Głowa na tranzystorach.pdf

(832 KB) Pobierz
Hanna Ożogowska
Głowa na tranzystorach
Marcinowi i jego kolegom
Projekt serii i opracowanie graficzne
Andrzej Pągowski
Opracowanie typograficzne
Grażyna Karasek
Redaktor
Maria Lautsch—Bendkowska
Redaktor techniczny
Mirosława Bokus
Korekta
Wiesława Jakubowska
Edycja na podstawie IW „Nasza Księgarnia",
Warszawa 1968
Text © Copyright by Hanna Ożogowska,
Warszawa 1968
Illustrations © Copyright by Andrzej Pągowski,
Warszawa 1988
ISBN 83—203—2848—9
RSW „Prasa — Książka — Ruch"
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza
Warszawa 1988 r. Wydanie V
Nakład 79 700 + 300 egz.
Ark. wyd. 11,3 Ark. druk. 12,5
Oddano do produkcji we wrześniu 1987 r.
Podpisano do druku we wrześniu 1988 r.
RSW „Prasa—Książka—Ruch"
Prasowe Zakłady Graficzne
Łódź, ul. A. Czerwonej 28
Zam. 3366/87, U—74
Potem, kiedy już wszystko się wydało, całą odpowiedzialność za powstanie „Związku Niesienia
Ulgi Ofiarom Przemocy" złożono na Marcina Bigoszewskiego, chociaż, jego zdaniem, była to
jeszcze jedna niesprawiedliwość losu.
Bo ileż razy, aż do znudzenia, nawoływano uczniów do pielęgnowania w sobie uczuć
społecznych! Ile razy, kiedykolwiek Marcin wymigiwał się od jakichś czynów i akcji, słyszał o
egoizmie i sobkostwie, przywarach najgorszych, a nawet wręcz haniebnych!
A kiedy wreszcie zdobył się na coś, co naprawdę służyło społeczności klasowej, no, jeżeli nawet
nie całej, to w każdym razie szerszemu ogółowi — odsądzono go, jak się kiedyś mówiło, od czci i
wiary i zniesławiono na całą szkołę.
Niesława była właściwie najmniej przykra, gdyż, bądź co bądź, zawierała w sobie i sławę.
Uczniowie z innych klas, nawet ze starszych, pokazywali go palcem, oglądali z
zainteresowaniem, a w ich lakonicznym „no! no!" można się było dopatrzyć nie tylko zdziwienia,
ale i uznania.
Za to nauczyciele wszyscy — bo czy można było uważać milczenie pani Śmiątkiewicz za coś
innego niż cichą zgodę z resztą ciała pedagogicznego? — wyrazili swoją dezaprobatę.
— Coś niebywałego! — mówiła nauczycielka historii, wysoka, postawna pani Skoczelowa, patrząc
z potępieniem na Bigoszewskiego, stojącego w gabinecie kierownika z miną ofiary, która nie
wie, za co ma być ukamienowana.
— Taak... żeby coś takiego wymyślić, to trzeba... — mówił surowo Kiero — trzeba... doprawdy,
słów mi brakuje. Skąd ci to przyszło do głowy?
— Tego jeszcze nie było! — geograf, pan Tomaszewski, trzymając ręce za sobą, stał przy oknie,
przenosząc ciężar korpulentnego ciała z pięt na palce i z powrotem. — O czymś takim chyba nie
słyszano w szkole pod żadną szerokością i długością geograficzną!
— Skąd ci to przyszło do głowy, Bigoszewski? — powtórzył Kiero, ale było to raczej pytanie
retoryczne, mające na celu pokrycie zakłopotania, w jakie wprowadziło go nagłe wtargnięcie
pani Skoczelowej prowadzącej ucznia klasy szóstej A do gabinetu, gdzie omawiał pilną sprawę z
nauczycielem geografii.
— I patrz prosto w oczy panu kierownikowi! — napominała historyczka. — Miałeś odwagę nabroić,
miej odwagę przyznać się, jak mężczyzna!
Marcin podniósł głowę i spojrzał swoimi dużymi, ciemnymi oczami w oczy Kiera. Do czegóż miał
się jeszcze przyznawać? Przecież o wszystkim, co „się wysypało", pani Skoczelowa opowiedziała
na pewno już wczoraj — a z grubsza powtórzyła jeszcze raz przed chwilą.
W gabinecie Kiera bywał rzadko i bez przyjemności — ale tym razem naprawdę nie odczuwał ani
strachu, ani zawstydzenia. Sam z tych związkowych pieniędzy wiele nie skorzystał, można
sprawdzić, a jeżeli chodzi o cele związku, wynikały ze szlachetnych pobudek. To trzeba
podkreślić. Zaczął:
— Więc, panie kierowniku, ja doprawdy nie wiem... dlaczego... tyle zamieszania...
— Czy ja dobrze słyszę! —zawołała pani Skoczelowa, aż czarna grzywka podskoczyła jej na czole.
— On to nazywa zamieszaniem!
— ...bo ten związek miał cele wynikające ze szlachetnych pobudek.
— Ze szlachetnych pobudek! — przerwała znowu pani Skoczelowa wzburzona do głębi. — Masz
odwagę wspominać tu szlachetne pobudki! I do tego z podniesioną głową! Spuść chociaż oczy ze
wstydu!
Marcin spojrzał na panią Skoczelowa, a potem na Kiera, podnosząc ładnie zarysowane brwi i jak
gdyby pytając: co właściwie ma robić?
Kiero wyciągnął chustkę do nosa i przyłożył ją do twarzy zakrywając podejrzane drżenie mięśni.
Geograf szybko zwrócił się do drzwi mówiąc:
— Ja... później... — i już go nie było.
— Zaraz, hm... zaraz... — odchrząknął Kiero — to, widzę, dłuższa historia. Chodź no tu bliżej,
żebym cię dobrze słyszał. A pani, koleżanko, dziękuję bardzo i już nie będę zatrzymywał . Niech
mi pani tylko pomoże i przypomni w sekretariacie o naszych miesięcznych biletach
tramwajowych. Tak, dziękuję, do widzenia.
Pani Skoczelowa, zacisnąwszy wargi, opuściła gabinet, a Kiero zwrócił się do Marcina:
— Słuchaj, Bigoszewski, znam cię nie od dziś, nie popisuj mi się krasomówstwem, tylko krótko i
węzłowato: za co tak urządziliście Maciołajtyszewicza?
— A czy myśmy go urządzili? Przecież lanie miał dostać Sobierajski, nie on.
— Bez wykrętów. Chłopak posiniaczony, jego matka u mnie była, podobno mu całą kurtkę
podarliście...
— Bo się szarpał, panie kierowniku. Ale za te dwadzieścia rurek z kremem to się chłopaki
wściekły na Sobieraja. A jak się zaczęła draka...
— Nie rozumiem, jakie znowu rurki?
— No... pan kierownik słyszał... — Marcin niechętnie udzielał wyjaśnień — kto należał do
związku, a złapał bombę, dostawał z kasy pięć złotych. Kiedy powstał związek, to były jeszcze
lody. Za pięć złotych — duża porcja. A zimą — guma do żucia albo rurki, co kto chciał. Zawsze
jakaś osłoda przed powrotem do domu, nie? A Sobieraj, to znaczy Sobierajski, za tymi rurkami w
piekło by wlazł i naumyślnie bomby łapał. Teraz pan kierownik wie, była olimpiada, wszyscy
zajęci, o niczym innym, tylko o olimpiadzie. I Sobieraj raz, dwa, całą forsę przeżarł. Wczoraj
Maciora... to znaczy Maciołajtyszewicz, złapał bombę z gegry, idzie do skarbnika, a ten mówi:
„Obliż się smakiem, bo w kasie ani grosza". Więc Maciora na niego, że co on! Defraudację zrobił?
A Kostek, to znaczy kasjer, obraził się i zawołał chłopaków, i pokazał książkę kasową, a tam
podpisów Sobierajskiego na całe czterdzieści złotych! To, panie kierowniku, pan by też nie
wytrzymał. Jak to? W pięć dni czterdzieści złotych?! Więc Basiński powiedział: „Oddawaj forsę!"
— a Sobieraj tylko: „Wypchaj się!" No, to chłopaki... i ja też, wsoliliśmy mu, bo jak to: całe
społeczne pieniądze na rurki z kremem?! Sam jeden?! No i dalej to już poszło bardzo prędko,
naprawdę. Maciora dostał się w środek, a koledzy, co przylecieli później, myśleli, że to Maciora,
bo Maciora też spust ma nie byle jaki. Więc zaczęli Maciorę...
— I tak wszyscy na jednego?
— Na dwóch, panie kierowniku, bo Sobieraj też zdrowo dostał, tylko że wiedział, za co, i nic nie
mówił. A Maciora, faktycznie, pokrzywdzony i forsy za bombę nie dostał, i jeszcze... tego...
— Od dawna ten związek działa?
— Od jesieni.
— Jaka była składka?
— Nieduża, pięćdziesiąt groszy tygodniowo, ale chłopaków było coraz więcej. Inne klasy też
chciały, mieliśmy filie w każdej klasie założyć. Tak się pięknie rozwijała ta społeczna praca...
— Ty w roli prezesa, oczywiście.
— Wybrano mnie, panie kierowniku — powiedział skromnie Marcin — nie mogłem się uchylać.
— Powiedz mi, skąd ci wpadł taki „genialny" pomysł? — Kiero kiwał głową, może z podziwu?
— Z życia, panie kierowniku. Raz Śruba z naszej klasy dostał bombę i szedł strasznie załamany do
domu. Żal było patrzeć, bo Śrubę, jak tylko złapie bombę, ojciec leje. Więc Nemek Batorowicz
zafundował mu duże lody. I po tych lodach Śruba się jakoś podniósł na duchu. Wtedy pierwszy
raz tak mi coś błysnęło: żeby tak zawsze! Jak ktoś się załamie, żeby go jakoś podeprzeć, żeby
mu po koleżeńsku rękę podać...
— Z lodami... Ach, ty ośle dardanelski — westchnął Kiero — rękę podać... pewnie... to brzmi
bardzo ładnie: „Ulga ofiarom przemocy ". Wielkie słowa! Ale teraz chyba rozumiesz, że taka
pomoc przypomina raczej podstawienie nogi. Zastanów się.
— Kto by mógł przypuszczać, panie kierowniku, że on te rurki tak lubi.
— Jak teraz ze związkiem?
— Już tylko po nim książka kasowa została!... A wszystko przez jednego obżartucha!
— Co jaz wami mam!
— A ja! Chłopaki mówią, że to świństwo, oszustwo, że już drugi raz nie dadzą się nabrać. A co ja
mogę zrobić? Było powiedziane: za bombę — piątak. Kostek płacił i brał pokwitowanie.
Formalnie — w porządku. A w środku — jakbym się mydlą najadł. I do tego pani Skoczelowa na
mnie, sam pan kierownik widział: „Podnieś oczy!". „Spuszczaj oczy!" Mnie już się w globusie
kręci!
— No, no, nie rozpuszczaj języka. Ty, Bigoszewski, uważaj! Opinii najlepszej nie masz... Ciągle
ci się ten globus kręci nie tak, jak trzeba. Zastanów się. I musisz zlikwidować sprawę. Więc tak:
do matki poszkodowanego — iść, wytłumaczyć i przeprosić. Z kolegą — załagodzić. Żebym jutro
dostał raport. Rozumiesz? Skończyłem. Odmelduj się.
— Tak jest, panie kierowniku! — trzasnął obcasami Marcin, zręcznie obrócił się i wymaszerował z
gabinetu. Cała szkoła wiedziała, że Kiero, były oficer, lubi czasem takie wojskowe zagrania.
W pierwszej chwili Marcin poczuł się lekko i zaraz za progiem pośliniwszy palce, przygładził
starannie rozdziałek czupryny. Rozprawę z Kierem ma za sobą. Kiero lubi dać tak coś do
gryzienia: „Zastanów się!" O raju! Nad czym się tu zastanawiać! Z Kostkiem wczoraj zrozumieli
się w trzech słowach: pomysł był dobry, tylko nie dopracowany. Trzeba było lepiej uważać, kogo
się do związku przyjmuje.
Taki Nemek na przykład: nigdy ani jednej dwói nie złapał, a składkę regularnie płacił. Przy
takich kasa pęczniałaby, można by przy końcu roku zorganizować coś dla wszystkich...
— Na drugi raz najpierw statut porządnie obmyślimy — powiedział wczoraj Kostek, ale Marcin na
razie miał dosyć wszelkich związków. Pięknie mu podziękowano za inicjatywę! I co z tego miał?
Dwa razy duże lody! I jeszcze ma przeprosić matkę Maciory! A czy on jeden szarpał się z
Maciorą? Zniszczona kurtka! Wcale nie kurtka, tylko sweterek, pożal się Boże, jeszcze chyba
gorszy od tego, który Marcin po Wacku donasza, jeden rękaw sam się od razu rozwalił.
— No co? — pytał Kostek czekając przed drzwiami klasy.
— Mamy z Maciorą sprawę załatwić i przeprosić.
— Czy ja dobrze słyszę? — zawołał Kostek zupełnie jak pani Skoczelowa. — Kto będzie go
przepraszać za to, że pchał się do draki i że mu przy sposobności wsolili! Ja — nie!
— Przeprosić mamy jego matkę i wytłumaczyć. Kiero też ma pomysły: jemu się zdaje, że starym
można coś wytłumaczyć! Ale niech tam, musimy to zrobić.
— My, to znaczy kto? — dopytywał Kostek idąc obok kolegi do szatni i podejrzewając coś
nieprzyjemnego.
— To znaczy: ja i ty. Trudno, zarząd musi pić piwo za wszystkich. To jest zapłata za nasze trudy
— dorzucił z goryczą.
— O rajciu! — westchnął Kostek i podrapał się w niemodną, świeżo ostrzyżoną na rozkaz matki,
jasną czuprynę. — Żeby tylko moja mama o tym się nie dowiedziała! I kto to wszystko
wyszczekał?
— Dziś w szkole była matka Maciory. O drace Kiero wie od niej, ale skąd Skoczelowa zna
szczegóły o związku? Może od dziewczyn?
— Jak była ta naparzanka wczoraj, dziewczyny darły się wniebogłosy, może się czegoś
domyślały? Najwięcej Ewa Jagodzianka. Słuchaj — przystanął nagle Kostek — ona musi mieć coś
na sumieniu, bo tak dziś trajkotała z Ireną i ciągle spoglądała w naszą stronę.
— Jasne. Pamiętasz, jak na jesieni chciała koniecznie się do nas wepchać?
— Pamiętam. Chciała do związku, tylko nie wiedziała, do jakiego. Myślała, że jak jest taka
ładna, to już wszędzie się wepchnie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin