Stanisława Fleszarowa-Muskat - Papuga pana profesora.doc

(415 KB) Pobierz

 

 

Stanisława Fleszarowa-Muskat

 

PAPUGA PANA PROFESORA

 

 

 

 

 

І

То była najpiękniejsza chwila każdego popołudnia.

Pan Kowalczyk - dozorca wszechpotężnie panujący na podwórzu - stawał po obiedzie w bramie, żeby wypalić papierosa. Nie opuszczali wtedy swoich posterunków przy oknach, a Marek, który mieszkał nad samą bramą, musiał się głęboko wychylać, by móc zobaczyć, czy pan Kowalczyk zaczyna już ziewać. Bo właśnie to ziewanie pana dozorcy skupiało uwagę wszystkich chłopców. Czekali na nie i Romek, i Jacek, nie licząc Florka i Zbyszka, którzy mieszkali w sąsiednim domu i nie mogli widzieć prześlicznie i najszerzej na świecie otwartych ust pana Kowalczyka, ale zawiadamiał ich o tym gwizdany sygnał, jakim porozumiewano się między podwórkami.

Teraz więc, kiedy zabrzmiał przeciągły gwizd, Florek dotknął palcami powierzchni piłki, żeby sprawdzić, czy jest dostatecznie twarda. Pozwolił to samo uczynić Zbyszkowi, ale nie ruszali się jeszcze z miejsca, nadsłuchując.

3

Tymczasem pan Kowalczyk rozziewywał się na dobre.

Jeszcze się bronił przed nachodzącym go snem, jeszcze walczył, ale już było widać, że nie zwycięży. Ziewnięcia, na początku ciche, prawie bezgłośne, stawały się teraz jakąś melodyjką, wyśpiewywaną wśród głębokich westchnień, poobiednią arią pana dozorcy, przy której milkły wróble na jedynym zdobiącym podwórze drzewie, a wrony, gubiąc krakania, odlatywały na pobliski komin starej fabryki. Pan Kowalczyk doszedłszy do najwyższego tonu, najgłębszego, rozmarzonego już nadzieją snu westchnienia, obrzucał zamglonym spojrzeniem podwórze, jakby widokiem panującego na nim porządku udzielał sobie rozgrzeszenia - i człapiąc ciężkimi butami sunął powolutku w stronę swojej dozorcówki.

Teraz trzeba było tylko opanować nerwy, nie dać się ponieść podnieceniu. Można już było zejść na podwórze, ale cicho, na palcach, bez dudnienia piętami po schodach, bez krzyków i nawoływań, bo pan Kowalczyk pierwszy sen miewał lekki, byle co mogło go spłoszyć, a wtedy znów trzeba by długo czekać, żeby się zaczął rozziewywać od początku.

Panowała więc na obydwu podwórzach cisza i cierpliwość wielka, aż wysłany pod drzwi dozorcówki   zwiad   wracał  z  wieścią:   „Pan  dozorca

chrapie!"

Triumfalny gwizd przywoływał Florka i Zbyszka z drugiego podwórka, wtedy już można było wyznaczać bramki i auty, i zaczynało się wspaniałe,

4

najfajniejsze ze wszystkiego na świecie -granie.

Najpierw oczywiście ściągało się kurtki i swetry (co to za granie w kurtkach i swetrach), choćby nawet potem i tydzień trzeba było w łóżku poleżeć, to i tak opłacało się dla takiej przyjemności. Na wszystkich prawdziwych meczach kurtki i swetry leżały zawsze obok, na specjalnie w tym celu przygotowanym kamieniu przy trzepaku. Pan Kowalczyk nie lubił tego kamienia, dziwił się zawsze, skąd się tam wziął, a gdy go - zasapawszy się porządnie - usuwał z podwórka, dziwił się jeszcze bardziej znajdując go wkrótce w tym samym miejscu.

Była to więc dodatkowa przyjemność przedme-czowa - to ściąganie marynarek i pulowerów, to wzdychanie z gorąca, choćby nawet w kątach podwórza leżał śnieg. Ale mogli się tym wszystkim cieszyć tylko ci, którzy nie mieli młodszych sióstr, którzy nie przeżywali hańby bezustannego ich towarzystwa nawet w chwilach tak męskich jak mecz, jak gonitwa za piłką od bramki do bramki.

Jolka siadywała sobie w kucki na brzegu boiska i zawsze miała coś do powiedzenia w najmniej odpowiednich momentach. Kiedy więc teraz Marek zawijał rękawy koszuli, żeby dać do poznania chłopakom, że wciąż jeszcze jest mu za gorąco, narysowała patykiem na ziemi duży kapiący kran i zawołała do brata:

-  Będziesz smarkał!

Marek oczywiście nie słyszał (nie można słyszeć czegoś takiego), więc powtórzyła jeszcze głośniej:

-  Będziesz smarkał! Z nosa będzie ci leciało!

5

-  Idź do domu! - zasyczał Marek przez zęby, przebiegając w pogoni za piłką obok siostry. - Co się tu pętasz między chłopakami?

-  A gdzie mam być? - odwrzasnęła już z nutką płaczu w głosie, już gotowa się bronić najskuteczniejszą bronią wszystkich młodszych sióstr. - Gdzie mam być?

-  Idź do domu, dobrze?

-   Marek! Grasz czy nie? - wołali chłopcy.

-  Gram! - krzyknął kopnąwszy piłkę. A Jolka przełknęła ostatnią łzę i ucichła, ale nie na długo.

Lubiła się przyglądać grze - kiedy na boisku robiło się gorąco, kiedy kurz wzbijał się spod splątanych nóg, kiedy wreszcie wybuchała sprzeczka i tylko ona - jako jedyny widz i świadek - mogła ją rozsądzić.

-   Bramka! Chłopaki, bramka! - obwieścił z triumfem Romek.

-  Guzik, nie bramka! - zapienił się Florek. -Przeszła obok!

-  Przeszła obok! - potwierdził Zbyszek. Jacek już schodził z boiska.

-  Ja nie gram! - powiedział. - Ja іііе gram! Widziałem, że była bramka.

-  Ja też! - krzyknął Marek. - Ja też!

-   Przeszła obok! - upierał się Zbyszek.

Jolka zerwała się z kucek i wpadła między chłopców.

-  Przeszła obok! - zawołała. -Widziałam! Przeszła obok o dwa koty.

-  Осо?

6

-  O dwa koty. Taka miara.

-   Idź do domu! -wrzasnął Marek. Teraz on miał łzy w oczach, z wściekłości i upokorzenia przed kolegami. - Powiem mamie, że wciąż mi łazisz po piętach.

Jolka pociągnęła nosem, niebezpiecznie wysunęła dolną wargę.

-  A z kim mam się bawić?

-   Marek! - zawołał Jacek. - Znowu marudzisz!

Teraz gra przeniosła się pod lewą bramkę. Zakotłowało się tam, zakłębiło, nogi pomieszały się ze sobą tak, że już nie można było rozpoznać, która do kogo należy... Wtedy piłka śmignęła nad głowami i uderzyła w rękę Zbyszka.

-   Rzut wolny! - zawołali chłopcy. - Marek strzela.

-  Chłopaki, uwaga! - krzyknął Florek.

Jolka, choć zła na brata, choć obmyślająca przed chwilą zemstę, poczuła jednak dumę patrząc, jak kroczy ku piłce, najpierw powoli i z namysłem, potem coraz szybciej i szybciej, żeby w końcu dopaść jej w biegu i podnieść nogę do błyskawicznego strzału.

-  Teraz będzie gol! Murowany gol! - zdążył krzyknąć Jacek.

A potem był już tylko brzęk szyby i cichsze odgłosy pękania szkła, spadającego na kamienne płyty przed bramą, tupot uciekających nóg i... nagła cisza wypełniła podwórze.

Pan Kowalczyk, kiedy się już rozespał, miał sen mocny.  Podczas powstania - jak mówili ludzie

7

w kamienicy - potrafił spać nawet, gdy padały bomby, ale brzęk wybijanej szyby zrywał go na nogi natychmiast i natychmiast rzucał we właściwą

stronę.

Kiedy więc pan Kowalczyk stanął w progu swojej dozorcówki, zastał jeszcze w bramie uciekającą Jolkę. Biegła szybko, ale już nie miała nadziei na dogonienie chłopców.

-   No tak! -Pan Kowalczyk był od razu pewien, że to ta największa szyba nad bramą. To mu nawet sprawiało pewną satysfakcję. - To już druga w tym tygodniu! I oczywiście od razu w nogi! Nie widziałaś, kto zbił szybę?

Jolka pokręciła tylko głową, przełykając ślinę. Pan Kowalczyk patrzył na nią groźnie i spytał po raz drugi, podnosząc głos:

-  Zastanów się, na pewno widziałaś!

-   Nie - szepnęła Jolka.

-  Musiałaś widzieć! Byłaś przecież na podwórzu.

-  Nie widziałam - sapnęła Jolka przez łzy, które już dusiły ją w gardle.

-  Zobaczysz, powiem mamie - to na pewno Marek.

-   Nieee! -rozbeczała się Jolka na dobre, aż echo zadudniło w bramie.

Pan Kowalczyk nie miał jednak zamiaru rezygnować z jedynego świadka wybicia szyby, i to w dodatku tej największej. Przytrzymał Jolkę za ramię.

-   Nie chcesz powiedzieć, bo się go boisz, ale jak pójdę do waszej matki...

8

-   Nie widziałam... nie widziałam... - powtarzała Jolka pochlipując.

Tymczasem w wejściu do bramy ukazała się wysoka-,'przygarbiona nieco postać, na widok której pan Kowalczyk zdjął rękę z ramienia Jolki, szybko przygładził zwichrzone snem włosy i zapiął pod szyją kołnierzyk koszuli.

-  Dzień dobry panu profesorowi! - zawołał. -Już ze spacerku?

Profesor przystanął i uśmiechnąłsię. Wokółoczu zrobiło mu się mnóstwo zmarszczek, ale - dziwna rzecz - profesor stał się przez to młodszy, sprawiał wrażenie chłopca, którego coś bardzo cieszy.

-  Zanosi się na deszcz i... mój Klemens nie lubi, kiedy mnie zbyt długo nie ma w domu. Ale co tu się dzieje? - Spoważniał i zmarszczki znikły nagle wraz z uśmiechem. - Dlaczego ta mała płacze?

Jolka chlipnęła głośniej; lubiła być ośrodkiem zainteresowania.

Pan Kowalczyk westchnął potężnie, aż mu zagrało coś w gardle.

-   Nie widzi pan profesor? Znowu szyba wybita w klatce schodowej. Położyłem się na chwilę po obiedzie, bo to człowiek nachodzi się po tych schodach przez cały dzień...-pan Kowalczykzawiesiłna chwilę głos, oczekując, że w oczach profesora ukaże się błysk zrozumienia dla jego ciężkiej pracy -... i już od razu zaczęli grać w piłkę. No i proszę! -wzniósł rękę i potrząsnął nią w kierunku okien. -Druga szyba w tym tygodniu!

Profesor wyglądał na zmartwionego.

o

-  Nie wiadomo, kto wybił?

-  Szukaj wiatru w polu! Kiedy wybiegłem, to już nikogo nie było. Tylko ta mała, ale nie chce nic powiedzieć, boi się brata. Bo to na pewno on wybił - król naszego podwórza.

Jolka znów zachlipała głośniej - trochę ze wstydu przed starszym panem, trochę z prawdziwego strachu przed Markiem.

-  No, cicho, cicho - powiedział profesor miękko. -Nie płacz.

-   Nic nie widziałam!

-  To się jeszcze okaże! - Pan Kowalczyk nie wzruszał się tak łatwo. - Będą musieli płacić wszyscy lokatorzy. Wszyscy lokatorzy, którzy mają dzieci. A wtedy - znów potrząsnął dłonią nad głową Jolki -jak się ojcowie do waszych tyłków dobiorą...

-  Panie Kowalczyk! - szepnął profesor.

-  A co, panie profesorze? - Dozorca zamiast ściszyć, podniósł jeszcze głos. Może miał nadzieję, że winowajca siedzi gdzieś w kącie i go słyszy? -Inaczej, jaki bytu był porządek?! Trzeba ojców bić po kieszeni, to oni z kolei biją po tyłkach. Inaczej dzieciaka nie wychowasz.

-  Drogi pani Kowalczyk... drogi panie Kowalczyk... - powtarzał profesor coraz bardziej bezradnie.

-  Pan profesor usłyszy - dozorca nie pozwolił sobie przerwać - jaki tu w kamienicy będzie płacz przed wieczorem, niech no tylko obejdę wszystkie mieszkania.

-   Nasz tatuś jest na delegacji - powiedziała

10

Jolka nieco weselszym tonem.

Profesor chyba się leciutko uśmiechnął, a może tylko taksie jej zdawało.

-  Dlategoście się tak rozpuścili! - dłoń pana Kowalczyka znowu zatrzepotała nad głową Jolki. -Najgorzej, jak chłopa w domu nie ma, panie profesorze. Ale tym razem - zwrócił się znowu do Jolki -to mama będzie musiała wziąć się do was! Tak gładko to wam nie ujdzie. Druga szyba w tym tygodniu!

Jolka znowu pociągnęła nosem.

-  Ja nic nie widziałam - chlipnęła.

Profesor położył dłoń na jej głowie i zapytał cicho:

-  A... ile kosztuje taka szyba?

-  Kupę pieniędzy! - zawołał dozorca. - Kupę pieniędzy, panie profesorze! Sto złotych, jak obszył! Ja zawsze mówię, że w domach, gdzie są dzieci, nie powinno się wstawiać takich dużych szyb. Wybijanie małych kalkulowałoby się taniej.

-   No, tak - szepnął profesor. - Oczywiście. -Zdjął dłoń z głowy Jolki, sięgnął do kieszeni na piersi i dobywszy z niej cieniutki portfel, szperał palcami w jego wnętrzu.

-  O wiele taniej! - powtórzył pan Kowalczyk, wciąż niczego nie rozumiejąc. -W takich sprawach inżynierowie powinni radzić się dozorców.

Profesor nic już nie odrzekł, jego palce znalazły wreszcie ukryty w ostatniej przegródce portfela, starannie na pół złożony, banknot stuzłotówki. Wyjął go, rozprostował i podał zdziwionemu dozorcy.

11

-   Proszę, ma pan tutaj sto złotych, panie Kowalczyk.

Dozorca wciąż niczego nie rozumiał. Cofnął się o dwa kroki i nie przyjmował pieniędzy.

-  Ale za co?... Dlaczego pan...? Z jakiej racji... panie profesorze... dzieci pan nie ma...

Starszy pan wciąż trzymał banknot, dłoń mu nieco zadrżała.

-  Ano, właśnie - powiedział cicho.

-   Nie, nie - dozorca nie przestawał się cofać, potrząsając głową - nie mogę przyjąć. Pan profesor z tej swojej renty...

Starszy pan machnął ręką.

-  Wie pan, że dorabiam lekcjami. Niech pan mi sprawi tę przyjemność, panie Kowalczyk. I nie będzie pan już musiał chodzić do lokatorów...

-  Ale dlaczego... z jakiej racji?-powtarzał wciąż dozorca. Trzymał jednak stozłotówkę w palcach, a profesor pogładziwszy jeszcze raz Jolkę po głowie szedł już w stronę schodów. Przystanął, jakby się nad czymś zastanawiał, stał tak chwilę, a potem powoli odwrócił głowę.

-  Widzi pan - powiedział cicho i nie patrzył ani na Jolkę, ani na pana Kowalczyka - mój syn także lubił grać w piłkę na podwórzu. Boże drogi -uśmiechnął się leciutko - ile pieniędzy ja się napła-ciłem za te wybite szyby! Ale to było dawno -szepnął po długiej chwili - bardzo dawno... I powiem panu -teraz podniósł wzrok i patrzył dozorcy prosto w oczy - powiem panu, że królowie podwórek nie zawsze są tacy źli...

12

-  Ale to dużo pieniędzy! - Pan Kowalczyk wciąż nie mógł się pogodzić z tym, co się wydarzyło. -Dużo pieniędzy, panie profesorze! Naprawdęto nie ma sensu.

-  To ma jakiś sens, panie Kowalczyk. - Profesor uśmiechnął się jeszcze raz i znowu wokół jego oczu utworzyła się siateczka drobniutkich zmarszczek.-Na pewno linie mówmy już o tym, bardzo proszę.

Dozorca wciąż jednak nie wyglądał na przekonanego.

-  Jak pan profesor uważa - bąknął. - Ale kiedy się chłopaki dowiedzą, że pan za nich płaci, dopiero zacznie się zabawa.

Profesor postawił już nogę na pierwszym stopniu schodów, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę.

-  A ja myślę, że będzie inaczej - powiedział powoli.- Myślę, że będzie inaczej. No,idę-położył dłoń na poręczy - bo Klemens już na pewno pióra wyrywa sobie z rozpaczy.

Szedł powoli ku górze, a Jolka i pan Kowalczyk nie spuszczali z niego wzroku, ażzginął im z oczu na zakręcie schodów.

Po długiej chwili Jolka odważyła się zapytać:

-  To już nie pójdzie pan na skargę do mamy? Pan Kowalczyk machnął ręką:

-  Słyszałaś przecież! - I odchodząc dodał z nadzieją w głosie: - Ale niech no tylko to się powtórzy!

Jolka długo jeszcze stała w bramie, bo przed chwilą zdarzyło się zbyt wiele, aby mogło się od razu pomieścić między dwoma jasnymi warkoczy-

13

kami, które miała ciasno związane czerwoną wstążeczką powyżej uszu, czerwonych teraz z przejęcia tak samo jak wstążka.

У

II

Na najwyższym piętrze, tuż przy wejściu na strych, stała stara kanapa, usunięta z mieszkania przez któregoś z lokatorów.

Na niej to odbywała się narada. Rozmawiali ściszonymi głosami, niezbyt patrząc sobie w oczy. Właściwie nie wiadomo dlaczego, ale jakoś nie mieli na to ochoty.

-   Przecież on nie wie, że to my... że to ja... -szepnął Marek.

-  Pewnie, że nie.-Jackowi zrobiło się żal przyjaciela. - Nic nie widział.

-   Powiemy, że to tamci - bąknął Romek. - Ci z drugiego podwórka.

-   Komu powiesz?

-  Dozorcy.

Marek spojrzał na niego z politowaniem:

-  A on tylko czeka, żeby z tobą rozmawiać! Już na pewno łazi po piętrach i zbiera pieniądze od lokatorów.

-  Z kina nici - mruknął Jacek ponuro.

-  Dlaczego?

-  Jak ojciec zapłaci za szybę, to już nie da na kino w niedzielę.

-  Ja ci dam na kino - powiedział Marek po długiej chwili. Patrzył w okno, w zakurzoną szybę,

15

przez którą nie było nic a nic widać.

-  Ty?

-   No, ja... -Wzruszył ramionami i dodałciszej:-Przecież to ja wybiłem szybę.

Chłopcy zaczęli go poklepywać po plecach.

-   Nie wygłupiaj się, to się mogło każdemu przytrafić.

-  Ale przytrafiło się akurat mnie.-Marek szperał w kieszeniach i wydłubał z nich wreszcie prześliczna, dziesięciozłotówkę. Małą. Z Kopernikiem. -Masz na kino! - szepnął.

-   Nie chcę. Nie wezmę!-Jacek odwrócił głowę.

-   Masz!

-  A skąd ty wziąłeś pieniądze?

-  Co cię to obchodzi? - Głos Marka stawał się coraz wyższy. - Dostałem od matki. Żebym sobie schował. Bierz! - krzyknął.

Jacek wciąż nie wyciągał ręki po lśniący mały pieniądz.

Na schodach rozległo się tupanie i na zakręcie ostatniego podestu ukazała się zdyszana Jolka. Łapiąc oddech obwieściła triumfalnie:

-  A ja coś wiem! Ja coś widziałam!

-  Cicho bądź! - ofuknął ją Marek. - Nie wtrącaj się do chłopaków. Idź do domu!

-   Nie chcę! -Jolka szukała już dla siebie miejsca na kanapie. - Ja coś widziałam! Ja coś wiem! -powtórzyła.

-  Jolka! -westchnął Marek. Nie wiedział już, czy krzyczeć, czy prosić.-Idź do domu! Nie łaź wciąż za nami!

16

-  A za kim mam łazić?-szepnęła Jolka, natych-

! miast gotowa do płaczu. - Poszukaj sobie kogoś. Nie ma dziewczynek? - Nie^ma. Wiesz, że w naszej kamienicy nie ma... - Ja ci na to nic nie poradzę. A chłopcy mają swoje sprawy. Zmiataj!

Jolka jednak już siedziała w rogu kanapy i wydłubywała palcami włosie, wydostające się przez dziurę w czerwonym aksamicie.

-  Wyjdę na ulicę i przejedzie mnie tramwaj -szepnęła mściwie.

Marek był bez litości.

-  Daj mi spokój! - mruknął.

-  Albo wpadnę pod samochód...

-  Jolka! - Marek znowu podniósł głos, ale zniżył go zaraz w obawie przed panem Kowalczykiem, który przecież mógł ich szukać po kamienicy. -Jolka! - powtórzył ciszej. - Zobaczysz, że powiem mamie. Powiem, że włóczysz się wciąż za mną.

-  Czy wszystkie młodsze siostry są takie nudne? - zapytał Jacek.

-   Nie, tylko moja-westchnął Marek.

Jolka odwróciła wreszcie ku nim głowę. Warkoczyki zakołysały się gwałtownie.

-  Teraz to wam już nic nie powiem! -krzyknęła. -Wiem coś, ale nie powiem.

-  Dobra, dobra... - Marek wcale nie był ciekaw i to było najgorsze. - Schowaj dla siebie - powiedział i zwrócił się do Jacka: - No, bierz forsę!

-   Poczekaj, właściwie nie wiemy, czy on już zaczął chodzić po piętrach.

I!

-   Może jeszcze nie zaczął - Jacek patrzył na kolegów, jakby miał jakiś świetny pomysł- i mamy czas na działanie.

-  Co masz na myśli? - zapytał Marek powoli. Jacek powiódł po twarzach kolegów triumfującym wzrokiem.

-   Możemy do tego nie dopuścić.

Romek popatrzył na niego niedowierzająco.

-  W jaki sposób? - zapytał.

-  Ostatecznie pan Kowalczyk mógłby powiedzieć w Administracji Domów, że to... że przeciąg wybił szybę.

Zaległa długa cisza, w której słychać było tylko darcie aksamitu przez bezustannie czynne paluszki Jolki.

-  Mógłby tak powiedzieć, ale nie zechce - odezwał się Marek.

Romek był też tego zdania.

-  Szkoda gadać-nie zechce.

-  Możemy wymyślić coś takiego, żeby zechciał... - powiedział Jacek tajemniczo.

-  Wiem coś, ale nie powiem - odezwała się znowu Jolka.

-  Cicho bądź! - krzyknął Marek, nie odwracając ku niej głowy. - Co możemy wymyślić?

Jacek milczał przez chwilę. Chłopcy, a nawet Jolka, nie zdejmowali oczu z jego twarzy.

-  Podrzucimy mu kartkę z ostrzeżeniem! - obwieścił.

-  Z czym? - nie zrozumiał Romek.

-  Z ostrzeżeniem. Że spotka go coś nieprzyjem-

18

nego, jeśli nie powie w ADM-ie, że to przeciąg wybił szybę.

Romek pokręcił głową z powątpiewaniem.

-  Pan Kowalczyk nie boi się nieprzyjemnych rzeczy. Ma do czynienia z samymi nieprzyjemnymi - albo śnieg zawali ulicę przed domem, albo na schodach ktoś nabrudzi. Przyzwyczaił się.

-  Wyjdę na ulicę i przejedzie mnie motocykl -szepnęła Jolka, ale Marek tego nawet nie usłyszał. Zamyślił się, a chłopcy czekali na to, co powie.

-   Na pewno jest coś, czego by się bał... - zaczął.

-  Już wiem! - przerwał mu Jacek. - Napiszemy panu Kowalczykowi, że znikną kwiaty ze skrzynek w jego oknie.

Romek pokręcił głową.

-  Ja bym tego nie mógł zrobić.

-  Dlaczego? - krzyknął Jacek, aż Marek musiał go uciszyć syknięciem.

-   Bo moja mama... moja mama bardzo lubi kwiaty pana Kowalczyka. Mówi,żęto najładniejsze okno w całej kamienicy.

Jacek się roześmiał.

-  E tam, takie babskie gadanie.

-   Babskie nie babskie - Romek zaczerwienił się troszeczkę - ale gadanie mojej mamy. Ja tego nie zrobię!

Jacek odwrócił się obrażony. Teraz on, jak Jolka w przeciwległym rogu kanapy, wynalazł sobie dziurę w czerwonym aksamicie.

-  Z tobą zawsze tak. Mięczak!

-  Ty sam jesteś mięczak! -Romekczerwieniłsię

19

coraz bardziej. - Niszczenie kwiatów sobie wymyśliłeś! Bohater!

-  Panowie! Spokojnie - odezwał się Marek pojednawczo.

-  Słyszałeś, kto zaczyna! - Romek też już miał jakąś dziurę w kanapie, którą można się było zająć.

-  Wyjdę na ulicę i pogryzie mnie wściekły pies! -zawołała Jolka rezygnując z szeptu. Patrzyła na brata z triumfującym oczekiwaniem.

Ale on był okropny, wcale się nie przejął.

-   Uspokój się! - powiedział. - Skąd weźmiesz wściekłego psa? Teraz wszystkie psy są szczepione przeciwko wściekliźnie.

Jolka odwróciła się obrażona.

-  Wiem coś, ale nie powiem! Nie powiem! -powtórzyła prawie z rozpaczą.

-   Panowie! Ja mam pomysł! - powiedział wreszcie Marek.

-   Uważam, że ten z kwiatami jest najlepszy -mruknął Jacek.

-  Ostatecznie to ja wybiłem szybę - powiedział Marek z godnością - i mam chyba prawo...

-  Co to ma do rzeczy?

-  Pozwól mu mówić - zawołał Romek.

-   Posłuchajcie! - Marek miał prawie pewność, że wymyślił coś wspaniałego. - Napiszemy panu Kowalczykowi, że posmarujemy smołą ogony wszystkim jego gołębiom.

-   Gołębiom?-zdziwił się Romek.

-  Co? To też ci się nie podoba? - wykrzywił się Jacek.

20

-  O... owszem, tylko jak je złapiemy?

-  W nocy - powiedział Marek - kiedy śpią na

strychu.

-  A skąd Weźmiemy smołę? Marek wszystko przewidział.

-   Naprzeciwko smarują dach. Gołąb z ogonem w smole w ogóle nie będzie mógł latać.

-   Klawo! - zgodził się Jacek. - Piszmy, tylko

szybko!

-  Papier masz?

-   Mam.

-  A ołówek?

-  Ja mam ołówek - Romek szperał w kieszeniach spodni i znalazł w nich wreszcie krótki ogryzę к ołówka.

-  To ma być ołówek?

-  Ale pisze!

-   No, dobra! Ale litery mają być drukowane.

-  Dlaczego drukowane?

-  Żeby nikt nie poznał, kto napisał tę kartkę.

-  Dobrze, mogą być drukowane. Co mam pisać? Marek się zastanowił.

-   Pisz: Szanowny Panie Dozorco!

-  A adres?

-  Po co ci adres?

-  Ja nie chcę! - odezwała się nagle Jolka.

-   Nie przeszkadzaj! - Marek potrząsnął dłonią w jej kierunku. - Czego nie chcesz?

-  Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam! Chłopcy popatrzyli na nią zdziwieni.

-   Na co się nie zgadzasz?

-  Żebyście wysmarowali smołą ogony gołębiom pana Kowalczyka.

-  Co cię to obchodzi?

Jolka przez długą chwilę połykała łzy, ale tym razem były to prawdziwe łzy i naprawdę dusiły ją w gardle.

- A co by było, gdyby on posmarował Wąsalską? Romek i Jacek nie mogli zrozumieć,o co chodzi.

-  Jaką Wąsalską? Nie znamy żadnej Wąsalskiej.

-   Mógłby wysmarować smołą Wąsalską - szeptała Jolka, a łzy ciekły już jej po policzkach -i Wąsalską by zdechła, na pewno by zdechła, a właśnie ma małe. - Jolka chwyciła warkoczyki i rozmazywała nimi łzy po zaczerwienionych policzkach. - Co by się stało z małymi Wąsalskiej? -zaszlochała.

Jacek spojrzał pytająco na Marka.

-  O czym ona mówi? Co to za Wąsalską?

-   Można zwariować! - szepnął Romek. - I jak ona się wyraża: Wąsalską by zdechła.

-  To nasza kotka-wyjaśnił Marek.-Jolka wciąż ją inaczej nazywa. I widocznie dzisiaj jest Wąsalską.

Jolka wciąż tarła warkoczykami mokre od łez policzki.

-   Nie pozwolę wysmarować smołą Wąsalskiej! - powtarzała. - Nie pozwolę!

-  Ale kto o tym mówi? - Markowi wreszcie zrobiło się jej żal (starsi bracia także czasem się wzruszają). - Uspokój się, przecież my tych gołębi nawet palcem nie ruszymy. Tylko tak napiszemy-żeby pan Kowalczyk się przestraszył.

22 #

-   Nie chcę! Nie chcę!-szlochała Jolka. Czerwone wstążki u warkoczyków były jużzupełnie mokre. - To ja już lepiej wam powiem - szepnęła.

Marek przestał ją gładzić po plecach.

-  Co nam powiesz? O co chodzi?

-   Przecież od początku chciałam wam powiedzieć, ale krzyczeliście na mnie...

-  O co chodzi, do licha? Mówże wreszcie! -krzyknął Marek, zapominając o tym, że nie wolno podnosić głosu, że się przecież ukrywają przed panem Kowalczykiem. - Mów!

-  Ten pan zapłacił już za szybę - szepnęła Jolka, pociągając jeszcze bardzo mokrym nosem.

Teraz chłopcy pytali jeden przez drugiego:

-  Jaki pan?

-  Za naszą szybę?

Jolka wytrzymała długą chwilę z wyjaśnieniem.

-   Pan profesor z trzeciego piętra - powiedziała, gdy cię uciszyli - dał panu Kowalczykowi za szybę całe sto złotych.

-   I on wziął?

-  Z początku nie chciał, ale wziął. I nie będzie już zbierał pieniędzy od lokatorów.

-  Kto to powiedział?

-   Pan pro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin