Sergiusz Piasecki - Człowiek zamieniony w wilka.pdf

(3415 KB) Pobierz
459468309 UNPDF
Sergiusz Piasecki
Człowiek przemieniony w wilka
Szedł wolno lasem w kierunku na północ. Wiedział, że tam jest
szosa do Wołkowyska. Wolał unikać bocznych dróg, żeby nie trafić
na patrol bolszewicki albo milicjantów. Postanowił przedostać się jak
najprędzej do dużego miasta. Tam mógłby odegrać rolę uchodźcy.
Natomiast gdzie indziej potraktowano by go jako żołnierza z rozbite-
go oddziału, który się stara gdzieś wymknąć.
Przed godziną leżał na wzgórzu, wśród sosen, i grzał w słońcu ko-
lano. Dobrze wyspał się w nocy i był wypoczęty. Noga nie bolała go
wcale; opuchnięcie się zmniejszyło. Ale dokuczał głód.
Wyjął z bocznej kieszeni marynarki portfel i obejrzał dokumenty.
Nie mógł nimi się posługiwać podczas drogi na północ. Natomiast za-
świadczenie, które mu dał kolega, chociaż było przedawnione, mogło się
przydać. Wydano je w Warszawie. Była na nim pieczęć meldunkowa. Znał
ulicę: Chmielna. Zdawałomu się nawet, że pamięta wygląd kamienicy nu-
mer 27. Zaczął studiować dokument, starając się zapamiętać imię, nazwi-
sko i wszystkie dane personalne. Spodobał mu się zawód: introligator, bo
przed wielu laty wyuczył się oprawiać książki. Mógł więc, w razie pod-
chwytliwych pytań, dotyczących jego „fachu" dobrze na nie odpowiedzieć.
„Szkoda, że nie mam do tego nic więcej! — pomyślał. — Ale cóż:
jestem uchodźcą. Niektórym z nich mogły przecież zginąć nawet
wszystkie dokumenty".
5
Wyjął z portfelu kopertę, zgniótł ją i wybrudził. Potem włożył
do niej zaświadczenie.
Około godziny drugiej chmury przesłoniły słońce. Józef obciąg-
nął nogawkę i wstał. Obejrzał się dookoła. Tamto miejsce, gdzie
wczoraj wieczorem zakopano broń, nie wyróżniało się niczym; okry-
wała je równa warstwa igliwia. Zebrał jednak trochę opadłych ż so-
sen suchych gałązek i szyszek. Porozrzucał je z wierzchu. „Tak bę-
dzie jeszcze lepiej".
Zszedł powoli do wąwozu. Znalazł miejsce, gdzie strumień wy-
żłobił kotlinkę. Ukląkł, aby napić się wody. Zobaczył, jak w lu-
strze, odbicie wymizerowanej twarzy, okrytej ciemnym zarostem.
„Marnie wyglądam — pomyślał. — A może to i lepiej? Uchodźca
nie powinien dobrze wyglądać".
Napił się wody. Potem długo mył ręce i twarz. Brudną chustecz-
ką do nosa osuszył trochę dłonie, policzki i czoło. Wyjął z kieszeni
wojskowego płaszcza złożoną wzdłuż cyklistówkę. Wyprostował ją
i włożył na głowę. Znów spojrzał w wodę. „Teraz jestem cywilem...
Tylko ten wojskowy płaszcz... Ale i cywil mógł wziąć skądś albo
kupić taką rzecz".
Wyjął z portfelu pieniądze, i, zostawiając w nim dokumenty,
włożył do wojskowej furażerki. Rozejrzał się dookoła. Szukał miej-
sca, gdzie mógłby dobrze to schować. Znalazł pochylony nad wąwo-
zem pień zmurszałej olchy. Ziemia pod jej korzeniami była zupeł-
nie sucha. Wykopał, wziętym z dna strumienia płaskim kamieniem,
podłużne wgłębienie pod pniem i włożył tam furażerkę z portfelem.
Przysypał wszystko suchym piaskiem i zatarł ślady, które zostawił
na brzegu wąwozu.
Z daleka doleciał go wystrzał karabinowy. Wyszedł z wąwozu
i skierował się ku wzgórzu, skąd mógł ogarnąć wzrokiem szeroką
przestrzeń pól. Od strony wsi znów rozległ się wystrzał karabinowy,
a potem kilka słabszych — chyba z pistoletu. „Może kogoś ścigają
i on się broni? Trzeba się stąd wynosić!"
Poszedł w las — prosto na północ, thora noga nie bolała go, ale
nie zginała się w kolanie tak swobodnie jak zdrowa. Po dwóch go-
dzinach marszu zaczął odróżniać ruch na szosie: turkot samochodów
i motocykli. Wyszedł na skraj szerokiej, prawie białej od pyłu dro-
gi. Znalazł boczną ścieżkę i skierował się nią w prawo. Zdjął z sie-
bie płaszcz i złożył go kilkakrotnie, rękawami i kołnierzem do środ-
ka, aby jak najmniej był podobny do wojskowego.
Niebawem zobaczył starego chłopa, jadącego mu naprzeciw dra-
biniastym wozem, zaprzężonym w nędzną szkapinę. Dwa koła wozu
toczyły s,ię szosą, a dwa po trawie obok niej. Chłop był gotów
w każdej chwili skręcić z drogi w bok.
Józef zbliżył się do wozu, pozdrowił chłopa i spytał:
— Czy ta droga do Wołkowyska?
Chłop zatrzymał konia.
—- Co mówisz? — rzekł. — Słabo słyszę.
— Czy Wołkowysk w tamtym kierunku? — Józef wskazał ra-
mieniem przed siebie.
— Tak... Prosta droga...
— Daleko?
— Pięćdziesiąt wiorst... Może więcej... Ja nie mierzyłem...
— A spokojnie tam?
— Jaki tam spokój: sam wiesz„. — Chłop splunął w bok i tar-
gnął za lejce. — Noo! Poszła!
Wóz potoczył się dalej. Józef zrozumiał, że stary nie chciał mó-
wić z nim szczerze. Ale upewnił się, że idzie w dobrym kierunku.
, Rozległ się hałas motorów. Zza zakrętu drogi wyłonił się moto-
cyklista. Za nim siedział cywil z czerwoną opaską na rękawie. Dalej
pędziły dwie ciężarówki, pełne uzbrojonych krasnoarmiejców. Je-
chały w kierunku na Białystok. Uniosły w powietrze chmurę kurzu
z szosy i znikły za nią.
„Pojechali polować na ludzi! — pomyślał Józef. — A cywil pew-
nie ich informator. Może zrobią obławę na jakiś nieszczęśliwy polski
oddziałek".
Gdy wyszedł za zakręt drogi, zobaczył, w odległości około pół
kilometra, stojący na drodze szereg ciężarówek. Obok nich byli kra-
snoarmiejcy. Zastanawiał się: iść dalej, czy skręcić w las? Po krótkim
namyśle postanowił iść szosą. Był głodny, zmęczony i nie chciał
znów tułać się po wertepach. Szedł dalej i powtórzył w myśli dane
personalne ze swego zaświadczenia. Pamiętał je dobrze.
Zbliżył się do kolumny ciężarowych aut z okrytymi szarym bre-
zentem budami. Obok pierwszego, od tyłu, wozu siedziało z boku
drogi na trawie dwóch szeregowych i podoficer. Między nimi leżała
duża płachta gazety, na której było widać pół bochenka chleba, po-
łeć słoniny i blaszany czajnik. Żołnierze jedli. Jeden z nich pił
| kubka.
Ścieżka, którą szedł Józef, przebiegała obok krasnoarmiejców,
„Przepuszczą, czy zatrzymają?" — myślał, zbliżając się do aut. Ale
nie czuł trwogi. Szedł spokojnie, równym krokiem, starając się nie
kuleć. Zbliżył się do żołnierzy i, jakby nie zwracając na nich uwagi,
przeszedł obok.
— Ej, pan! Dokąd idziesz? — spytał jeden z krasnoarmiejców,,
który miał okrągłą twarz i przypłaszczony koniec krótkiego nosa. 1
— Do Wołkowyska... Czy nie można?...
— Ja tobie pozwalam — powiedział żołnierz i roześmiał się, za-
pewne traktując te słowa jako dowcip.
— A skąd? — spytał podoficer.
— Z Warszawy.
1 Oho!... A czemu w Warszawie nie siedziałeś?
— Kazali wyjść.
— Kto?
— Władze.
— Niemieckie?
— Nie, nasze.
— Głupie władze... A dlaczego ciebie wypędzili?
— Nie mnie jednego. Wiele tysięcy mężczyzn wyszło z miasta.
— I dokąd teraz pójdziesz?
— W Wilnie mam brata. Do niego pójdę.
— Burżuj?
— Robotnik. Stolarz.
— A ty kto?
— Introligator.
Rozmawiając spojrzał kilka razy na chleb i poczuł, że głód drę-
czy go jeszcze mocniej. Trzeci żołnierz, o ciemnych, smutnych
oczach i regularnych rysach twarzy, który nie brał udziału w rozmo-
wie, dostrzegł jego spojrzenia. Wziął leżący na gazecie składany
nóż, odciął grubą pajdę chleba i kawałek słoniny.
— Tak. Dziś nic jeszcze nie jadłem.
— Masz!
— Dziękuję bardzo — powiedział Józef.
— Usiądź! — rzekł podoficer.
Józef położył płaszcz na trawie i usiadł na nim. Zaczął jeść.
— I co, pan, przegrałeś wojnę? — powiedział krasnoarmiejec
z przypłaszczonym nosem.
— Ja nie przegrałem, bo nie wojowałem.
— Ale wasi kapitaliści przegrali! — wtrącił podoficer. —To was
Anglicy naszczuli na Germańców. A Germańcy to siła. Teraz wa-
szej Polsce koniec.
— Nie wiem — powiedział Józef. —- Ja na tych sprawach się nie
znam.
— A jak wy żyliście: dobrze czy źle?
— Różnie. Niektórym było dobrze, a niektórym źle.
— A ty jak żyłeś?
— Średnio.
Zaczęto wypytywać Józefa o zarobki, o ceny produktów, ubrań,
obuwia. Odpowiadał zgodnie z prawdą, ale dostrzegł, że nie wierzą.
Zaczął więc mówić niechętnie, a nawet unikał odpowiedzi na pyta-
nia. Zrozumiał, że rozmawia z ludźmi pochodzącymi jakby z innej
planety.
Na przedzie kolumny rozległ się gwizdek. Żołnierze zakrzątali
się koło aut. Józef zwrócił się do podoficera:
— Weźcie mnie do Wołkowyska. Jestem bardzo zmęczony.
— Nie wolno! — odparł krótko i poszedł w kierunku szoferki.
Żołnierz z przypłaszczonym nosem zawinął w gazetę chleb i sło-
ninę, wziął czajnik i udał się za podoficerem. Wleźli do szoferki
i zatrzasnęli drzwiczki.
Krasnoarmiejec, który dał Józefowi jeść, wszedł do auta z tyłu.
Spojrzał na Józefa, mrugnął i przyłożył palec do warg. Potem, sto-
jąc, wychylił się z wozu i patrzył naprzód. Kolumna ruszyła z miejs-
ca. Wówczas krasnoarmiejec skinął dłonią na Józefa. Tamten pod-
biegł do jadącego wolno auta, wrzucił do niego płaszcz i wskoczył
do środka.
— Głodny jesteś... — raczej stwierdził, niżeli zapytał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin