Science Fiction 05 (czerwiec 2001).pdf

(12807 KB) Pobierz
10688711 UNPDF
10688711.003.png
Witajcie w piątym numerze „Science Fiction".
opowiadania
Z niekłamaną przyjemnością mam zaszczyt zaprosić Was na kolejny, długi i
satysfakcjonujący seans czytania.
W numerze mamy dziewięć tekstów literackich. Do tego stałe rubryki publicystyczne oraz
materiał położony pomiędzy nimi. I od niego właśnie chciałbym zacząć ten wstępniak.
Andrzej Ziemiański wygrał już drugi plebiscyt w tym roku. A stało się tak za sprawą
genialnego opowiadania zamieszczonego w „NF" i noszącego tytuł „Bomba Heisenberga". Kto
czytał, ten wie, kto nie czytał, niech szybko szuka tamtego numeru, bo to prawie „Autobahn nach
Poznań". Andrzej, jak zapewne zauważyliście, jest jednym z filarów naszego pisma, nie
jedynym, ale jednym z mocniejszych. Dlatego z tym większą przyjemnością miałem okazję
oklaskiwać tę nagrodę, którą wręczał mu, w scenerii krzyżackiego zamku, Wojtek Sedeńko,
organizator VIII Festiwalu Fantastyki w Nidzicy. Muszę przyznać, że Andrzej wygrał
zdecydowanie i zasłużenie. Mam nadzieję, że będzie to dla niego bodziec (wiem, że będzie,
wszak złamana noga - efekt nocnego powrotu z- zamku - sprzyja zadumie przed ekranem
monitora) do napisania kilku następnych tekstów.
Dzisiaj zaprezentuję Andrzeja z nieco innej strony. Felieton, jaki przygotował na pewną
okazję, trafił i do naszej redakcji. Rzeczy, o których tam przeczytacie, choć momentami
niewiarygodne, wydarzyły się naprawdę. Wiem, bo w wielu z tych zdarzeń uczestniczyłem,
ciałem i umysłem. Oczywiście weźcie poprawkę na wielki talent konfabulacyjny mistrza.
Wspominane picie na umór często oznaczało - zakrapiane to fakt, ale bynajmniej nie tak obficie i
przeważnie piwem - dyskusje po blady świt w kręgu autorów. Reszta jednakże jest prawdą, i
szacunek się należy pamięci Andrzeja, który tak wiele w niej ocalił z tamtych, jakże odległych
czasów. Ale sza, reszty dowiecie się z felietonu, który zaczyna się na sąsiedniej stronie.
Beletrystyka. Tej Warn nie zabraknie. Przygotowaliśmy w tym numerze rzecz znakomitą.
„Piknik na skraju drogi" był i jest powieścią kultową. Mało kto jednak wie - prócz tych, którzy
zajrzeli do 'SF" numer 3, że istnieje kontynuacja tego znakomitego dzieła. Niezła kontynuacja.
Dzisiaj ją prezentujemy w całej objętości. Sprawdźcie, jak potoczyły się losy bohatera tamtej
powieści...
Po raz pierwszy na naszych łamach zamieszczamy tekst jednego z najlepszych twórców
młodszego pokolenia. Rafał A. Ziemkiewicz, znacie go doskonale, a poznacie jeszcze lepiej.
Kilka tekstów, którymi dysponujemy - a powstaje też nowy, na potrzeby naszego magazynu - to
perełki. Zresztą przekonajcie się sami jak smakuje „Dobra wróżka". Jedno, co mogę zarzucić
temu tekstowi, to to, że jest za... krótki.
Wojtek Świdziniewski i jego „Murarze" z numeru 3. zebrali wiele pochwał. Ciekaw jestem jak
odbierzecie nowy tekst, jakże odmienny w klimacie i wydźwięku. Brutalna rzeczywistość ściany
wschodniej i klimat totalnej zagłady. Nie czytajcie tego wieczorem...
Skoro jesteśmy przy zagładzie, to kolejna nowela Roberta J. Szmidta niedaleko odbiega od
tego tematu. W niedalekiej przyszłości na Ziemi pojawi się nowa, lepsza rasa człowieka. Ale czy
będziemy w stanie oddać jej to, co zdobywaliśmy w takim trudzie? Czy zmiana pokoleniowa
może odbyć się w spokoju? Autor w to nie wierzy...
Robert Zaręba prezentuje dzisiaj drugi ze swoich tekstów. Tym razem dostajecie rzecz
naprawdę ciekawą. Zabieg prowadzenia narracji w formie listów nie jest często spotykany.
Zwłaszcza w naszej literaturze. Ale Robert wyszedł z tego starcia obronna ręką. Warto
sprawdzić, jak zakończy się ta korespondencja.
Andrzej Kozakowski, drugi obok Wojtka Świdziniewskiego przedstawiciel Białegostoku, jest
twórcą niepokornym. Wizjoner jakich mało. Czasami to, co opisuje, wymyka się nawet jemu
spod kontroli. A czasami plastyczność wykreowanego świata po prostu urzeka. „Robaki na
cmentarzysku" to taka właśnie opowieść. Zbrodnią byłoby streszczanie tego tekstu. Warto go po
prostu przeczytać.
Tak oto dotarliśmy do debiutantów miesiąca. Jest ich trzech. Dariusz Jasiński znany jest z
publikacji w magazynach sieciowych. „Jovita" to klasyczna fantastyka przygodowa. Taka, na
jakiej wychowaliśmy się przed laty. Oceńcie zresztą sami.
Jakub Radzimiński reprezentuje w tym numerze fantastykę pogranicza. W jego
opowiadaniu więcej jest z komedii absurdu niż z klasycznej sf, ale mamy w redakcji kilka osób,
które urzekł ten tekst. Mam nadzieję, że i wy docenicie zjadliwy, niczym wyjęty z powieści Borisa
Viana, humor.
Ostatnim z prezentowanych autorów jest Krzysztof Bujara. Rocznik 1976, absolwent
Politechniki Śląskiej. Redaktor magazynu internetowego „Gildia", gdzie można znaleźć kilka jego
wcześniejszych tekstów.
Do tego zestawu dochodzą jeszcze recenzje nowości wydawniczych, nowy odcinek
„Babskiego gadania", w którym Ania i Paulina prezentują trzy z pozoru nie związane z sobą
autorki powieści fantasy, oraz pokaźna dawka wiadomości ze świata.
W dziale filmowym „Shrek" - następna superprodukcja komputerowa i „Goście w Ameryce",
czyli nowe spojrzenie na znany i u nas komediowy przebój sprzed ośmiu lat.
Zapraszam. Myślę, że warto spędzić z nami kilka godzin w wygodnym fotelu albo w
przedziale pociągu, którym wyruszycie na wakacje.
Za miesiąc następna, równie obfita porcja tekstów. Jeszcze nowszych i jeszcze lepszych. W
tym znakomite teksty Ziemiańskiego, Piekary, Ziemkiewicza... Pamiętajcie, po dwudziestym
czerwca sprawdźcie w kioskach...
Nikołaj Romanieckij
Robert J. Szmidt
Rafał A. Ziemkiewicz
Dariusz Jasiński
Robert Zaręba
Andrzej Kozakowski
Wojciech Świdziniewski
Jakub Radzimiński
GOLFOWE
komiks
Redaktor
10688711.004.png 10688711.005.png
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
l. Maria Shoeheart, 15 lat, abiturientka
przecierając szklanki, rzucając na salę niewesołe
spojrzenia i co jakiś czas odgarniając z czoła
kruczoczarną grzywę.
Gdyby Maria była taką piskliwą sroką jak Ginnie
Convay, albo taką idiotką, jak Greta Schubel, to dzisiaj
biegłaby do domu zaryczana, z mokrą od tez chusteczką
przy oczach. Jednakże Maria nie była ani Ginnie, ani
tym bardziej Gretą. Przecież jej ojcem był Red Szalony.
To po pierwsze. A po drugie i najważniejsze, Maria
była kiedyś Małpeczką. Dlatego teraz szła sobie po
chodniku z nosem zadartym ku niebu, rzucając
pogardliwe spojrzenia, przede wszystkim na mijanych
po drodze mężczyzn... Tylko przygryziona górna warga
mogła zdradzić, jak naprawdę się czuje córka
Shoehearta. Ale żeby to wiedzieć, trzeba by znać Marię
tak, jak znała ją własna matka...
Łatwo jest rzucać pogardliwe spojrzenia, kiedy ulice
są prawie wyludnione. A Harmont systematycznie się
wyludnia. Powiadają, że w Instytucie haruje teraz
zaledwie dziesiąta część tej załogi, co kiedyś...
Mundury też spotyka się znacznie rzadziej. "Badanie
Strefy w jej dzisiejszym stanie, jak i jej wpływ na
mieszkańców naszego miasta, nie wymagają dużej
ilości badaczy". Tak mówi belferka od historii. Mówiąc
krócej, z niniejszą Strefą w Harmont wkrótce już
rozstaną się szyszki: wojskowi i uczeni. Jasne jak oczy
własne, że dla miejscowych szaraków też nie będzie
pracy. Oczywiście, gdyby odwołano przepis o
emigracji, ludziom żyłoby się łatwiej. Ale kto go
odwoła!.. Od ONZ-tu takiego prezentu w życiu się nie
doczekasz: świat boi się harmontczyków bardziej niż
zadżumionych. A tchórze - wiadomo, w dzień i w nocy
siedzą pozamykani na wszystkie rygle... Nawet przed
przyjaciółmi...
Tylko "Bordge" nie ma rygli. Jego podwoje okazały
się, jak zwykle, otwarte na oścież. Maria nie
wytrzymała i, zapomniawszy całkiem o przysięgach,
ponownie dała się skusić na jego lipną gościnność.
"Bordge" w ostatnim czasie też nie mógł chwalić się
nadmierną liczbą gości, ale jakoś się trzymał. Osadzone
w oknach witraże powodowały, że w sali panował
półmrok, ale oświetlenia nikt nie włączał. Może po to,
żeby stworzyć szemraną intymność, a może z
oszczędności... Przy stołach siedziało kilka osób, które
po wejściu z dziennego światła, wyglądały jak
tajemnicze postacie bez twarzy, jak żywe lalki w snach.
Maria nie zatrzymała się tam, tylko od razu podeszła do
długiego, lśniącego baru - resztki minionej świetności
tego miejsca, przed którym w równym szeregu
drzemały puste hoockery.
Ciotka Dina, w standardowym ciuchu -
wydekoltowanej, oślepiająco białej koronkowej bluzce
- znajdowała się na posterunku. Stała, leniwie
- Witaj, Mario!
- Dzień dobry, ciociu Dino!
- Dla ciebie, jak zwykle?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciotka Dina nalała
soku pomarańczowego do wysokiego kielicha
ozdobionego starym herbem Harmont, zręcznie
napełniła brązowymi kulkami lodów podobnie
udekorowany pucharek. Maria skwapliwie wgramoliła
się na hoockera i chwyciła malutką, zakończoną herbem
łyżeczkę.
- Co u mamy i ojca? - Ciotka Dina wróciła do swego
stałego zajęcia: przecierania kieliszków, .rzucania
spojrzeń i odgarniania grzywy.
Niby nie wiesz, pomyślała Maria. Przecież ojciec nie
nocował dzisiaj w domu, pewnie pieprzył się z tobą....
Matka znowu całą noc podlewała łzami poduszkę,
dopiero przed świtem odcumowała...
- Dziękuję, dobrze.
- Ojciec musi znaleźć pracę. Ile już nie pracuje?
Niby nie wiesz, pomyślała znowu Maria. Chociaż, być
może, przed tobą nie sypie. W każdym razie, ja bym się
nie zdziwiła, gdyby nie sypał. Nawet, jeśli nim trzęsiesz
jak śliwką, nie sypie...
- Zwolnili go z Instytutu pół roku temu.
Ciotka Dina przestała przecierać kieliszki, nachyliła
się ku Marii, ukazując jej oczom pełny obraz tego, co
miała pod bluzką.
To ci dopiero... Może spokojnie chodzić bez
biustonosza, pomyślała z uznaniem Maria. W sumie,
można ojca zrozumieć...
Nagle naszła ją ogromna ochota wyciąć ciotce Dinie
jakiś numer, na przykład wpuścić jej tam.... pająka.
Niechby połaskotał ą łapkami między tymi
zderzakami... W dechę by było... Albo nie, lepiej,
karalucha. Ale by było pisku!.. Zresztą -nie, nie warto!
Jasne jak oczy własne, że na Marię natychmiast runąłby
strumień nienawiści... Ciotka Dina nie jest tępa, skapuje
w czym sprawa, a z drugiej strony, walczyć ze złym
humorem w taki ludzki sposób, to nie honor... W
końcu, ciotka Dina nie jest winna, że faceci lecą na jej
zderzaki. Chyba po coś Stwórca zrobił Adamowi
operację plastyczną...
- Jesteś już dorosła - powiedziała ciotka Dina
półgłosem. - Dużo rozumiesz... Porozmawiałabyś z
matką. Mogę go przyjąć do pracy, nawet dzisiaj.
Przecież kiedyś z moim mężem kręcili niezłe interesy.
Żal mi go, marnuje się... Chłop z niego mocny, i
skrzynki może nosić, i pomóc w kuchni. Pracowałby u
mnie, to bym go do flachy na kilometr nie dopuściła.
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
10688711.006.png
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
Poza tym, dostawałby pieniądze. Niby mało klientów
się zrobiło, ale przecież ciągle jeszcze nie pracujemy za
darmo...
Maria odłożyła łyżeczkę.
- Przecież wiesz, że ojciec nigdy nie będzie
przecierać kieliszków ani nosić skrzynek - powiedziała
i duszkiem wypiła sok.
Ciotka Dina westchnęła:
- Wszystko w życiu może się zmienić, dziewczyno.
Ludzie też się zmieniają... A nawet mężczyźni. Po
prostu, nie można ich zostawiać w spokoju, trzeba ich
szarpać, przypominać o obowiązkach względem
rodziny. - Ciotka Dina chyba sama poczuła, jakim
smalcem zajechały jej ostatnie słowa, bo zamilkła,
odgarnęła grzywę i znowu zajęła się szklankami.
Tak, pomyślała Maria. Kto jak kto, ale ty na pewno
strasznie byś chciała, żeby pracował w "Bordge'u".
"Chłop z niego mocny!.." Ale byś miała fajnie!
Pokazałabyś mu swój podbluzkowy pejzaż, wciągnęła
do biura, raz-dwa i żyć nie umierać...
I wszystko cacy-cacy. A w domu by nocował
codziennie i matka nie lałaby łez w poduszkę....
- Maria! - rozległ się z tyłu znajomy głos. -
Małpeczka! Maria odwróciła się. Jej oczy przywykły
już do półmroku i teraz dojrzała przy jednym ze
stolików Dicka Nunnuna.
- Maria! - Nunnun zapraszająco pomachał widelcem.
-Przysiądź się!
- Idę! - Maria położyła przed ciotką Diną monetę,
wzięła w rękę pucharek i przemieściła się do stolika
Nunnuna.
Miał na sobie swoje najlepsze ciuchy; malutki,
krąglutki, różowiutki. Pewnie był bardzo głodny, bo
pochłaniał kotlet wielkimi kęsami.
- Hi, wujku Dick!
- Hi, hi, piękności moja!
Maria zaczerwieniła się i spuściła oczy. Mimo
wszystko przyjemnie jest, Jdedy mówią do ciebie
"piękności moja". A nie " wilkołaku"...
- Wydawało mi się, że weszłaś tu zdenerwowana... -
Wujek Dick zawsze był cholernie spostrzegawczy. -
Stało się coś? Trzeba było się sprawnie odkleić.
- Aaa, nic szczególnego... Obtarłam nogę. Mama
dała mi dzisiaj nowe sandałki, stare zrobiły się małe...
Dick przestał żuć, kiwnął ze zrozumieniem głową.
Oczy zrobiły mu się kłujące, uważne i smutne. Nie, od
wujka Dicka Nunnuna nie da się odkleić. Nigdy...
- Przestań, zielonooka! .Bajki o nowych sandałkach
możesz opowiadać Dinie Barbridge. Znowu problemy
w szkole? Nie pozostało jej nic innego, jak opuścić
głowę.
- Wujku Dick, za co oni mnie tak nienawidzą?
Wujek Dick chrząknął, jakoś zupełnie nie po
Numiunowsku.
- Ludzie zawsze nienawidzą tych, którzy nie są do
nich podobni. W najlepszym przypadku, ledwie ich
tolerują. Taka już jest ludzka natura...
Maria podniosła na niego oczy:
- Ale ty nie masz takiej ludzkiej natury!
- Może ja wcale nie jestem człowiekiem... - Wujek
Dick uśmiechnął się chytrze. - Może też jestem
produktem Strefy?... Ja jestem taki "gadaj-śmigaj". Jak
mnie przycisną, to gadam albo... smagam. - Puścił do
Marii oko, wielce zadowolony ze swojego żartu, znowu
zajął się kotletem.
Maria uśmiechnęła się.
Jednak z wujkiem Dickiem było w dechę. Nie tak,
jak z innymi... Szczególnie w dechę było z wujkiem.
Dickiem w dzieciństwie, kiedy przychodził do nich w
gości. Przynosił zawsze prezentasy: albo czekoladę,
albo jakąś chytrą zabawkę, jakiej nie miały sąsiedzkie
dzieci... Podrzucał Marię pod sufit, zręcznie łapał,
słuchał jej zachwyconego pisku. A potem rozmawiał z
tatkiem o wszystkich tych mądrych rzeczach, dziwnie
zerkając na mamę swoimi bardzo, bardzo smutnymi
oczami. Teraz już tak nie było, ale dzisiaj humor Marii i
tak się poprawił. Cokolwiek by mówić, wujek Dick
zawsze jakby wiedział, czego chce od życia. .1
wcześniej wiedział, i teraz wie. Proszę, z jakim
apetytem rąbie swój kotlet, jeszcze bardziej łapczywie
niż Maria swoje czekoladowe lody. Prócz tego, nawet
jeśli i litował się nad Marią, to był to taki rodzaj litości,
od którego nie dymiła czacha i nie tajały siły.
- Ojciec co robi?
Jemu nie trzeba było kłamać.
- Pije jak szewc.
- Mmmtaak! - Wujek Dick pokręcił głową. - Zawsze
mi się wydawało, że twój ojciec ma w sobie mocny
trzpień. Może i nie w tę stronę kręci, co reszta ludzi, ale
żeby go złamać, trzeba się trochę napocić. - Znowu
pokręcił głową i westchnął z żalem.
- Mama mówi, że jego trzpieniem zawsze była
Strefa - powiedziała Maria. - Ale teraz z tego trzpienia
został tylko cień...
Trzy stoliki od nich siedziały dwa mundury,
grzmociły, hot-dogi z keczupem i zielonym groszkiem,
zalewając to wszystko importowanym bawarskim
piwem. I cicho o czymś nawijały. To znaczy cicho - dla
wszystkich pozostałych. Nie dla Marii. Ona ich słyszała
znakomicie. Jeden mówił, że odpękał dzisiaj ostatni
dzień, jutro koniec. Zabiera szmaty i wraca z powrotem
do Szwecji, do rodzinnego Jewle. Ma dość tego
wycierania służbowych portek bez pożytku... Drugi
szczerze się dziwił, dlaczego kumpel tak się martwi
wyjazdem: "Ja to żałuję, że szmat nie spakowałem
dziesięć lat temu, kiedy mnie tu skierowali... Zresztą,
niedługo polecę za tobą, nie ma czego tu chronić,
szkoda oenzetowską sałatę marnować..."
- Może mama i ma rację -" powiedział wujek Dick. -
Zna go o wiele lepiej niż ja i ty. Ale myślę, że jakaś
praca by mu się przydała...
- Już się zabijają, żeby go zatrudnić... Kto go
weźmie? Chyba że miss Barbridge...
Popatrzyła na ciotkę Dinę. Właśnie rozmawiała
leniwie przez telefon. Prosiła o przysłanie jej czterech
skrzynek whisky, skrzynki bourbona, dwudziestu
skrzynek piwa... Nunnun jak zahipnotyzowany patrzył
na ciotkę i najprawdopodobniej nie usłyszał ani jednego
CZERWIEC 2001
10688711.001.png
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
słowa z tego, co mówiła do słuchawki, ale niewątpliwie
zauważył, jak wypinają bluzkę guziczki jej sutków...
- Miss Barbridge, powiadasz? - Pocmokał cicho. -
Na miejscu twojej mamy trzymałbym go na kilometr od
takiej pracy.
Miał teraz na twarzy wypisane zupełnie co innego,
zamiast smutku i współczucia widniało na niej coś
bardzo, bardzo nieprzyjemnego. Maria odwróciła głowę
w kierunku ponuro pijących piwo Szwedów i
powiedziała:
- Mówią, że w Instytucie znowu redukcja.
- Redukcja? - Wujek Dick przeniósł na nią
zdziwione spojrzenie. - Ach tak, redukcja.
Międzynarodowa społeczność uważa, że nie ma sensu
trzymać tu tylu darmozjadów i próżniaków. Coś w tym
jest...
- A twojego etatu nie redukują...
- Mojego? Pewnie, że nie. - Nagle zrozumiał, o
czym mówi. - Aaa, o tym mówisz... Przestań,
zielonooka, specjaliści od reklamacji bez pracy nie
zostaną. - Popatrzył na nią poważnie, a potem
przemknął wzrokiem po jej piersiach i nagle
powiedział: - Wiesz co, Mario... Zrobiłaś się już
całkiem duża!
Tak, pomyślała Maria. Jestem, jak się okazało, duża.
Więcej powiem, jestem na tyle duża, że nawet nie
jesteście w stanie sobie tego wyobrazić.
Dokończyła lody, wstała i Otrzepała dżinsy.
- Pójdę już, wujku Dick.
- Dobrze. - Wujek Dick wstał i ukłonił się, jak przed
dorosłą damą. - Mnóstwo pozdrowień dla ojca i mamy!
Powiedz, że wpadnę do was. Może nawet dzisiaj.
Nie wpadniesz, pomyślała Maria. Teraz z naszego
powodu są same kłopoty. Reklamacje są prostsze...
Niemniej zły humor opuścił ją, a wraz z nim znikło
uczucie wypełniających ją mocy. W domu będzie ich
miała jeszcze mniej. Bardzo dobrze, bo znaczyło to, że
w Harmont nie stanie się dzisiaj nic nadzwyczajnego.
Weszła na ganek domu, poszperała w torebce,
znalazła klucz. Ale od razu wrzuciła go tam z
powrotem; w domu byli goście.
Drzwi już się otwierały. Matka jak zwykle wyczuła
zbliżanie się córki.
- Wchodź!
- Nie - powiedziała Maria. Zły humor powracał do
niej siedmiomilowymi krokami.
Guta zrozumiała wszystko od jednego spojrzenia.
- Znowu coś w szkole?
Maria skinęła głową.
Matka wciągnęła ją do przedpokoju, przycisnęła do
piersi. Maria nagle zrozumiała, że piersi matki są o
wiele mniejsze niż piersi ciotki Diny. I pewnie o wiele
miększe...
- Córeczko, musisz wytrzymać. To już ostatnia
klasa. Teraz nie możesz przerwać. Już niewiele zostało!
Sam na sam z mamą można było zapomnieć, że jest
się córką Reda Szalonego, więc po policzkach Marii
popłynęły strumyczki łez. A zaraz za łzami runął na nią
ból głowy. Wśród wszystkich litości, litość mamy
przenikała najmocniej i była niemal nie do
wytrzymania. Od tej litości naprawdę dymiła czacha.
Ale i moce topniały, jak śnieg w majowym słońcu.
- Guta! - rozległ się w przedpokoju ryk ojca. - Kogo
tam przyniosło?
Ból głowy od razu osłabł - litość mamy rozdzieliła
się na dwie części.
W salonie pobrzękiwały szklanki i burczały męskie
głosy. Języki mężczyzn ledwie radziły sobie ze
słowami.
- Kto tam jest? - zapytała Maria, znając odpowiedź.
- Szuwaks. Pojawił się z samego rana i nie można go
wypędzić. Drugą butelkę kończą...
Szuwaks - to w dechę. W obecności Szuwaksa
ojciec zazwyczaj miękł. Z Szuwaksem zawsze
wspominali przeszłość:
jak ojciec taszczył ze Strefy fanty, a Szuwaks
zanosił z powrotem. Albo, jak razem bili po pysku
kolejną żabę... Tatek nazywał ich wspólne biesiady
słownym onanizmem. A żaby to byli wszyscy, których
nienawidzili. Z roku na rok żab w mieście przybywało.
Jasne jak oczy własne, mama żabą nie była, mama była
po prostu Gutą. Czasem - wciąż rzadziej i rzadziej
- jaskółką. A Maria pozostała Małpeczką.
"Małpeczko moja!.. Małpeńko!.." Ciekawe, jak w nocy
nazywa ciotkę Dinę? Maria westchnęła.
- To nic, córciu! - Mama czule pogłaskała ją po
głowie. -Wszystko się jakoś przemiele, jeszcze z tego
mąka będzie.
- Guta! - znowu ryknął tatek. - Kto tam przyszedł? A
Szuwaks wybełkotał:
- Ścierwnik Barbridge z tamtego świata przyszedł...
Czego się drzesz! Zechcą - przyjdą, przywitają się.
Dawaj lepiej na dwa palce. Za dzisiejszą Strefę...
- Nie, Szuwaks, za dzisiejszą Strefę pić nie będę.
Dzisiejsza Strefa tu mi wychodzi...
Maria natężyła się, żeby ich nie słyszeć.
- Idź myć ęce! - Mama zabrała się do
komenderowania.
- I do stołu!
Maria poszła się umyć, bo wiedziała, że kiedy
wejdzie do salonu z zaryczanymi oczyma, wywoła
kolejny wybuch szału u ojca. Już nie raz chodził do
szkoły pogadać z nauczycielami córki i z jej kolegami z
klasy. Potem matka musiała przenosić ją do innej
szkoły.
Wyszła z łazienki i mimo wszystko zajrzała do
salonu.
- O, jest moja uczennica! - ucieszył się tatek. Od
razu posadził ją sobie na kolanach, przycisnął do piersi.
- Dzień dobry, Małpeńko moja!
Jego piegowata twarz rozpłynęła się w uśmiechu.
W dechę było siedzieć na kolanach tatka. Jak w
dzieciństwie. Od czułości ojca nie dymiła czacha. Tylko
ostatnimi czasy tatek kojarzył się przede wszystkim z
zapachem alkoholu. Zresztą, dla dobrego tatkowego
humoru można było pocierpieć...
Cierpiąc, potarła nosem o jego nieogolony policzek.
- Al-le kłuje!
CZERWIEC 2001
10688711.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin