KATARZYNA LEŻEŃSKA
maj 2001
Ludzie! Jak można nosić takie buty?
Patrzyłem na kobietę z miejsca 25E po drugiej stronie przejścia. Metr pięćdziesiąt w kapeluszu i półmetrowe buty na obcasach, ze szpicem, którym można borować w zębach. Czy w tym w ogóle da się chodzić? A może to buty siedmiomilowe?
Gdzie moje okulary? Która godzina?
Potrząsnąłem pustą butelką po ginie. Chcę spać. Nie mogę spać. Siedzi tam. Ona. W purpurowej mini, obcisłej bluzce z lycry i w butach z bajki. Ręce złożyła w małdrzyk. Jej twarz spała.
Nie wiem, jak ja to wszystko zobaczyłem bez okularów. Chyba się upiłem.
Ciekawe, jak jej na imię? Jaki ma głos? Jedzie do chłopaka? Męża? Nie, nie męża. Pewnie była w Chicago na robotach. A może na studiach? Przemknął mi przez głowę cały plan na życie: przytuleni staruszkowie - ja i panienka z 25E. Trzymam ją za rękę, ona mnie...
Ding - dong!
- W związku z przelotem w obszarze turbulencji prosimy wszystkich trzeźwych pasażerów o zapięcie pasów.
Po angielsku już nie powtórzyła.
Leciałem do Polski, wiedząc, że nie powinienem tego robić. Wszystko przemawiało przeciwko - nowa praca, przeprowadzka, stan konta. Powinienem był zostać w San Jose i zająć się serio rozwalonym życiem. Ale ciągnęło mnie. Wiedziałem, że muszę, że stanie się „coś”. Nie wiem, co.
Patrzyłem na te buty, fantazjując o szpicu, o palcach z francuskim pedikiurem, o francuskim...
Samolot podchodził do lądowania. Obudziłem się.
Ominęła mnie wilgotna chusteczka do przetarcia twarzy. Jak większość pasażerów, wyglądałem przez okno, usiłując dostrzec znajome widoki - kawałek wybrzeża, szarobure pasiaki pól i poletek, zarysy bloków, latyfundia popegeerowskie i wreszcie ten sam i nie taki sam Ursynów.
Pasażerowie nagrodzili oklaskami pilota i opatrzność. Już po wszystkim.
Byłem tu. Sam. Pierwszy raz po rozstaniu z Helen.
25E zakładała obrączkę. Patrzyła na mnie tak, jakby żałowała straconej życiowej szansy.
Taak, jeszcze przez parę minut mogłem fantazjować.
Tydzień wcześniej zabrałem ostatnie rzeczy z mojego - już nie mojego - domu przy Tiffin Road w Oakland. Helen nie wpuściła mnie do środka, sama przytaskała osiem kartonów z książkami przed drzwi, po czym zatrzasnęła je symbolicznie i patetycznie.
- Pan co, Polak?
Pogranicznik wyrwał mnie ze stuporu. Nie pamiętam, jak znalazłem się w kolejce. Spojrzałem na niego zdumiony, bo pierwszy raz ktoś tak sprawdzał moje obywatelstwo. Oficer z pagonami upstrzonymi dystynkcjami, o których nie miałem pojęcia, postukiwał moim niebieskim paszportem, patrząc wyczekująco. O co chodzi?
- Też - odparłem.
- To co mi pan tu daje? Tu jest Polska, pan Polak, trzeba okazać polski paszport. Inaczej mogę pana nie wpuścić.
I dalej patrzył, jakby czekał, co zrobię. Czy się wydrę? Czy zaskomlę?
- Proszę. - Wręczyłem dziewiczą czerwoną książeczkę.
Żeby mi tak więcej nie robić, bo będą kłopoty. Następny! Machnął ręką, żeby iść, bo furtka otwarta.
Amerykanin za dychę - dodał, wiedząc, że usłyszę.
Ano za dychę. Na dodatek głupi.
W tym tygodniu powinienem był się zająć rozpakowywaniem tego, co leżało pod ścianami w nowym mieszkaniu w Redwood Shores. Powinienem był przynajmniej przejrzeć raporty sprzedaży mojego poprzednika, jego z pewnością godną podziwu segmentację klientów i pomysły na nowe usługi.
Jak można zaczynać nową pracę i po tygodniu iść na urlop?
To się musi skończyć katastrofą. A ja, po telefonie macochy i dwóch godzinach szukania w internecie tanich połączeń do Polski, znalazłem te tylko całkiem drogie - tuż przed polskim majowym długim weekendem nie było już innych biletów.
- Pan pozwoli tutaj.
Celnik wyskoczył zwinnie z jakichś zakamarków i wskazał palcem mój worek z demobilu (tak, tak - lubię te rzeczy). Trzeba było kupić walizkę. Nie byłoby problemu.
- Co pan wwozi do Polski?
- Nic specjalnego. Bieliznę, koszule, skarpetki, orzeszki piniowe, aspirynę... - wyliczałem zaskoczony.
25E przeszła obok, starannie unikając mojego spojrzenia, jakby przyłapali mnie co najmniej na przemycie narkotyków, dziecięcej pornografii i cholera wie, czego jeszcze.
- Proszę otworzyć worek.
Otworzyłem. Celnik zaczął szperać. Ja bym na jego miejscu nie grzebał w bieliźnie bez rękawiczek. Kto wie, czy i kiedy prana. Rozczarowany oddał mi worek. Usłyszałem, że jestem wolny. Tak jakbym nie był. Poszedłem dalej zielonym korytarzem. 25E zniknęła w tłumie witających. Zawsze marzyłem, by ktoś mnie oczekiwał na lotniskach, witał, rzucał się na szyję. Tak było i tym razem. Czego się spodziewałem? Że ktoś wyjedzie po mnie bryczką z Białegostoku? Czemu nie?
Taksówka. Dworzec Centralny. Bilet. Ile? To chyba za samolot? Peron. Aromat raju utraconego.
W okolicach Małkini zatęskniłem za herbatą. W Łapach spałem, trzymając za szpic na zawsze utraconą 25E.
Pojechałem taksówką do nowego mieszkania moich starych. Właśnie się przeprowadzili i była to słuszna decyzja. Zaraz po przejściu na emeryturę uciekli z ósmego piętra wielkopłytowego mrówkowca przy niegdysiejszej ulicy Podedwornego.
Dobrze zrobili, ale ja jestem sentymentalny. Wolałem ich gierkowskie mieszkanie i swój pokój ze szczeliną pomiędzy płytami. Ileż razy fachowcy ze spółdzielni ją smołowali, pakowali tam wszystko z wyjątkiem odpadów nuklearnych - zimą i tak wiało mrozem. Ale to było moje okno na świat. Na ścianie przy amerykance wypisałem maleńkimi literkami swoje imię.
Nowe, podobne wielkością mieszkanie (tym razem na dwie osoby, bo minus ja i moja siostra) było przede wszystkim parterowe i nie budziło żadnych uczuć ani wspomnień. Było trochę tak, jakbym spotkał się z ojcem i macochą w apartamencie hotelowym z kuchnią. Ale tylko do obiadu.
W połowie powitalnej pomidorowej z ryżem Danka, żona mego ojca, oświadczyła radośnie:
- Na kolację zaprosiliśmy kogoś, kogo koniecznie musisz poznać!
- Tak? - zdziwiłem się tylko trochę uprzejmie.
Może to jest ta przygoda? 25E? Rzuciłem ukradkowe spojrzenie mojej młodszej siostrze, Jolce. Pokiwała głową, ciężko wzdychając. Raczej nie.
- Pewnie nie pamiętasz młodszej córki Paprockich. - Pamiętałem. - Jest teraz lekarzem weterynarii, ma własną lecznicę, niecałe trzydzieści lat. No i panna!
Danka uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
- Stuprocentowa dziewica - wtrącił ojciec, przerywając na chwilę siorbanie.
Przez chwilę nawet ja się rozmarzyłem.
- Sprawdzałeś? - mruknąłem, zanim zdążyłem się ugryźć w język.
Ale ojciec nie słyszał, zajęty przeżuwaniem ryżu, a minę miał taką, jakby to stuprocentowe dziewictwo panny Paprockiej młodszej nie tylko osobiście sprawdził, ale i nadwyrężył. Jolka zacisnęła usta, z trudem powstrzymując chichot, i na wszelki wypadek dolała sobie zupy. Czy powiedziałem, że pomidorowa to moja ulubiona zupa? Mogę ją jeść hektolitrami.
- Wiem, że ja nic nie rozumiem - zaczęła Danka - ale gdybyś po prostu z godnością przyjął i uszanował wybór Helen, tak jak ci mówiłam, nie byłoby całego tego...
No i wyszło, poszło, wypsnęło się.
Po co ja tu przyjechałem? Żeby znowu słuchać mniej lub bardziej wyrafinowanych aluzji do wstydu, jaki przyniosłem rodzinie swoim rozwodem. W tej rodzinie? Rozwód? Małżeństwo się kończy, kiedy jedno z małżonków umiera, a nie, gdy się komuś odwidzi.
Przyglądałem się Dance przez pusty kieliszek po wódce. Patrzyła w bok. Kryształ z czasów późnego Gierka rozmnożył ją, powywracał do góry nogami, wydłużył śmiesznie jej nos, i tak ostry jak dziób. Zastanawiałem się, czy w tej sytuacji powinienem się upić, czy wprost przeciwnie.
- Danka, co ty wygadujesz?! - nie wytrzymała moja siostra. - Rozmawiałyśmy o tym tysiąc razy. Marcin naprawdę nie miał wyboru.
Moja siostrzyczka. Wstawiła się za mną. Chyba pierwszy raz w życiu.
Spotkam się z nią - odezwałem się pojednawczo. - Z Magdą Paprocką. To może być nawet zabawne. Ale nie dzisiaj. Nie będzie mnie na kolacji. Idę do szkoły.
Dzisiaj? Tak od razu po przyjeździe? - skrzywiła się Danka. - Niemożliwe.
Mówiłem, zapisuj w kalendarzu - burknął ojciec. - Po to ci go kupiłem.
Zapisałam - odparła niepewnie.
Trudno. Sama otworzyła kopertę z zaproszeniem na jubileusz mojego liceum, przysłanym na ich stary adres, bo nikomu z organizatorów nie chciało się szukać mnie dalej.
Uśmiechnąłem się do siebie. Naprawdę przyjechałem do domu. Nic się nie zmieniło. Nie szkodzi, że siedzę przy innym stole, że Danka nie krząta się po starej ślepej klitce, tylko głośno, o wiele za głośno przestawia garnki w całkiem dużej kuchni z widokiem na ulicę Kraszewskiego. Nieważne, że to nowe miejsce. Wszystko zostało po staremu.
Kończyłem drugie danie, marząc tylko o jednym.
- Wychodzę - mruknąłem, podając Dance talerze ze stołu.
Ojciec jeszcze pracowicie jadł, łowiąc oczami niewidzialne mięso w zupie.
- A deser? - zapytała, już na amen obrażona.
- Zjem potem.
Uciekłem. Jak zwykle.
Chciałem zbiec ze schodów, zeskakując po kilka stopni na raz. Ale nie starczyło ich nawet na rozbieg.
Jak ona to powiedziała? „Gdybyś uszanował wybór Helen”...
Ależ uszanowałem! Nasze rozstanie było prostą konsekwencją jej wyboru.
Ja też musiałem wybrać i zdecydować, co dalej. Do końca życia nie zapomnę rozmowy w gabinecie terapeuty, pierwszej, na której moja żona odpowiedziała uczciwie na kilka istotnych pytań, kończąc tym definitywnie nasze małżeństwo.
Podobno prawda wyzwala, ale wtedy, kiedy Helen w końcu wydusiła ją z siebie, nie poczułem się wolny. Przytłoczyła mnie - nawet nie prawda o mojej żonie, tylko myśl, jak będzie wyglądała reszta mojego życia, jeśli zostanę przy tym, co jest.
Działo się to zaledwie w pół roku po śmierci Andrzeja Maziuka, mojego wspólnika i przyjaciela, jedynej osoby na świecie, która nigdy mnie nie zawiodła, „cierpliwego ucha” w każdej sprawie, potwora o nieziemskim intelekcie i zerowej wyporności alkoholowej.
Andrzej, Andrzej - ty durniu sentymentalny. Dlaczego nie grzmisz teraz, bohaterze?
Zabił się na jednym z najtrudniejszych zakrętów dosyć zdradzieckiej Old La Honda Road. Mało kto o niej wie, nawet w północnej Kalifornii. Jeżdżą nią motocykliści i desperaci spragnieni mocnych wrażeń. No i jeździliśmy my z Maziukiem.
Stało się to w dniu jego urodzin. Jechał na spotkanie ze mną w Half Moon Bay.
Pamiętam ten dzień w czerni i bieli, nie mam pojęcia czemu. Może dlatego, że kiedy umawiałem się z nim telefonicznie, jednocześnie obserwowałem Helen w czarnym trykocie ćwiczącą kickboxing na tarasie.
- Andrzej, musimy pogadać - powiedziałem. Nie zauważyłem, nie usłyszałem ciszy, jaka zapadła po drugiej stronie, mówiłem dalej: - Nie o biznesie. Ostatnio masz jakby trochę mniej zleceń niż w zeszłym roku o tej porze, ale to pryszcz. Spotkajmy się w Half Moon Bay w MCoffee, powiedzmy, jutro o dziewiątej na śniadaniu. Jest jedna sprawa.
Przez okno widziałem, jak Helen zdejmuje trykot i kładzie się na zaczerwienionych z podniecenia deskach tarasu. Właściwie więc powinienem zapamiętać tę scenę na biało - czerwono. Patriotycznie. Dziwne.
- Nie, nic się nie stało - odpowiedziałem Andrzejowi, owładnięty marzeniem, by choć na chwilę stać się deską, na której leży moja żona. - Jutro zobaczysz.
Nie zobaczył. Czekając na niego w MCoffee (kiedyś ta przytulna kawiarnia z lodami na wynos nazywała się McCoffee, ale nie spodobało się to McDonaldowi), nie poczułem wibrowania telefonu. Andrzej zostawił mi wiadomość, którą nie byłem w stanie podzielić się z koronerem, policją i... jego siostrą:
„Marcin, to wszystko nie tak. Przepraszam. Może kiedyś ci wyjaśnię. Przepraszam”.
Tyle po nim zostało.
I kiedy mi to wyjaśnisz, Andrzej?
Świat zawirował inaczej. Trzy miesiące później uruchomiłem procedurę upadłościową naszej firmy konsultingowej. Mówiąc „upadłościowa”, mam na myśli swój własny upadek woli. Nie miałem ochoty ani pary do tego, żeby ciągnąć to w pojedynkę. Miałem żal do Maziuka. Biłem się z tym uczuciem, bo jak można mieć żal do kogoś, kto się wyniósł na tamten świat. Czy wierzyłem w tamten świat? Czy dziś w niego wierzę?
Maziuk, ty wuju bolesny! Tylko ja się domyślam, co naprawdę się wydarzyło na tym zakręcie. I po cholerę mi ta niejasna świadomość, to męczące przeczucie, które nigdy nie stanie się pewnością? Jak ja mam teraz żyć? Co mam powiedzieć twoim rodzicom? Siostrze? Co ty sobie wtedy, durniu, myślałeś? Dlaczego?
Ktoś mi powiedział, że jest praca w oddziale Toda Global Security w San Jose i jakimś cudem wylądowałem tam jako manager w dziale Risk Management. Znowu stałem się najemnikiem. Przez ciebie, Andrzej, przez ciebie.
Dużo, za dużo wtedy myślałem - nie tylko o Maziuku i jego dziwnym, pokręconym życiu, które wyprostowało się na kilka sekund spadania trzydzieści metrów w dół. Moje życie - jakkolwiek by patrzeć - wreszcie nie było pokręcone. Po latach chudych i niepewnych przyszły lata stabilne, choć nie przesadnie tłuste. Niby nie musiałem niczego sobie udowadniać ani o nic walczyć, tylko z każdym dniem czułem coraz mocniej, że - nieważne jak to brzmi - żyję życiem nie swoim.
Ale to i tak była ta lepsza połowa prawdy.
Trudno było mi się zorientować, gdzie jestem.
Kraszewskiego, zabudowana niskimi blokami o chropawych tynkach, nie zachowała nic z dawnej atmosfery - za dnia sielskiej, zakapiorskiej po zmroku - prawdziwego ducha starych Bojar. Niczego nie ułatwiała monstrualna bryła nowego kościoła, który tylko od frontu wydawał się proporcjonalny do reszty zabudowań.
Jak można wybudować ludziom coś takiego przed samymi balkonami? Czy za każdym podniesieniem muszą odrywać się od komputerów, obiadów, kłótni i padać na kolana, bo rzecz się dzieje kilka metrów od ich sypialni?
Skręciłem w Przygodną, nie wiem, czy nie ostatnią na Bojarach gruntową ulicę, niemiłosiernie wyboistą, tu i ówdzie litościwie podsypaną gruzem i chyba popiołem z pieca. Po takich czarnych bojarskich drogach straszył niegdyś Woropaj na wózku zaprzężonym w białego, chudego konia. Wszystkie okoliczne dzieciaki bały się jego długiej brody, rozwianych włosów z grubym kosmykiem przyozdobionym pierścionkami dyndającymi nad przekrwionym okiem, jego pijackich krzyków i bełkotu.
Widziałem go raz czy dwa, jak zabierał resztki z kuchni w moim przedszkolu. Tak jak wszyscy gapiłem się na te pierścionki. Raz popatrzyłem mu w oczy i zobaczyłem ciepły błysk. Zachciało mi się wtedy zostać pomocnikiem Woropaja - stąd pewnie moja kilkuletnia fascynacja zawodem śmieciarza. Potem mi przeszło.
Nogi same zaniosły mnie na koniec Koszykowej, aż pod zjedzoną przez osiedle mieszkaniowe Skorupską, pod dom Maziuka, ściślej mówiąc, pod dom rodziców Maziuka.
Stał na swoim miejscu, krzywym płotem wyznaczając róg ulicy, z której pozostała tylko jedna strona. Ten sam dom, nadal niebieski, choć zapuszczony i upokorzony zwycięskimi blokami i pałacami o plastikowych uchylnych oknach. Wpatrywałem się w drzwi z klamką jak w starym kościele - wygiętą niby pogrzebacz. Ale nie pojawił się w nich Maziuk ze swoim nieśmiertelnym chlebakiem po masce gazowej.
Usiadłem na tych samych brudnawych schodach, na których zakończył się tamten sylwester. O północy wygłosiłem wtedy jakiś przejmujący, depresyjny toast, spełniony ruskim jabcokiem z bąbelkami. Zaraz potem, w odpowiedzi na ten toast, Maziuk wytargał z pokoju starych przedpotopową maszynę do pisania, taką z wielkim wałkiem do sprawozdań księgowych. Uroczyście spisaliśmy, to znaczy Maziuk spisał, naszą noworoczną deklarację rewolucyjno - anarchistyczną. Czytaliśmy to głośno, na baczność. Pamiętam, jak staliśmy tacy niewinni, tacy beznadziejni, hardzi i przestraszeni...
Przypomniało mi się, jak siedziałem trochę przejedzony, bez kaca, bo wódki jak na lekarstwo, gospodarz abstynent, a meliny, nawet na Bojarach, w głębokiej konspiracji. Przez pół godziny obejmowałem Daszę, która żaliła się, że musi walczyć z matką, bo za nic nie chce jej puścić na studia do Warszawy. Siedziałem, przyrastając nieubłaganie do lodowatego betonu, a w głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: to najstraszniejszy sylwester w moim życiu.
Byłem wtedy mocno zdołowany, tym bardziej że za pięć miesięcy miałem zdawać maturę i nie miałem pojęcia, co do tej pory zafunduje mi los. Ale najstraszniejsze było to, że już szósta rano, pełno śniegu, jakieś pierwsze autobusy odzywały się jękliwie na wybojach starej ulicy Piasta i trzeba wracać do rzeczywistości. Czekał świat, w którym kobiety - ech, wtedy jeszcze dziewczyńskie dziewczyny - omijały mnie szerokim łukiem, a ja za cholerę nie wiedziałem, o co chodzi.
Siedziałem przy Daszy, obejmując ją, dotykałem kolanami jej kolan, rozmawialiśmy o przyszłości, chyba wtedy jej pierwszej powiedziałem, że chcę zdawać na socjologię w Warszawie, siedziałem jak kołek, zamiast potrząsnąć nią i wreszcie powiedzieć... No właśnie, co? Co mogłem powiedzieć tej dziewczynie ukrywającej się za wielkimi okularami? Może gdybym wtedy wiedział, że czai się za nimi taka sama samotność i niepewność...
Ale o tym dowiedziałem się dużo później. Wtedy zasłoniłem się dymem z extra mocnego.
Nie, nie rozmyślałem o tamtym sylwestrze aż tak długo. To był rozbłysk, flesz - schody, zmęczona twarz Daszy z trzema pryszczami na policzku i okularami - zaparowanymi, a może załzawionymi.
Zaraz potem trzasnęły drzwi wejściowe i na schodach ukazała się nieznana mi kobieta w podomce w jaskrawe słoneczniki i jasnej chustce zakrywającej włosy.
A co, to już nie ma gdzie siedzieć? - zapytała z tą jedyną w swoim rodzaju nutą agresji, z jaką w tej części świata wita się nieznajomych i strudzonych pielgrzymów. - Szuka kogo?
Dzień dobry pani - wyprostowałem się powoli. Stojąc nieruchomo na szczycie schodów, nadal nade mną górowała. Poczułem się jak czwartoklasista. - Zastałem panią Maziuk?
Wyprowadziła się do bloków stara Maziukowa - zaterkotała, nieco uspokojona.
Do tych tutaj? - machnąłem ręką w kierunku szarzejących wielkopłytowców na Piasta.
Panie, aż na Zielone Wzgórza ją poniosło, gdzieś za Wrocławską ulicę, bliżej córki.
Czyli pani jest nową właścicielką - zagaiłem radośnie i od razu uświadomiłem sobie, że kulą w płot.
A bo co? - zjeżyła się kobieta. - Z urzędu przyszedł?
Nie, nie, do widzenia - wymamrotałem, cofając się na chodnik pod jej czujnym spojrzeniem.
Może to i dobrze, że nie spotkałem matki swojego przyjaciela. Mała była, ale bojowa, a właściwie - jak wiele kobiet z jej pokolenia - ogólnie wkurwiona z natury. Wystarczył drobiazg, byle co, samo wejście czy wyjście, a wściekłość ulewała się z niej jak mleko z oseska, samoistnie.
Bywała męcząca, kiedy co jakiś czas uznawała, że demoralizuję Maziuka, to znaczy zawracam mu głowę byle czym, a on do wyższych celów został spłodzony. Na ogół chodziło o naszą neoromantyczną, młodopolską, młodopoetycką działalność, hm, społeczną, w którą zdarzało nam się angażować aż po świt dnia następnego.
Jazgotała wyzwiska tym swoim cieniutkim, ale przenikającym do kości sopranem bohaterskim, potrafiła naprać po pysku, jednego i drugiego, bez różnicy, ale zawsze wolałem to niż wieczną depresję mojej matki, a potem zjadliwe komentarze macochy. Wolałem te wrzaski, niezniszczalne kretonowe fartuchy i obrywanie mokrą ścierką, a, i jeszcze babkę ziemniaczaną ze skwarkami, od której dzisiaj pewnie wybuchłaby mi wątroba.
Wydawało mi się, że jestem gotowy na spotkanie z matką Andrzeja, ale właściwie odetchnąłem z ulgą.
Jeszcze zdążę dostać po mordzie, pomyślałem - wszak na sto procent zasłużyłem, skoro Maziuk ustanowił mnie wykonawcą swojego testamentu. A kogo innego miał wybrać?
Spojrzenie jego siostry, która przyleciała do Kalifornii, by zabrać ciało w zalutowanej trumnie, dało mi już przedsmak tego, co sobie o mnie myśli osierocona rodzina. Zupełnie jakbym to ja ściągnął Maziuka do Stanów po tym, jak dwukrotnie nie dostał się na aplikację adwokacką. I jeszcze osobiście wręczył mu zieloną kartę, zaledwie pięć lat później.
Na jedynym zdjęciu z czasów licealnych, jakiego udało mi się nie zgubić podczas przeprowadzek, stoimy całą klasą przed głównym wejściem do szkoły, stłoczeni pomiędzy dwiema z czterech białych kolumn. Wszyscy spokojnie spoglądają w obiektyw, tylko ja patrzę gdzieś w bok. Nie mam pojęcia, co takiego odciągnęło wtedy moją uwagę, ale to bez znaczenia. W końcu tak samo patrzę na większości zdjęć z dorosłego życia. Jakbym za każdym razem zadawała komuś stojącemu za kadrem to samo pytanie: co ja tutaj robię?
Jeszcze w pociągu z Olsztyna do Białegostoku zastanawiałam się, czy zawracać sobie głowę jubileuszem szkoły. Próbowałam namówić Elkę, żebyśmy na dworcu od razu przesiadły się w osobowy do Czarnej Białostockiej. Wczesnym popołudniem byłybyśmy w Bączynie, najpiękniejszym miejscu na ziemi, gdzie mąż Elki kończył właśnie remont chałupy.
W ubiegłym roku obie z moją córką uczestniczyłyśmy w wielkiej akcji odgruzowywania i odskrobywania starego siedliska z krzyżem, co chronił od wody, ognia i powietrza. Do Bączyna mogłam jeździć pod dowolnym pretekstem i o każdej porze roku, bez względu na niewygody. Tam czułam się na miejscu. I tak strasznie zazdrościłam Elce.
Gdyby nie upór Elki, która jak zwykle potrzebowała towarzystwa, by wystawić nos za drzwi, nie poszłabym na to żałosne szkolne spotkanie, mimo wyraźnego przeczucia, że tam jest dzisiaj moje miejsce. Już tyle razy rakiem wydobywałam się z malin i manowców, na jakie prowadziły mnie moje „wyraźne przeczucia”, że naprawdę nie miałam powodu im ufać.
Poza tym nie lubię podróży wstecz. Za dużo stacji bolesnych po drodze. Chyba już nie przepadam za ludźmi.
Miałam zajrzeć na jubileusz tylko na godzinę, dwie. Byleby pojawić się już po przemówieniach, sztandarach i jak zwykle fałszywie odśpiewanym hymnie szkoły, co „znów rozpoczyna swój złoty wiek”. Specjalnie poszłam pieszo przez Bojary, nadal niepewna, czy chcę, czy nie chcę tam dojść.
W połowie Skorupskiej napotkałam kota wylegującego się na resztce muru, a może fundamentu. Był niezbyt duży, niezbyt pręgowany, ale z uśmieszkiem w oczach. Wiedziałam, że jeśli ruszę dalej, pójdzie za mną. I poszedł. Niedaleko, wzdłuż krzywego ogrodzenia, na drugą stronę Koszykowej, pod dom pomalowany na niebiesko.
Przyprowadził mnie do miejsca, które dobrze znałam. Tu mnie witano początkowo podejrzliwie, potem jak rodzinę. Tu się czułam bezpieczna, najedzona, wygadana i nawet niezbyt samotna. To te schodki przeleciałam dwoma susami, by objawić Maziukowi i jego matce, że dostałam się na „lalki”. Pamiętam, jak Andrzej pocałował mnie nieoczekiwanie, a potem, zmieszany, zakrył mi oczy ręką i kazał wyobrazić sobie moją pierwszą rolę.
Ostatni raz byłam tu w głębokiej ciąży. Matka Maziuka trzymała mnie na progu. Płakała. Nie wiedziałam dlaczego. Andrzeja nie było. Potem spotkałam go już tylko raz, w Horteksie. Przyszedł z Marcinem i jego amerykańską żoną.
- Szuka kogo? - zapytała kobieta w chustce wyglądająca przez parterowe okno ozdobione resztkami waty do uszczelniania. Tak jakby otworzyła je pierwszy raz po zimie.
-...
madziaun