje przedstawiciel cywilizacji europejskiej będzie wkrótce patrzył tępemi oczyma na świat, którego nie rozumie, w którym wiedza jego staje się bezużyteczną – potrosze jak ów czerwonoskóry, niedawny jeszcze pan preryj?

 

Zaczęliśmy już żyć w przekonaniu, że nas nic bardzo nowego zaskoczyć nie może. Wierzyliśmy w ciągły i szybki postęp, ale w naszem pojęciu ten postęp miał zgóry nakreślone drogi. Nie widzieliśmy siły, któraby go mogła wykoleić. Czuliśmy, że mamy prawo do pewności siebie, ufni w szeroki zakres swej wiedzy o świecie, w jej niesłychane rozpowszechnienie, a zwłaszcza w broń, którą nam dały w ręce nasze umiejętności praktyczne. Ojcowie nasi z przed niecałego stulecia byli w porównaniu z nami naiwnemi dziećmi, niezdolnemi do zrozumienia nas i poruszania się w naszym skomplikowanym świecie. I jak mało było wśród nich ludzi, zbrojnych w ówczesną nawet wiedzę! Dziś, nie mówiąc już o miljonach, które studjowały na uniwersytetach, wyniki najnowszej wiedzy zostały udostępnione masom[1]. Pracowały nad tem dwie potęgi nowoczesne: szkoła i prasa.

              Pokolenie dziś żyjących ludzi, od najstarszych do najmłodszych, nauczyło się wiele. Trzeba stwierdzić, że wiedza jego jest demokratyczna. To znaczy, że w umiejętnościach praktycznych są liczne i wielkie różnice, w zależności od zawodu; natomiast w zakresie wiedzy ogólnej panuje ogromna jednolitość; nawet różnice poziomu są znacznie mniejsze, niż w poprzednich pokoleniach. Masy, bądź z ciekawości, bądź ze snobizmu, chwytają łakomie wiedzę ogólną, na różne sposoby dla nich udostępnianą, gdy t. zw. inteligencja, pod naciskiem konieczności specjalizowania się i pod wpływem ducha czasu, ześrodkowującego jej ambicje i wysiłki na pieniądzu, okazuje coraz mniej zainteresowania dla wiedzy, nie przynoszącej pożytku praktycznego i nie dającej dochodu. Wynikiem tego jest demokratyzacja mózgów. Mózgów wyjątkowych już prawie niema, ale zato wiedza jest niesłychanie rozpowszechniona. Nie jest ona głęboka, ale zato szeroka: pojęcia o niej są bardzo jednolite i bardzo utrwalone: cały świat cywilizowany przeszedł jednakową szkołę i jednakowo mniej więcej myśli.

I oto wiedza ta zaczyna nie wystarczać, a nawet często przeszkadza rozumieć to, co się dzieje. Ze zaś przyszła ona dzisiejszemu człowiekowi łatwo, bez samodzielnych wysiłków, bez pokonywania trudności, że podano mu ją gotową, jak gotowy, standardyzowany wyrób fabryczny, przeto nie poddaje się ona przeróbce, korygowaniu na podstawie faktów.

Myśl ludzka chodzi swoją drogą, a życie swoją.

Geograf ja, której nas nauczono i która doniedawna wystarczała, mówi, że powierzchnia ziemi to jedna wielka całość, w której centrum leży Europa. Myśl twórcza ludzkości i energja czynu tkwi w Europie – reszta to tylko pole jej twórczości i jej eksploatacji. To pojęcie zachwiało się nieco ostatniemi czasy, niemniej przeto ciągle stanowi ono podstawę naszego rozumienia świata, naszych planów i naszych wysiłków. Tymczasem dziś jest ono już fikcją.

Obok Europy istnieje już kilka wielkich centrów myśli i energii, od niej niezależnych.

Istnieje przedewszystkiem przez Europę w ubiegłych stuleciach stworzony Świat Nowy, którego ośrodkiem są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, z cywilizacją pochodzenia europejskiego, ale różniąca się bardzo od europejskiej. Ku Stanom ciążą społeczeństwa Nowego Świata, nawet te, które uznają nad sobą zwierzchność europejską, jak dominja brytyjskie. Ameryka ma swoje, odbierane Europie, pole twórczości i eksploatacji, rozciągnęła je nawet na samą Europę, którą w latach powojennych zaczęła na swój sposób cywilizować i energicznie eksploatować. Coprawda, w ostatnich latach rozpęd jej na tej drodze znacznie osłabł, ale pragnienia i zamiary pozostały.

Ważniejszym o wiele faktem jest, że istnieje świat stary, zwany Dalekim Wschodem, który dziś faktycznie już się wyemancypował z pod przewagi politycznej Europy, a także i Ameryki, który ma swoje plany i urzeczywistnia je wbrew protestom z zewnątrz. Obecny ośrodek energji tego świata, Japonja, przedstawia dziś najsamodzielniejszą i najczynniejszą potęgę polityczną; jednocześnie wypiera ona skutecznie handel europejski z szeregu krajów i dąży do uczynienia Azji, to znaczy więcej niż połowy świata, polem swojej wyłącznie eksploatacji. Bardzo słabo jeszcze zorganizowanemu olbrzymowi, Chinom, daje ona dziś lekcję, że liczenie na pomoc europejską jest ułudą, i ma widoki zaprzęgnięcia ich do wspólnego działania przeciw wpływom europejskim i amerykańskim w Azji. Gdy zaś to się stanie, centralna rola Europy w świecie będzie już tylko wspomnieniem.

              Rosja dzisiejsza jest odrębną częścią świata, od Europy niezależną, pracującą nad podcięciem podstaw jej bytu na jej własnym gruncie i nad wyparciem jej wpływów z innych części świata; Europa zaś zmuszona jest godzić się z nią jako faktem, i stosunki z nią uczynić jak najbardziej normalnemi.

W miarę postępów tej likwidacji roli Europy, jako centrum świata, emancypują się stopniowo i rozwijają coraz większą samodzielność i inne, zduszone w ostatnich czasach cywilizacje. Pozycja Europy w Indjach i w świecie Islamu szybko słabnie i coraz wyraźniej zbliża się do likwidacji.

Dużo jednak czasu upłynie, zanim te wszystkie fakty, te epokowe zmiany wsiąkną w mózgi europejskie, zanim ludzie przestaną się kierować pojęciami starej geografji i nauczą się widzieć świat takim, jakim on jest w istocie.

Nauczono nas ekonomji politycznej, teorji gromadzenia bogactw i budowania potęgi gospodarczej narodów. Teorję tę przez półtora stulecia coraz mocniej popierały fakty; zdobyła sobie tedy panowanie i urobiła mózgi ludzkie. Naraz coś się zmieniło: fakty zaczęły iść nową drogą, nie licząc się z teorją. Ekonomja polityczna wszakże była zbyt mocna, ażeby dać się zachwiać; panuje teraz dalej w umysłach, gdy już nie panuje w życiu. Pojęcia na niej oparte, oddalają się coraz bardziej od dzisiejszej rzeczywistości i nie pozwalają jej zrozumieć.

Nauczono nas polityki: wbito nam w głowy, że jest jeden tylko system rządzenia, który musi zapanować na całym świecie. Zaprowadzenie tego systemu w centrum świata, w Europie, kosztowało sporo walk i przewrotów; wreszcie zatriumfował w całym świecie naszej cywilizacji i udało się go nawet przeszczepić poza jej sferę. Pojęcia, leżące w jego podstawie, przepoiły umysłowość naszą do gruntu, weszły w skład pewnej niewzruszonej wiedzy i wiary Europejczyka. Naraz zaczęły się dziać niebylejakie fakty, z temi pojęciami niezgodne

W środku Europy Mussolini i Hitler pokazali, że można rządzić inaczej, i to wcale skutecznie. Nie przeciwstawili systemowi rozwiniętego teoretycznie, uzasadnionego prawnie systemu, zachowali nawet dawne formy, ale faktycznie cały system zburzyli.

Przebieg tego przewrotu wykazał, że zasady dotychczasowego ustroju zapuściły bardzo płytkie korzenie w masach, ze metody jego tym masom obrzydły. Zasugestjonowano im na całe stulecie, że najważniejszą dla nich rzeczą jest, ażeby do nich należała formalna decyzja o tem, kto i jak ma rządzić krajem. Ta sugestja zaczyna się rozkładać i zaczynają one rozumieć, że ważniejszą rzeczą jest, ażeby rządy były dobre, ażeby zaspakajały ich potrzeby i odpowiadały ich instynktom.

Niemniej przeto pojęcia ginącego systemu nie przestały panować w umysłach inteligencji europejskiej i przeszkadzają myśli ludzkiej pracować nad szukaniem nowych dróg rządzenia, któreby zajęły miejsce zarówno kończącego swój żywot t. zw. ustroju demokratycznego, jak przeciwstawionych mu t. zw. rządów faszystowskich, mających wszelkie znamiona tymczasowości.

Myśl stoi w miejscu, a rodzące się nowe fakty zaprzeczają jej i odbierają wszelką wartość.

I nauczono nas wielu innych rzeczy, które kazano nam uważać za zdobycze cywilizacyjne, za wyraz postępu, wpojono nam mocno mnóstwo pojęć, które dziś, w szybko zmieniajęcem się życiu, nietylko przeszkadzają nam rozumieć otaczający nas świat i jego zagadnienia, ale nawet zorjentować się w swem życiu osobistem i pogodzić je z nowemi warunkami.

              Nikt jeszcze nie jest zdolny objąć w całości tego chaotycznego stanu przejściowego. Wiele już się zawaliło z tego, co uważano za trwałe, ale niezawodnie więcej jeszcze się zawali. Rodzą się już nowe fakty, zapowiadające drogę, po której przyszłość pójdzie, ale musi ich nastąpić o wiele więcej, ażeby można było zdać sobie sprawę z tego, jaka ta przyszłość będzie.

Tymczasem trzeba mieć odwagę stwierdzania jasno tego, co już się stało, i nie zamykania oczu na konsekwencje, które rozwój wypadków zapowiada. Dziś możemy to robić tylko w poszczególnych dziedzinach, na tem, czy innem polu, i tym sposobem zbliżać się do objęcia całości niesłychanie skomplikowanego, mającego bardzo głębokie źródła i brzemiennego wielkiemi następstwami przewrotu.

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

MYŚLIMY O JUTRZE

 

(Gazeta Warszawska, październik 1932 r.)

 

 

 

I

 

NIEWDZIĘCZNE CZASY

 

Był przed stu laty w Europie wielki polityk, tak wielki, że głowa jego weszła w przysłowie. Nazywał się Metternich. Długo rządził, dużo znaczył, był niesłychanie czynny i pomysłowy. Europa pamięta go dobrze, a i my, choć mamy krótką pamięć, nie zapomnimy go nigdy. Jego genjuszowi politycznemu zawdzięczamy najtragiczniejszy fakt w naszych dziejach – rzeź galicyjską.

Ten wielki polityk skończył smutnie. Mniejsza o to, że musiał uciekać z własnego kraju i przesiedzieć parę lat zagranicą, zanim się nienawiść przeciw niemu nieco ukoiła. Ważniejsze jest to, że z kunsztownych jego konstrukcyj nic nie zostało, że wszystko to, o co walczył, czego bronił, leży w prochu.

Stało się tak dlatego, że prowadził walkę z nieprzyjacielem, który zawsze zwycięża. Tym nieprzyjacielem jest życie, warunki czasu. Chciał ocalić to, co postęp życia skazał na zniszczenie.

Wątpię, czy głowa któregokolwiek z polityków dzisiejszych, rządzących w różnych państwach naszego świata, stanie się przysłowiową. Niemniej przeto wszyscy oni, jedni mniej, inni więcej, są Metternichami.

              Wszyscy prowadzą walkę z tym strasznym nieprzyjacielem, któremu przeznaczone jest niechybne zwycięstwo. Wszyscy usiłują ocalić to, co życie skazało na zagładę. Wszyscy, to znaczy nietylko klasyczni politycy demokratyczni, trzymający, coprawda słabo, batutę w naszym świecie, ale i odcinający się od nich monarchiczni imperialiści niemieccy i włoscy faszyści, i rosyjscy bolszewicy. Wszyscy, każdy na swój sposób, pchają pod górę kamień, który im się ciągle stacza na dół.

Tem się różnią od słynnego szefa reakcji europejskiej z przed stulecia, że o wiele rychlej od niego zobaczą wyniki swych wysiłków w prochu.

Nasz bowiem świat nabrał niesłychanego rozpędu; leci on w przyszłość z szybkością, o której się ojcom naszym nie śniło. Upłynęły zaledwie trzy dziesiątki łat od początku stulecia, a jakże dzisiejsze życie jest niepodobne do tego, które otwierał przed nami wiek dwudziesty! Wówczas wszystko się wydawało stałe, wymurowane, niezmienne w kierunku swego postępu. Dziś niema nic pewnego, wszystko się chwieje, a to, co się szybko posuwało naprzód, dziś jeszcze szybciej się cofa.

Zmieniają się podstawowe warunki życia, odczuwane przez każdego człowieka, chodzącego po ziemi, zmieniają się z tak piorunującą szybkością, że dziś niepodobne jest do dnia wczorajszego. Szybkość tę zawdzięczamy przedewszystkiem genjuszowi naszych czasów, którego główną ambicją stało się wszystko przyśpieszyć i który osiągnął w tem dziele niesłychane wyniki...

Nie znalazł się wszakże wynalazca, któryby umiał przyśpieszyć działanie mózgu ludzkiego.

              Zmiany w życiu następują jedne po drugich, codzień coś wywraca się z łoskotem, a myśl ludzka stoi w miejscu, niezdolna zerwać z pojęciami, w których wyrosła i które wobec zmiany faktów tracą dotychczasową wartość. Postęp myśli, postęp istotny, wydzierający nowe pojęcia z nowego życia, prawie nie istnieje – za najpostępowszych uważają się ci, którzy już zużyte i przeżyte pojęcia doprowadzają do krzyczącego absurdu. Nie zdają sobie sprawy z tego, że nie są niczem innem, jak dawnymi skrajnymi reakcjonistami, tylko w karykaturze. Bo konserwatyzm tamtych miał bardzo stare i bardzo głębokie źródła: wyrażał nietylko niewczesne ambicje i cyniczne interesy – grało w nim niemałą rolę to, co w duszy człowieka jest najlepszego, nieegoistycznego, przywiązanie do tego, co stanowiło zawsze podstawę bytu społeczeństw ludzkich. I dzisiejsi obrońcy dotychczasowych podstaw życia Europy, które się obecnie zaczynają zawalać, i dzisiejsi szermierze „nowych idej”, które jak już powiedziano, są doprowadzeniem starych i przeżytych do absurdu – są konserwatystami czy reakcjonistami naszych czasów. Tylko ich konserwatyzm nie próbuje nigdy wyraźnie, do końca wylegitymować się z tego, czego broni, poddać swych założeń należytej ocenie i krytyce. Czy je ma?...

Najgłupszy przedstawiciel tego, co było konserwatyzmem przed stuleciem, umiał –gorzej czy lepiej – wytłumaczyć się z powodów, dla których walczył przeciw nowym, zwycięskim pierwiastkom życia. Obserwując dzisiejszego obrońcę dotychczasowych podstaw, widzi się, że wie on dobrze przeciw czemu i komu ma walczyć, bo mu to powiedziano, ale wiedzę o tem, w imię czego ta walka jest prowadzona, pozostawia tym, od których otrzymuje komendę. Ma się rozumieć, nie mówi się tu o ludziach, których ta wiedza nie interesuje, bo im wszystko jedno, o co się walczy, czy świat się buduje, czy wali, bo ich obchodzi tylko jedna kwestja: na czem można osobiście najwięcej zarobić?…

Coprawda, temu konserwatywnemu uporowi niebardzo można się dziwić.

              Jeszcze piętnaście lat nie upłynęło od chwili ostatecznego, pełnego triumfu zasad, na których od półtora stulecia budowano stopniowo życie naszej cywilizacji. W podstawie tego życia leżał ustrój gospodarczy świata, oparty na potężnej sieci handlu międzynarodowego, pokrywającej całą powierzchnię kuli ziemskiej. W oczkach tej sieci tkwiła cała ludzkość. W niej zaplątane były nietylko ludzkie egzystencje materjalne, ale ludzkie umysły i sumienia. W niej kwitło wiele, nietylko gospodarczych, przedsięwzięć międzynarodowych, znacznie więcej, niż zwykli ludzie widzą. To wszystko wydawało się urządzeniem stałem, niewzruszonem.

Naraz, przed dziesiątkiem lat zgórą, na tym potężnym gmachu ujawniły się poważne rysy. Uspakajano świat, że to nic groźnego, że to wkrótce się załata – uspakajali zaś nietylko zainteresowani, ale i zasugestjonowani. Wszelkie próby zamazania tych rysów pozostały bez skutku, stawały się one coraz szerszemi, wreszcie gmach zaczął się walić. Dziś już jest widoczne, że to fundamenty gmachu się kruszą.

Kończą się warunki dla wielkiego handlu światowego, kończy się okres dziejów, w którym handel międzynarodowy stopniowo doszedł do zapanowania nad wszelkiemi przejawami życia naszej cywilizacji. Jednocześnie z tem zaczynają się kruszyć podstawy innych przedsięwzięć międzynarodowych, o których ludzie wiedzą i nie wiedzą.

Uwierzyć w to, że coś, co tak niedawno jeszcze kwitło i święciło swe najwyższe triumfy, dziś się zawala, zmierza ku epokowemu upadkowi, nie jest łatwo. To też ludzie jeszcze nie wierzą.

Wszystkie wysiłki zmierzają do stemplowania ścian gmachu,  tak jakby to mogło  co pomóc na fundamenty.

Dzisiejsza polityka, czy gospodarcza, czy jakakolwiek inna, nie jest niczem innem, jak walką z życiem, z nieubłaganym procesem dziejowym, który idzie naprzód wbrew wszelkim wysiłkom, zmierzającym do jego powstrzymania.

Politykom, którzy tę, walkę prowadzą, którzy usiłują ocalić te podstawy życia i te pojęcia, z któremi się zrośli, wypadło żyć w najniewdzięczniejszych czasach. Bo ten nieprzyjaciel, przeciwko któremu walczą, na pewno zwycięży. Życie zawsze zwycięża.

 

II

 

PRZEDŁUŻANIE CIERPIEŃ

 

Wszelki przewrót w życiu, zwłaszcza tak głęboki, jak obecny, pociąga za sobą wiele cierpień. Burząc dany typ organizacji życia, niszczy on podstawy bytu osobistego tych, którzy w tej organizacji mieli swoje ustalone miejsce. Te nieszczęścia osobiste są nieuniknione, dopóki przewrót trwa, dopóki życie nie wejdzie w nową kolej, dopóki ludzie nie przystosują się do nowych warunków i w nich się nie urządzą.

Człowiek ma wszakże zdolność przystosowania się o wiele większą, niż jemu samemu się zdaje. Już w ciągu szeregu łat ostatnich ludzie dowiedzieli się, że nie jest tak trudno obywać się bez wielu rzeczy, bez których zdawało im się, iż żyćby nie mogli.

Dla dobra cywilizacji europejskiej i ludzi w niej żyjących jest pożądane, ażeby ten ciężki okres przejściowy trwał jak najkrócej, ażeby to, co jest skazane na upadek, upadło jak najrychlej i życie zorganizowało się na nowych, trwałych podstawach. Cierpienia okresu przejściowego będą wtedy krótsze i życie będzie zdrowsze, bo zdrowe życie tylko na trwałych podstawach rozwijać się może.

Tymczasem, usiłowania rządów i żywiołów panujących w życiu gospodarczem zwrócone są do tego, żeby stan obecny jak najbardziej przedłużyć.

              Głównem dążeniem chwili obecnej jest podtrzymanie za wszelką cenę szybko upadającego handlu międzynarodowego. Szeroki ogół nawet w małej części nie zdaje sobie sprawy z tego, co się w tej dziedzinie robi. Nigdy dotychczas rozmaite towary nie odbywały takich dziwnych, takich nienaturalnych podróży. Kraje, mające nadmiar danego produktu, wwożą go za miljony z zagranicy, a nawet zdarza się, że kupują własny produkt dopiero wtedy, gdy odbył on podróż zagranicą. Wszystko się robi, żeby oddalić jak najbardziej spożywcę od wytwórcy, żeby towar przeszedł przez jak największą liczbę rąk, zanim dojdzie od jednego do drugiego, żeby I producent jak najtaniej sprzedał, a konsument jak najdrożej kupił.

Ma się rozumieć, te usiłowania tylko w części dają oczekiwane wyniki. Handel upada z niesłychaną szybkością. W ciągu dwóch lat obroty handlu światowego zmniejszyły się blisko o połowę. Byłyby one jeszcze mniejsze, gdyby ten handel odbywał się na zdrowych podstawach, gdyby dowóz towarów na rynki odpowiadał normalnemu popytowi, gdyby nie był wynikiem przedziwnych kombinacyj, wskutek których kraje często zmuszone są kupować właśnie to, czego nie potrzebują.

              To sztuczne podtrzymywanie obrotów handlu międzynarodowego jest w dzisiejszych warunkach potrzebne-krajom najmniej uzdolnionym do samowystarczalności. Nie ratuje ich ono od katastrofy, która ciągle posuwa się naprzód, ale przedłuża okres przejściowy. Zato te kraje, które mogą stać na własnych nogach, które w ogromnej mierze zdolne są we własnych granicach zaspokoić swe potrzeby, płacą za te operacje niesłychaną cenę. Odbywa się w nich mordowanie miejscowego wytwórcy, właśnie w czasach, gdy zjawiają się warunki dla jego podźwignięcia, i szybkie ponad miarę zubożenie spożywcy; rosną niesłychanie zobowiązania pieniężne wobec zagranicy, a ponieważ kraj nie ma pieniędzy na ich zaspokojenie, odbywa się z piorunującą szybkością przechodzenie dobra narodowego w obce ręce.

Dla tych krajów, im prędzej się skończy to galwanizowanie trupa, te nad wyraz niezdrowe stosunki handlowe, które dziś w naszym świecie panują, tem rychlej minie okres klęski i tem więcej uratują one dóbr, które jeszcze posiadają.

To, co dziś się robi, jest nietylko przedłużaniem ich cierpień, ale osłabianiem ich z dnia na dzień, odbieraniem im sił, które bardzo im będą potrzebne w nowym, ubliżającym się okresie.

Przeciw temu wyciskaniu z nich soków żywotnych mogłyby się one już dziś skutecznie bronić. Do tego trzeba tylko dwóch rzeczy: myślenia na własny rachunek, a co za tem idzie, i postępowania samodzielnego w dziedzinie polityki gospodarczej, po wtóre zaś, co jeszcze ważniejsze, uczciwości polityków. W tym okresie chaosu nietylko gospodarczego, ale i moralnego, coraz trudniej jest o uznanie tak prostej rzeczy, jak to, że zadaniem ludzi, mających odpowiedzialność za politykę gospodarczą kraju, jest pomnażanie dóbr narodu, podnoszenie dobrobytu ludności, budowanie podstaw zdrowego życia społecznego nawewnątrz i potęgi państwa nazewnątrz. Typowy polityk dzisiejszej doby sądzi, iż ubliżałoby mu, gdyby swego wpływu na stosunki gospodarcze nie używał przedewszystkiem dla podtrzymania rządów swej partji, bez względu na cenę, jaką kraj za to płaci, a bardzo często dla uciułania sobie osobiście pokaźnego fundusiku na cięższe czasy.

Temu przedłużaniu cierpień dzisiejszej ludzkości bardzo sprzyja stan umysłów w całym świecie naszej cywilizacji.

We wszystkich krajach najczęstszym zapytaniem, z którem człowiek się spotyka, jest: kiedy się kryzys skończy? kiedy interesy zaczną iść na nowo?

              Gdyby ludzie rozumieli, że kryzys skończy się wtedy, kiedy upadnie wszystko, co postęp życia skazał na zagładę, że interesy nigdy nie zaczną iść na nowo na tych podstawach, na których rozwijały się dotychczas, że jest nieunikniona przebudowa gospodarcza świata, która się już rozpoczęła i która szybko posuwa się naprzód, pytaliby przedewszystkiem: jak trzeba się przystosowywać do nowych, wytwarzających się dziś warunków?...

Wtedy inaczejby patrzyli na wszystko, co robi dzisiejsza polityka urzędowa, nie daliby się tumanić kłamliwemi zapowiedziami o zbliżającym się końcu kryzysu, pożegnaliby się z nadziejami o powrocie do niedawnych złotych czasów. Myśl ludzka zrozumiałaby, co jest złem nieuniknionem, a co pochodzi ze sztucznego podtrzymywania rzeczy, skazanych przez życie na zagładę, i przestałaby pomagać rozmaitego rodzaju ciemnym żywiołom do przedłużania cierpień dzisiejszego człowieka. Natomiast zaczęłaby pracować nad tem, jak najłatwiej znieść nieuniknione zło dnia dzisiejszego, jak okres trwania tego zła najskuteczniej można skrócić, jakie się zapowiadają podstawy dla jutra i jak najszybciej dojść do tego, żeby to jutro zacząć budować.

 

III

 

ŻYDZI W KRYZYSIE

 

Niema bodaj siły, któraby tak komplikowała przebieg bankructwa handlu światowego, jak Żydzi.

Od początku dziejów nowożytnych, które są dziejami stałego i szybkiego rozrostu tego handlu, odgrywali oni w nim olbrzymią rolę. Rola ta, wyświetlona obszernie przez niemieckich i niemiecko-żydowskich historyków nowoczesnego kapitalizmu, doprowadziła ich do niebywałej potęgi.

Z upadkiem handlu światowego rozpoczyna się upadek t. zw. finansjery międzynarodowej, a tern samem potęgi żydowskiej. Posuwa się on stopniowo naprzód, wyrażając się chwilami w wielkich katastrofach, takich, jak upadek banków rotszyldowskich.

Nikt też w takiej mierze, jak Żydzi, nie jest zainteresowany w podtrzymywaniu i sztucznem wytwarzaniu obrotów międzynarodowych, w tej „walce z kryzysem”, która jest coraz większem gmatwaniem położenia, przedłużaniem stanu niezdrowego i przedłużaniem cierpień ludzkich. Gdy zaś Żydzi są w jakiejś sprawie zainteresowani, to dla tej sprawy p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin