O BITWIE POD MAELDUN I O TYM, CO Z TEGO WYNIKŁO.doc

(65 KB) Pobierz

ęęłęóO BITWIE POD MAELDUN I O TYM, CO Z TEGO WYNIKŁO

OWEJ WIOSNY wiele budowano statków na wybrzeżach Północy i smołowano dna takich, które od dawna już schły wyciągnięte na brzeg. Zatoki i przesmyki wypluwały cale chmary okrętów z królami i ich gniewem, a latem na morzu panował wielki niepokój. Styrbjorn popłynął wczesną porą w górę Bałtyku z. wielu okrętami o załogach z Jomsborga, Bornholmu i Skanii. Zawinął do Malaren i dotarł do równiny koło Upsali. Tam doszło między nim a królem Erykiem do starcia. I tam też Styrbjorn padł zaraz na początku bitwy, a mówiono, że padł śmiejąc się. Kiedy bowiem ujrzał nacierające wojsko Swijów, uszykowane starodawnym sposobem za końskimi łbami, niesionymi wysoko na drągach, z samym królem Erykiem jadącym pośrodku szyku w starym, świętym wozie zaprzężonym w woły, odrzucił głowę wstecz i wybuchł donośnym śmiechem. W tym momencie nadleciał oszczep, który go trafił pomiędzy brodę i brzeg tarczy i przebił mu gardło. Złamało to ducha u jego ludzi i niektórzy z nich natychmiast rzucili się do ucieczki. A król Eryk osiągnął wtedy wielkie zwycięstwo. Potem zaś król Sven Widłobrody zapędził się między wyspy duńskie z okrętami z Fyn i Jutlandii, aby pojmać króla Haralda, który siedział tam licząc wpływy z podatku śledziowego w Skanor. Bo król Sven miał już powyżej uszu tego, że ojcu wcale nie śniło się umierać. Ale król Harald umknął na Bornholm, gdzie udało mu się skupić swoje okręty. Tam też doszło między nimi do ostrych bojów, aż wreszcie król Harald zraniony uciekł do Jomsborga. W wielu stronach duńskiego państwa zapanował wtedy zupełny chaos i rozprzężenie. Bo jedni trzymali za królem Haraldem, drudzy za królem Svenem, inni zaś chcieli dopomóc własnemu szczęściu, gdy kraj leżał bezpańsko rozdarty między walczących z sobą królów. Kiedy jednak lato doszło do zenitu, nadpłynął z Upsali król Eryk z siłą, jakiej Swijowie dotychczas jeszcze nigdy nie zdołali wystawić, pędząc przed sobą niedobitki floty Styrbjorna, które plądrowały swijskie wybrzeże, aby pomścić śmierć swego pana. Eryk chciał się zemścić tak na królu Haraldzie, jak i na królu Svenie za pomoc udzieloną Styrbjornowi. I wielu uważało, że nie warto opierać się temu, który pokonał Styrbjorna i którego zaczęto teraz nazywać „Zwycięskim". Eryk ciągnął w ślad za Svenem, gdy ten wycofywał się z powrotem na wyspy i do Jutlandii, i gdzie tylko przyszedł, osadzał swoich własnych jarlów. Wkrótce też rozeszły się słuchy, że król Harald zmarł z ran w Jomsborgu jako bezdomny wygnaniec bez ziemi, opuszczony przez szczęście, które mu dawniej tak sprzyjało. Ale walka toczyła się dalej między dwoma pozostałymi. Król Eryk miał przewagę, lecz król Sven twardo mu się opierał. Mówiono, że dworzyszcze
w Jellinge przechodziło kilka razy z rąk do rąk. Powszechnie jednak przypuszczano, że to najprawdopodobniej król Sven zdążył pierwszy dobrać się do skrzyń ze srebrem króla Haralda. W Skanii siedzieli wielmoże, którzy niewielką mieli ochotę mieszać się do tego wszystkiego i raczej woleli, aby królowie załatwili swoje spory na własną rękę, tak aby oni sami mogli zajmować się sprawami, które się bardziej opłacały. Wśród nich znajdował się Thorkel Wysoki, który niezbyt pragnął zostać wasalem króla Svena, a jeszcze mniej chciał się pogodzić z tym, aby z mniejszą niż dotąd władzą siedzieć pod panowaniem króla Eryka. Rozesłał więc między hóovdingów i wielkich kmieci zapowiedź, że zamierza wypłynąć w świat do Fryzji i Anglii, jak tylko zbierze dobrą drużynę. Wielu przypadł ten pomysł do smaku, ponieważ Thorkel był bardzo lubianym hovdingiem, a od czasu gdy uszedł z życiem z Hjarungavaag, uważano też, że szczęście mu sprzyja. Pozbawieni wodza woje z wyprawy Styrbjóma, którzy uszli przeć królem Erykiem, przyłączyli się do niego także i niebawem w cieśninie pod Hven stały pod jego dowództwem dwadzieścia dwa okręty. Lecz mimo to nie uważał się jeszcze za dostatecznie silnego, aby wypłynąć na morze. Jednym z tych, co się tam do niego przyłączyli, był Rudy Orm, syn Toste z Kullen, który przywiódł wielki i dobrze obsadzony załogą okręt. Thorkel znał go jeszcze z uczty świątecznej u króla Haralda i powitał go z radością. Ormowi szybko znudziło się siedzieć w domu i porać z krowami
i parobkami. Trudno mu było także wytrzymać przez dłuższy czas w zgodzie z Osą, jakkolwiek ta pragnęła zawsze tylko jego dobra. Uważała go wciąż jeszcze za niedojrzałego chłopca i stale zasypywała dobrymi radami, jak gdyby nie miał własnego zdrowego rozsądku. Niewiele się przydawało tłumaczenie, że od dawna już przywykł decydować nie tylko o sobie, ale i o innych, a gorliwość, z jaką starała się nakłonić go do ochrzczenia się i ożenku, nie przyczyniała się również do poprawienia humoru i do zadowolenia z. pobytu w domu. Wieść o zgonie króla Haralda przyniosła im obojgu wielką ulgę. Kiedy bowiem Osa usłyszała po raz pierwszy, jak to właściwie było z Toke i jego kobietą, ogarnął ją strach. Sądziła, że powinni sprzedać zagrodę i przenieść się do jej ojcowizny na północy w lasach nad granicą Smalandii, aby czuć się bezpieczniej przed gniewem króla Haralda. Strach ten skończył się wraz ze śmiercią Haralda. Ale Orm nie mógł się jednak pozbyć myśli o Ylvie i to właśnie było stałym źródłem jego trosk. Często zastanawiał się, jak jej się powodzi po śmierci ojca. Czy król Sven stanowi teraz o jej przyszłości i zamierza wydać ją za jednego ze swoich berserkerów, czy też może wpadła w ręce Swijów, co nie wydawało mu się wcale dużo lepsze. Wobec wrogich uczuć, jakie żywił do niego Sven, nie widział Orm żadnego sposobu jej odzyskania, a przynajmniej dopóty, dopóki na wyspach panował zamęt. Osie nie powiedział dotychczas nic o Ylvie, aby uniknąć wszelkiego niepotrzebnego gadania, którego można się było wtedy spodziewać. Ale niewiele na tym zyskał, Osa znała bowiem w okolicy wiele dziewcząt, które mogły się dla niego nadawać. A ich matki nosiły się też z tymi samymi co ona myślami i zjawiały się z córkami w odwiedziny, aby pokazać je świeżo, wymyte, z czerwonymi nitkami jedwabiu wplecionymi w warkocze. Dziewczęta przychodziły ochoczo i siedziały odziane w brzęczące ozdoby wypinając strome piersi i ukradkiem wielce mu się przyglądając. U Orma jednak nie można było zauważyć zbytniego zapału, bo żadna z nich nie przypominała mu YIvy ani też nie była ta żywa i wygadana jak ona. I Osa zaczęła się wnet niecierpliwił uważając, że nawet samemu Oddowi nie było chyba trudniej dogodzić. Dlatego też, gdy przyszła zapowiedz, że Thorkel zamierz wybrać się w obce strony na wielką wyprawę, Orm nie dbają wiele o jej łzy, natychmiast postarał się o dobrą łódź i powiadomił o swoich planach sąsiadów. Wszyscy wiedzieli, że był doświadczonym żeglarzem i że przywiózł do domu dużo złota ze swoich wypraw, toteż nie było mu trudno zebrać doborową załogę. Osi powiedział, że tym razem nie będzie chyba za domem tak długo jak poprzednio i że potem ustatkuje się już i zostanie na dobre kmieciem. Ona zaś płakała mówiąc, że nie potrafi żyć w takie trosce i opuszczeniu, ale Orm odpowiedział jej na to, że pożyj dużo dłużej od niego i będzie jeszcze pomagać chłostać jego wnuki. Wtedy rozpłakała się jeszcze bardziej, po czym się rozstali i Orm odpłynął do Thorkela. Podczas gdy Thorkel ociągał się jeszcze z wyruszeniem na morze czekając na pomyślny wiatr, z południa nadpłynęła o wiosłach flota złożona z dwudziestu ośmiu okrętów, a po znakach i stewach łodzi widać było, że to Swijowie. Pogoda była spokojna, dobra do boju i obie stromy przygotowywały się do bitwy. Thorke oznajmił jednak obcym, kim jest i że chciałby pomówić z ich hovdingami. Tych było dwóch o jednakowej władzy. Jeden nazywał się Jostein i pochodził z Uplandii, drugi zaś, Gudmund, był Ostrogotem. Płynęli do króla Eryka, aby dopomóc mu w plądrowaniu. Danii, i pytali Thorkela, czego jeszcze chciałby się od nich dowiedzieć.
- Jeśli dojdzie między nami do boju - rzekł Thorkel - mało zyska na tym tera który zwycięży, a wszyscy doznamy wielkich strat w ludziach. I nie zmieni tego fakt, że to przypuszczalnie ja uzyskam przewagę.
- Mamy o pięć łodzi więcej od ciebie - odparli przybysze.
- Ludzie moi są wypoczęci i dopiero co zjedli poranny posiłek - odpalił Thorkel - wasi zaś zmęczeni są wiosłowaniem, a wtedy trudniej władać oszczepem i mieczem. Moglibyśmy jednak postąpić inaczej, co przyniosłoby korzyść nam. wszystkim. Istnieją bowiem kraje, gdzie plądrowanie opłaca się lepiej niż w Danii.

- Przybyliśmy tu, aby dopomóc królowi Erykowi - rzekł Uplandczyk.
- Niech i tak będzie - odrzekł Thorkel. - I jeśli będę się z wami bić, to i tak król Sven z tego skorzysta. Natomiast jeśli nie będziemy się bić, lecz razem popłyniemy tam, gdzie wiele można zyskać, wtedy zrobimy dla naszych królów tyle samo, jak gdybyśmy się tu nawzajem wybili do nogi. Bo wówczas wszyscy będziemy z dala stąd, a przecież różnica polegać będzie na tym, że pozostaniemy przy życiu, mając nadto widoki na wzbogacenie się.
- Dobrze dobierasz swoje słowa - powiedział Gudmund - i to, co mówisz, jest rozsądne. Warto może, abyśmy porozmawiali o tym bliżej.
- Słyszałem o was obydwóch jako o wielkich hovdingach i uczciwych ludziach i dlatego nie boję się zdrady, jeśli się spotkamy.
- Znam twego brata Sigvalda — zauważył Jostein — ale od wielu słyszałem, że ty, Thorkelu, nie jesteś taki jak on.
Ustalono więc, że się spotkają na wyspie, na widocznym z wszystkich statków skrawku wybrzeża u stóp stromizny. Josteinowi i Gudmundowi miało towarzyszyć po trzech ludzi, Thorkelowi zaś pięciu, wszyscy przy mieczach, lecz bez oszczepów. Tak się też stało i z łodzi widziano, jak z początku trzymali się od siebie z daleka ze swymi ludźmi skupionymi poza sobą. Potem jednak Thorkel kazał podać piwo, a także wieprzowinę i chleb i wnet zobaczono, jak usiedli społem i zaczęli poufnie rozmawiać. Im bardziej Jostein i Gudmund zastanawiali się nad pomysłem Thorkela, tym lepszy im się wydawał. Gudmund szybko przychylił się do niego. Jostein zrazu wzbraniał się i mówił, że król Eryk potrafi być przykry dla tych, co okazują mu nieposłuszeństwo. Ale Thorkel dużo mówił o dobrych czasach dla śmiałków, którzy wypływają na zachodnie szlaki, Gudmund zaś był zdania, że czas będzie bać się humorów króla Eryka, gdy zajdzie tego potrzeba. Porozumieli się więc, kto ma sprawować władzę i dowodzić podczas wyprawy i jak podzielone zostaną pomiędzy nich łupy, tak aby potem nie doszło do żadnych waśni. A Gudmund mówił, że wieprzowina i rozmowa wywołały w nim silne pragnienie, i wychwalał piwo Thorkela. Thorkel kiwał głową, przyznając, iż jest to co prawda najlepsze piwo, jakim może w danej chwili poczęstować, że jednak nie może się ono równać z piwem w Anglii gdzie rośnie najlepszy chmiel. I Jostein musiał przyznać, że kraj ten wart być musi poznania. Uścisnęli więc sobie prawice na znak zawarcia przymierza i dochowania wiary. A gdy powrócił na okręty, na dziobach łodzi hovdingów zabito trzy owce na ofiarę bogom morza, by użyczyli dobrej pogody i szczęśliwe przeprawy. Cała flota zadowolona była z zawartego układu. A poważanie dla Thorkela, już przedtem duże pośród jego ludzi, wzrosło teraz jeszcze bardziej z powodu mądrości, jaką wykazał. Jeszcze kilka łodzi ze Skanii i Hallandii przyłączyło się do Thorkela i gdy nastał pomyślny wiatr, flota wyruszyła w sile pięćdziesięciu pięciu żagli. Tej jesieni plądrowali Fryzję i tan też przezimowali. Orna dopytywał się u Thorkela i innych, czy nie wiedzą czegoś o domownikach króla Haralda. Kilku z nich obiło się o. uszy, że Jellinge spłonęło, inni znów słyszeli, jakoby biskup Poppon uciszył fale śpiewem psalmów i uciekł potem przez morze, mimo że król Sven bardzo chciał go pojmać. Nikt jednak nie wiedział nit o królewskich kobietach.
2
Od chwili dojścia do władzy króla Etelreda, w Anglii zaczęte wszystko znowu wyglądać tak jak dawniej za czasów synów Lodbroka. Gdy Etelred osiągnął dojrzały wiek i sam objął rządy wnet się stał znany pod mianem Bezradnego, a trudniący się łupiestwem na morzach Normanowie gromadzili się wokół jego wybrzeży, aby dopomóc mu uzasadnić to miano. Zrazu przybywali tam w niewielkich tylko gromadach i szybko ich odpędzano. Gdy bowiem na wybrzeżach, gdzie się pojawiali zapalono sygnałowe ogniska, natychmiast stawała zbrojna odsiecz i odpierała ich, tnąc zaciekle spoza szerokich tarcz. Lecz król Etelred ziewał tylko przy zastawionym stole, zarządzał przeciw Normanom modlitwy i sypiał pilnie z żonami swoich wielmożów. Ryczał gniewnie w komorze, gdy mu donoszono, że długie łodzie wracają znowu mimo modłów. Ze znużeniem wysłuchiwał licznych rad, skarżył się na wielkie wysiłki i nie bardzo wiedział, co począć. Wówczas zaczęły gęstnieć gromady najeźdźców i przybywały coraz częściej, aż w końcu nie bardzo wystarczały przeciw nim siły pospolitego ruszenia. I zdarzało się nawet niekiedy, że większe drużyny Wikingów wdzierały się dobry kawałek w głąb kraju i wracały do łodzi, uginając się pod ciężarem łupów. Rozeszła się fama, która dotarła do wielu uszu, że jeśli chodzi o tłuste jadło i srebro, to dla dzielnych śmiałków morskich, przybywających w dobrej sile, żadne państwo nie może równać się z państwem króla Etelreda. Albowiem od dawna już w Anglii nie plądrowali inaczej, jak na samych tylko wybrzeżach. Dotychczas nie dotarła tam co prawda żadna wielka flota i hovdingowie Normanów nie nauczyli się jeszcze pobierać okupu, w srebrnej monecie ze skrzyń króla Etelreda. Ale w Roku Pańskim 991 chwila ta nadeszła i odtąd nie miało im już braknąć pojętności w tej mierze, dopóki nie brakło króla Etelreda do płacenia. Niedługo po Wielkanocy owego roku, który był piątym panowania króla Etelreda jako pełnoletniego monarchy, zapłonęły ognie sygnałowe na wybrzeżach Kentu. O szarym świcie bladzi ludziska wypatrywali, co dzieje się na morzu, biegali, by ukryć, co się dało, zagnać bydło do lasu i wraz z nim zaszyć się tam w niedostępne kryjówki. A gońcy pędzili co sił w koniach, aby donieść królowi Etelredowi i jego jarlom, że do wybrzeża podeszła największa flota, jaką widziano tam od wielu lat, i że poganie zaczynają już brodzić ku lądowi. Pospolite ruszenie nie zdołało niczego dokazać wobec przybyszów, którzy wdzierali się wielkimi gromadami, plądrując i grabiąc, gdzie się dało. Wielki strach padł na cały kraj i arcybiskup z Canterbury pojechał do króla po pomoc dla swego miasta. Obcy przybysze jednak nabroiwszy przez pewien czas do woli w nadbrzeżnych okolicach i zabrawszy na swoje łodzie wszystko, co tylko wydało im się godne zagrabienia, odpłynęli znowu na morze, kierując się w górę wybrzeża. Po czym wylądowali u wschodnich Saksonów i zrobili u nich dokładnie to samo. Król Etelred i jego arcybiskup Sigerik nakazali teraz modły jeszcze dłuższe niż kiedykolwiek przedtem. A gdy wkrótce potem dowiedzieli się, że poganie spustoszywszy wiele wsi znów odpłynęli na morze, kazali rozdać dary tym księżom, którzy modlili się najgorliwiej, uważając, że na ten raz pozbyli się Bożego, dopustu. Niedługo potem Normanowie dotarli do miasta Maeldun położonego tuż u ujścia rzeki Panta, stanęli obozem na wyspie między dwiema odnogami rzeki i zaczęli przygotowywać się do ataku na miasto. Jarl wschodnich Saksonów zwał się Byrthnoth. Był to mąż słynny w całym kraju, przerastający wzrostem innych, dumny i nieustraszony. Zebrał silne pospolite ruszenie i ruszył przeciw Normanom, aby popróbować innego na nich środka niż modły. Dotarł do Maeldun, minął miasto i pociągnął w kierunku obozu Normanów, tak że tylko ramiona rzeki dzieliły oba wojska. Było mu jednak ciężko przeprawić się do nich za rzekę, a i im było również niełatwo dostać się do niego. Tymczasem nadszedł przypływ morza, który wypełnił rzeczną odnogę, nie szerszą niż na rzut oszczepem, tak że można było przekrzykiwać się głosem przez wodę. Ale nie wyglądało na to, by dało się dokazać czegoś więcej, i wojska stały wyczekująco naprzeciw siebie w zmiennej wiosennej pogodzie. Herold z drużyny Thorkela, mąż biegły w mowie, podszedł wtedy na skraj wody, podniósł w górę tarczę i zawołał na drugą stronę:
- Nieustraszeni żeglarze wysłali mnie, abym wam powiedział te słowa. Dajcie nam srebro i złoto, a pozostawimy was w spokoju. Jesteście bogatsi od nas i lepiej jest kupić pokój za swoje skarby aniżeli potykać się z takimi jak my na miecze i oszczepy. Jeśli jesteście dostatecznie bogaci, nie potrzebujemy się nawzajem zabijać. A gdy się wykupicie, uzyskując w ten sposób pokój dla siebie samych i dla. waszych rodzin i gospodarstw, i dla wszystkiego, co jest wasze, wtedy staniemy się waszymi druhami, wrócimy z wykupem do swoich statków i odpłyniemy stąd, dotrzymując danego słowa. Wówczas wystąpił naprzód sam Byrthnoth, pogroził oszczepem i zawołał:
- Słuchajcie, morscy rabusie, naszej odpowiedzi! Oto są skarby które chcemy wam dać - groty oszczepów i ostre miecze. Źle byłoby, gdybym ja, jarl Byrthnoth, syn Byrthelma, na którego

czci nie ma jednej plamy, nie bronił mego kraju i mojego króla. Tylko groty i ostrza mogą nas rozsądzić i mocno musicie ciąć, zanim znajdziecie tu co innego. Tak stali naprzeciw siebie, aż przyszedł odpływ i wody zaczęły opadać. Wtedy herold Wikingów zawołał poprzez rzekę:
- Dosyć już staliście bezczynnie! Chodźcie do nas, damy wam tu pole. Albo wy dajcie nam pole na waszym brzegu, to my tam przyjdziemy!
Jarlowi Byrthnothowi wydawało się nierozsądnie brodzić na drugą stronę rzeki. Woda w rzece była bowiem zimna i jego ludzie łatwo mogli zesztywnieć, a przemokły rynsztunek mógł stać się ciężki. Spieszno mu było wszakże rozpocząć bój, zanim odczują głód i zmęczenie. Dlatego też zawołał:
- Daję wam pole, przybywajcie więc natychmiast na bój! Jeden Bóg wie, kto z nas je utrzyma.
I tak opowiadał potem skald Byrthniotha, który brał udział w walce i uszedł z życiem:


Wojsko żeglarzy nie zlękło się fal,

Wilki przebrnęły na zachodnią stronę

Przez Pantą, której wody migocą jak stal,

Przenieśli na brzeg drugi puklerze plecione.


Ludzie Byrthnotha stali jak żywopłot z tarcz, a on kazał im wpierw rzucić na wroga oszczepy, a potem ruszyć naprzód i mieczami zepchnąć pogan, do rzeki. Ale Normanowie szybko ustawiali się w szyki wzdłuż brzegu, w miarę jak się przeprawiali przy czym załoga każdej łodzi stanowiła osobną drużynę. A potem podnieśli okrzyk bojowy i pobiegli pędem naprzód z hovdingami swoich statków na czele. Spadł na nich rój oszczepów i niejeden z Normanów padł i został na polu bitwy, inni jednak doszli szybki do przeciwników i starli się z nimi tarcza o tarczę. Nastąpił. tęga rąbanina i podniosła się ogromna wrzawa. I na prawym i lewym skrzydle zatrzymano natarcie Normanów i zaczęto na nich mocno naciskać. Ale Thorkel Wysoki i dwaj hovdingowie którzy znajdowali się najbliżej niego - jednym z nich był Orm a drugim Faravid Svensson, słynny hovding z Zelandii, którego król Harald wyjął spod prawa w całym państwie duńskim i który chodził ze Styrbjornem do Fryzji - uderzyli na drużynę samego Byrthnotha i złamali jej szyki. Thorkel zawołał na swoich, aby zwalili wysokiego męża w srebrnym hełmie, a zwycięstwo będzie ich. Tam też wywiązała się najostrzejsza walka i powstał wielki tłok i ciżba, w której trudno było sobie dać radę ludziom niewielkiego wzrostu. Faravid przedarł się naprzód i obalił męża, który niósł proporzec Byrthnotha, po czym ciął w jarla i zranił go, lecz w tejże chwili sam runął z oszczepem sterczącym mu z pierś spośród rozłożystej brody. Po obu stronach padali teraz gęsto ludzie z pierwszych szeregów i Orm potknął się na porzuconej śliskiej od krwi tarczy i upadł twarzą naprzód na męża, którego dopiero co zabił. W chwili gdy padał, dostał maczugą w kark lecz natychmiast przykryły go tarcze rzucone nań przez najbliższych z jego drużyny po to, aby osłonić mu grzbiet. Gdy się ocknął i przy pomocy Rappa znów dźwignął na nogi walka przeniosła się już dalej i Normanowie mieli przewagę Byrthnoth zginął i wielu z jego ludzi uciekło, inni jednak zwarł się w krąg i, zewsząd otoczeni, wciąż jeszcze walczyli. Thorkel zawołał do nich, przekrzykując zgiełk walki, że daruje im życie, jeśli rzucą broń, z koła okrążonych odkrzyknięto mu jednak:
- Im mniej nas będzie, tym lepiej będziemy mierzyć, tym mocniej rąbać i tym zuchwalej stawać! Walka trwała więc, dopóki nie legli wszyscy, pomieszani z wielu przeciwnikami, dokoła zwłok swego wodza. Normanowie wielce sławili ich męską odwagę. Ale bitwa pod Maeldun, stoczona na trzy tygodnie przed Zielonymi Świętami w owym 991 roku, była wielką porażką króla Etelreda i wielkim nieszczęściem dla jego kraju. Jak szeroko sięgnąć, kraj stał teraz otworem dla najazdu obcych.
3
Normanowie pochowali swoich poległych i wypili na ich cześć i na chwałę swego zwycięstwa. Zwłoki Byrthnotha wydali pogrążonym w żałobie posłom, którzy przybyli, aby zabrać je i wyprawić im chrześcijański pogrzeb, po czym wysłali do Maeldim i innych miast wezwanie o złożenie okupu, który należało zapłacić szybko dla uniknięcia jeszcze gorszych następstw. Cieszyli się wielce na myśl o bogactwach, które już uważali za swoje, i opanowała ich wściekłość, gdy dni mijały, a nikt nie przychodził z poddaniem się i pieniędzmi. Podpłynęli więc pod Maeldun i podłożyli ogień pod palisadę od strony rzeki, po czym przypuścili szturm do miasta, zdobyli je i spustoszyli doszczętnie, wielce się potem martwiąc, że tak dużo spłonęło i niewiele tylko zostało do podziału. Postanowili, że w przyszłości ostrożniejsi będą z ogniem, gdyż przedmiotem ich pożądania było przecież srebro, a nie spustoszenie, w którym srebro przepadało. Z całą gorliwością poświęcili się obecnie ściąganiu z okolicy koni, aby móc szybko dostać się tam, gdzie się ich nie spodziewano. Niebawem zagony rozbiegły się we wszystkich kierunkach, przywożąc z sobą z powrotem do obozu mnóstwo wszelakiego dobra. A w całym kraju panował tak wielki strach przed nimi, że po śmierci Byrthnotha nie znalazł się ani jeden hovding, który wyzwałby ich do boju. Jeńcy mówili, że król Etelred siedział blady za murami, mamrotał razem z księżmi modlitwy i nie umiał znaleźć żadnej rady. W zbudowanym z kamienia kościele w Maeldun znajdowali sit jeszcze ludzie - księża, kobiety i inni - którzy uciekli tam podczas szturmu i znaleźli schronienie w kościelnej wieży, wciągnąwszy za sobą wiodącą do niej drabinę, tak że nikt nie mógł się do nich dostać. Wśród Normanów panowało przekonanie, że w wieży nagromadzono wiele skarbów, toteż nie szczędzili zachodów aby skłonić ludzi do wyjścia stamtąd, by dobrać się do tego, co mieli oni z sobą. Ale ani ogniem, ani mieczem nie udało się nic wskórać. Oblężeni w wieży mieli wodę i jedzenie, śpiewali psalmy i wydawali się dobrego ducha. Gdy Normanowie podchodzili dc wieży, aby przemówić im do rozsądku i nakłonić do wyjścia i oddania skarbów, oblężeni ciskali na nich kamieniami, obrzucali przekleństwami i wylewali im na głowy nieczystości, dając głośne upust swojej radości, gdy ktoś został trafiony. Toteż Normanowie byli wszyscy zgodnej opinii, że kamienne kościoły i ich wieżyce należą do najprzykrzejszych rzeczy, na jakie można się natknąć. Jostein, człowiek twardy i bardzo chciwy skarbów, mówił, że zna tylko jeden sposób, który mógłby tu pomóc. Powinno się zebrać przed kościołem jeńców i zabijać ich jednego po drugim, aż ci, co siedzą na górze w wieży, poddadzą się na ten widok, Kilku innych poparło go, gdyż dla swej mądrości cieszył się wielkim poważaniem. Ale Gudmund i Thorkel uważali, że byłoby te me bardzo godne wojowników, i nie chcieli się na to zgodzić. Raczej - mówił Thorkel - należy próbować podstępu. Zna on dobrze księży i wie, jak z nimi postępować, aby postawić na swoim. Po czym kazał zdjąć wielki krzyż, który wisiał w kościele nad ołtarzem. Dwóch ludzi niosło go przed nim, on zaś stanąwszy u stóp wieży zawołał, że potrzebuje księży do pielęgnowania rannych, a jeszcze bardziej po to, aby samemu poznać naukę chrześcijańską. Ostatnio zaczął odczuwać silne tego pragnienie - tłumaczył. Chce też postępować z nimi tak, jak gdyby już był chrześcijaninem, i pozwoli wszystkim z wieży pójść wolno, dokąd zechcą, bez szkody na życiu i ciele. Gdy doszedł do tego miejsca, z wieży wyleciał kamień, który trafił go w prawe ramię tak, że upadł ze złamaną ręką. Ludzie niosący krzyż upuścili go na ziemię i dopomogli Thorkelowi usunąć się spod wieży. I słychać było, jak oblężeni wznoszą radosne okrzyki zadowolenia. Jostein, który stał opodal, przyglądając się temu, skrzywił twarz w uśmiechu i zauważył, że stosowanie wojennych podstępów nie zawsze jest takie proste, jak to sobie wyobrażają nierozważne młodziki. Ludzi Thorkela ogarnęła wściekłość, że hovding ich został raniony, i zaczęli zaraz gęsto szyć z łuków do okienek w ścianach wieży. Ale nie było z tego żadnego pożytku i sytuacja stała się kłopotliwa. Orm rzekł, że na Południu widywał niekiedy, jak ludzie Almanzora wykurzali chrześcijan z wieżyc kościelnych dymem. Natychmiast tego spróbowano. Zarówno w samym kościele, jak i wokół wieży nagromadzono stosy drzewa oraz słomy i podpalono.. Lecz wieża była wysoka, a wiatr odpędzał dym, tak że w końcu wszystkim się to uprzykrzyło i postanowili cierpliwie zaczekać, aż głód da się we znaki zamkniętym na górze. Thorkel zły, że jego plan zawiódł, bał się kąśliwych docinków. Oprócz tego gnębiło go też, że przez jakiś czas nie będzie mógł jeździć z innymi, lecz będzie musiał siedzieć w Maeldun i pilnować obozu. Zażądał, aby znający się na lekach przyszli obejrzeć jego ranę. Także Orm odwiedził go przy ognisku, przy którym siedział ze zwisającą, złamaną ręką pijąc grzane piwo. I wielu obmacywało tę rękę, ale nikt nie umiał powiedzieć, jak najlepiej ująć ją w łubki. Thorkel krzywił się okropnie przy tym obmacywaniu i mówił, że dość już ma tej sztuki lekarskiej. Niech obwiążą mu rękę, jak się da, z łubkami albo i bez.
- No i stało się prawdą to, co mówiłem - dodał - że bardzo potrzebuję księdza. Bo księża znają się na takich sprawach.
Orm skinął potakująco głową i przyznał, że księża są znakomitymi lekarzami. Po uczcie świątecznej u króla Haralda, kiedy odniósł o wiele cięższe rany niż Thorkel obecnie, został wyleczony przez księdza - mówił. - A i teraz potrzebowałby jakiegoś tak samo jak Thorkel, bo cios okutą pałką w głowę sprawia mu wciąż jeszcze dolegliwości i bóle, tak że chwilami przypuszcza, że coś mu w głowie pękło.
- Uważam cię za najmądrzejszego z moich hovdingów - rzekł Thorkel, gdy zostali sam na sam - a od chwili gdy padł Faravid, także i za najlepszego wojownika. Ale należysz do takich, którzy łatwo upadają na duchu, gdy natrafią na jakieś przeciwności, choćby nawet szkoda nie była zbyt wielka.
- To wszystko dlatego - odparł Orm - ze jestem człowiekiem, który stracił szczęście. Dawniej sprzyjało mi i przeszedłem nietknięty przez więcej przygód niż większość ludzi i jakoś z nich wybrnąłem. Odkąd jednak wróciłem z Południa, wszystko obraca się przeciw mnie. Straciłem złoty naszyjnik, narzeczoną oraz człowieka, z którym czułem się najlepiej. Doszło nawet do tego że nie mogę niemal wyciągnąć miecza w walce, żeby nie narazić się na ranę. A i teraz, kiedy doradziłem, aby wykurzyć oblężonych z kościelnej wieży, nawet i to się nie udało. Thorkel wyraził zdanie, że widział ludzi prześladowanych przez los gorzej od Orma, lecz ten potrząsnął tylko głową i kazał drużynie wyruszyć na plądrowanie pod wodzą Rappa, sam zaś został z Thorkelem w mieście, trzymając się chętnie na osobności i rozmyślając nad swymi troskami. Pewnego ranka dzwony na wieży dzwoniły długo, a ludzie w niej zamknięci śpiewali psalmy tak gorliwie, że aż woje zaczęli do nich wołać i pytać, dlaczego tak hałasują. Oblężonym nie pozostało już zbyt dużo kamieni do rzucania w pogan. Ale odkrzyknęli w odpowiedzi, że nadchodzą Zielone Święta i że jest to dla nich dzień radości. Wszystkich zdziwiła ta odpowiedź, a niektórzy pytali, z czego tu się cieszyć i jak tam stoją z zapasami mięsa i piwa. Oblężeni odpowiedzieli, że ta sprawa jest im obojętna i że cieszą się i tak, ponieważ Chrystus króluje nią niebie i stamtąd im dopomoże.
Ludzie Thcrkela piekli na ogniu tłuste owce i zapach pieczonego mięsiwa szedł w stronę wieży, gdzie wszyscy byli głodni. Woje wołali do nich, aby postąpili jak rozsądni ludzie, zeszli na dół i pokosztowali pieczeni. Oni jednak nie zwracali na to uwagi i zaczęli na nowo śpiewać. Thorkel i Orm siedzieli razem, jedząc i przysłuchując się śpiewom z wieży.
- Śpiewają bardziej chrypliwie niż zwykle - zauważył Thorkel. - Zaczyna im widocznie wysychać w gardle. W takim razie nie potrwa już zapewne długo i zejdą na dół, jeśli skończyła im się woda.
- Jest im gorzej niż mnie, a jednak śpiewają - rzekł Orm oglądając melancholijnie piękny kawałek baraniny przed włożeniem go do ust.
- Mów, co chcesz - odparł Thorkel - ale ty nie nadawałbyś się na śpiewaka w wieży kościelnej.
4
Tego samego dnia około południa powrócił Gudmund z łupieskiej wyprawy w głąb kraju. Był to mąż rosły i wesoły, o obliczu zrytym starymi bliznami po niedźwiedzich pazurach. Wjechał do obozu pijany i gadatliwy, w drogocennym, .szkarłatnym płaszczu narzuconym na ramiona, z dwoma ciężkimi, srebrnymi pasami zapiętymi na brzuchu i z szerokim uśmiechem w gąszczu żółtej brody.
Oto - zawołał, skoro tylko ujrzał Thorkela - kraj, który mu się podoba, a którego bogactwa przechodzą wszelkie wyobrażenie. Do końca życia będzie wdzięczny Thorkelowi za to, że go tutaj zwabił. Splądrował dziewięć wsi i jeden wóz kupiecki, a stracił tylko czterech ludzi. Konie uginają się pod ciężarem łupów, choć tylko co najlepsze zabierali, a za nim. ciągną jeszcze wozy zaprzężone w woły z tęgo syconym piwem i innymi różnościami. Trzeba by - mówił - zawczasu już rozejrzeć się za większą ilością statków z dobrym pomieszczeniem, na ładunki, aby zabrać z sobą do domu wszystko, co z tak niewielkim trudem udało im się zebrać w tym. kraju.
- Ponadto spotkałem na drodze zmierzający do nas orszak - ciągnął dalej Gudmund. - Byli to dwaj biskupi z towarzyszącą im świtą. Mówią, że są posłami od króla Etelreda, zaprosiłem ich więc na piwo i zabrałem z sobą. Biskupi są starzy i jadą powolutku, niebawem jednak tu przybędą. Niełatwo pojąć, czego mogą od nas chcieć. Powiadają, że przynoszą nam od swojego pana pokój, ale to przecież my, a nie on, decydujemy o tym, kiedy ma nastąpić pokój. Być może, że chcą nas uczyć chrześcijańskiej wiary, ale nie będzie zbyt wiele czasu na słuchanie ich nauk przy tak dobrych możliwościach plądrowania, jakie ma się tu wszędzie. Thorkel ucieszył się i oświadczył, że księża to właśnie to, czego on potrzebuje teraz najbardziej. Chce bowiem, aby mu dobrze opatrzyli złamaną rękę. A Orm także chętnie poradziłby się któregoś co do swej chorej głowy.
- Ale właściwą sprawą, która ich tu sprowadza, jest może zamiar wykupienia ludzi z wieży - snuł przypuszczenia Thorkel.
Biskupi wjechali do obozu w chwilę później. Byli to czcigodni mężowie z pastorałami i w kapuzach, otoczeni wielkim orszakiem giermków i księży, ochmistrzów, podczaszych i muzykantów. Błogosławili wszystkich, których spotkali na swej drodze. Ludzie Thorkela, ilu ich tylko było w mieście, zbiegli się, aby ich oglądać. Ale niektórzy cofali się z bojaźnią, gdy biskupi podnosili ku nim błogosławiącą rękę. Natomiast zamknięci w wieży podnieśli na ich widok wielki krzyk i zaczęli znowu bić w dzwony. Thorkel i Gudmund okazali biskupom wielką gościnność. A gdy ci ostatni odpoczęli i podziękowali Bogu za szczęśliwą podróż, przedstawili Normanom swoją sprawę. Ten z biskupów, który wyglądał na najstarszego i którego nazywano biskupem Grobu Świętego Edmunda, zabrał głos przed Thorkelem i Gudmundem oraz gronem innych Normanów, którzy przyszli się przysłuchiwać. Powiedział, że nastały złe czasy i że Chrystusa i jego Kościół boli to, iż ludzie nie potrafią żyć z sobą w spokoju, zgodzie i miłości. W Anglii złożyło się jednak tak szczęśliwie, że kraj ten ma króla, który kocha pokój całym sercem i mimo swej wielkiej mocy i hufców wojowników, jakie mógłby zwołać pod swoje rozkazy, raczej pragnie pozyskać sobie przyjaźń swoich wrogów aniżeli unicestwić ich mieczem. Król Etelred uważa Normanów za zapalczywych młodzików bez nauczyciela, nieświadomych swego własnego dobra i po wysłuchaniu mądrych doradców uznał dlatego za słuszne tym razem nie karać ich surowo, lecz naprostować ich ścieżki łagodną perswazją. Dlatego właśnie wysłał posłów, aby zobaczyli, w jaki sposób można by zaspokoić szlachetnych hovdingów z północnego kraju i ich wojowników i skłonić do porzucenia niebezpiecznych dróg, którymi kroczą. Życzeniem króla Etelreda jest, aby Normanowie wrócili do swoich łodzi, opuścili jego kraj i żyli we własnej ojczyźnie w szczęściu i spokoju. Aby zaś uczynić to dla mich łatwiejszym i zyskać na zawsze ich przyjaźń, chce dać im takie dary, aby radość i wdzięczmość przepełniła ich wszystkich. Być może zmiękczy to również ich serca tak, że nauczą się kochać prawa boskie i Ewangelię Chrystusową. Wtedy radość dobrego króla Etelreda byłaby zaiste ogromna, a jego miłość do nich wzrosłaby w dwójnasób. Biskup był przygarbiony od starości i bezzębny i niewielu tylko pojęło, co mówił. Ale słowa jego tłumaczył biegły księżyk ze świty i wszyscy, co się temu przysłuchiwali, spojrzeli na siebie, usłyszawszy takie posłanie. Gudmund siedział na beczce od piwa, pijany i zadowolony, i tarł w ręku niewielki złoty krzyżyk, aby nadać mu połysku. Kiedy zrozumiał słowa biskupa, zaczął kołysać się tam i z powrotem z wielkim zadowoleniem i zawołał na Thorkela, że powinien odpowiedzieć na tak piękną przemowę.
Thorkel zabrał głos po dworsku i rzekł, że to, co obecnie usłyszeli, warte jest zaiste przemyślenia. W państwie Dunów głośny jest już król Etelred, ale teraz wydaje się, że jest on jeszcze lepszy, niż można było sądzić. I królewski zamiar ofiarowania im darów zgadza się doskonale z tym, co sami zamyślali od początku.
- Mówiliśmy bowiem Byrthnothowi, gdy rozmawialiśmy przez rzekę, że wy w tym kraju jesteście bogaci, my zaś, biedni żeglarze, chcemy zostać waszymi przyjaciółmi, jeśli podzielicie się z nami waszymi skarbami. Dobrze jest usłyszeć, że sam król Etelred myśli tak samo. A że jest on bogaty i potężny, a przy tym pełen mądrości, okaże się z pewnością szczodry. Nie dowiedzieliśmy się jeszcze, ile zamierza nam dać. Dużo jednak trzeba, aby napełnić nas radością, jesteśmy bowiem szczepem posępnym. I najlepiej by było, abyśmy wszystko dostali w złocie i w srebrnej monecie gdyż w ten sposób łatwiej wam będzie policzyć, a nam zabrać z sobą do domu. Dopóki zaś wszystko nie będzie załatwione, pragniemy tu pozostać i chcemy, aby nas nie niepokojono. I będziemy sobie brać z okolicy wszystko, czego potrzebujemy do swego utrzymania i aby czuć się dobrze. Lecz oprócz Gudmunda i mnie jest wśród nas jeszcze jeden, co ma do powiedzenia tyleż co my a jest nim Jostein. Plądruje on kraj z wielu ludźmi i dopóki nie powróci, musimy poczekać z ustaleniem, jak wielkie mają być dary. Jedno tylko chcę wiedzieć już, a mianowicie, czy w waszym orszaku nie ma jakiegoś księdza biegłego w sztuce lekarskiej Mam bowiem uszkodzone ramię, które wymaga opatrunku. Drugi z biskupów odpowiedział, że mają z sobą dwóch biegłych w sztuce lekarskiej, którzy chętnie opatrzą ranę Thorkela. W zamian jednak za to prosi, aby zamkniętym w wieży wolno byłe zejść na dół i nietkniętym udać się, dokąd zechcą.
- Ciężko jest bowiem - mówił - wiedzieć, że siedzą w te, wieży dręczeni głodem i pragnieniem.
- Jeśli chodzi o mnie, mogą zejść z wieży, kiedy tylko sam zechcą - odparł Thorkel. - Do tego właśnie usiłowaliśmy ich nakłonić od chwili, kiedy zdobyliśmy miasto. Ale mimo naszych rad upierali się jak kozły i to oni właśnie rozbili mi ramię. Połowe skarbów z wieży mają zostawić nam. To niewielka zapłata za moje ramię i wszystkie przykrości, które nam wyrządzili. Potem zaś mogą iść, dokąd chcą. Niebawem zeszli na dół wszyscy zamknięci w wieży, błądź i wynędzniali. Kilku z nich z płaczem rzuciło, się biskupom do stóp inni znów wołali o wodę i jedzenie. Ludzie Thorkela spochmurnieli stwierdziwszy, że w wieży niewiele było wartościowych rzeczy, dali jednak oblężonym jeść i nie wyrządzili żadnej szkody. Orm przechodził obok koryta z wodą, przy którym gasiło pragnienie wielu oblężonych w wieży. Wśród nich znajdował się mały łysy człowieczek w księżej sutannie, o długim nosie i z czerwoną blizną na ciemieniu. Na jego widok Orm wytrzeszczył oczy w zdziwieniu, podszedł doń i złapał go za ramię.
- Rad ciebie widzę - wykrzyknął - i jestem ci winien wdzięczność od ostatniego naszego spotkania! Aleć to niespodzianka spotkać tutaj lekarza króla Haralda. Jakeś się tu dostał?
- Z wieży - odparł z gniewem braciszek Willibald, bo on to był - w której musiałem siedzieć przez dwa tygodnie z powodu gwałcicieli i pogan.
- Mam z tobą sporo do omówienia - rzekł Orm. - Pójdź ze mną, a dostaniesz jeść i pić.
- Nie mam z tobą nic do omawiania - odpowiedział Willibald. - Im mniej widzę Dunów, tym lepiej, nauczyłem się już tego. A jedzenie i picie dostanę gdzie indziej.
Orm zląkł się, że mały księżulo ucieknie od niego i zniknie. Dźwignął go więc w górę i poniósł z sobą, obiecując przy tym przez cały czas, że nic złego mu się nie stanie. Braciszek Willibald opierał się zapalczywie i wrzeszczał, aby go wypuszczono i że trąd oraz brzydka choroba są najmniejszą karą na tego, co podnosi rękę na księdza. Lecz Orm zaniósł go do domu, który wybrał sobie na mieszkanie po zdobyciu szturmem miasta, a w którym obecnie znajdowało się tylko paru rannych z jego drużyny i kilka starych kobiet. Widać było po małym księdzu, że jest wygłodzony. Kiedy jednak postawiono przed nim mięso i piwo, przez chwilę siedział bez ruchu przed talerzem, patrząc na jadło z rozgoryczoną miną. Potem westchnął, zamruczał coś pod nosem, zrobił nad posiłkiem znak krzyża i zaczął żarłocznie zajadać. Orm napełnił mu dzban piwem i czekał cierpliwie, dopóki nie zaspokoił głodu. Dobre piwo nie zdołało jednak złagodzić wyrazu twarzy Willibalda i głos jego nie stracił nic ze swej ostrości. Ale raczył teraz odpowiadać na pytania Orma i niebawem rozgadał się na dobre. Uszedł z Danii razem z biskupem Popponem, kiedy zły i niechrześcijański król Sven podszedł do Jellinge, aby wymordować tam wszystkie sługi boże. Biskup siedział obecnie słaby i zgrzybiały u opata Westminsteru i opłakiwał zmarnowane dzieło swego życia wśród Dunów. Ale zdaniem Willibalda nie miał tak bardzo nad czym biadać, gdyby się dobrze zastanowił. Z pewnością bowiem wszystko, co zaszło, było znakiem danym od Boga, że ludzi Północy nie powinno się wcale nawracać, lecz raczej pozostawić ich .własnemu losowi, aby sami unicestwili się wzajemnie swoją złością, która doprawdy jest bez granic. I on sam nie zamierza osobiście nigdy więcej zajmować się nawracaniem tego ludu i zaklina się na mękę i krzyż Chrystusa, że gotów jest to głośno oświadczyć każdemu, kto chciałby to usłyszeć, nawet gdyby był nim sam arcybiskup z Bremy. Błyskając oczyma, opróżnił dzban, mlasnął językiem i powiedział, że dla tego, kto długo głodował, piwo jest pożyteczniejsze niż mięso. Orm dolał mu więcej i Willibald opowiadał dalej. Gdy biskup Poppon usłyszał, że duńscy Wikingowie wylądować na wschodnim wybrzeżu Anglii, zapragnął wiarygodnych wieść z Danii, a w szczególności, czy zostali tam jeszcze przy życiu jacy chrześcijanie i czy prawdziwe są słuchy o śmierci króla Harald i inne tym podobne wiadomości. Biskup czuł się jednak sam zbyt słaby, aby podjąć tak niebezpieczną podróż, i dlatego musiał pojechać braciszek Willibald.
- Albowiem biskup powiedział, że mnie nie grozi wśród pogan wielkie niebezpieczeństwo, nawet gdyby władała nimi zwykła ich furia. Powitają mnie życzliwie jako lekarza, którego może już niejeden z nich nauczył się cenić na dworze króla Haralda. Osobiście miałem własne odmienne poglądy na ten temat, ponieważ znam was lepiej od niego, który jest zbyt dobrym człowiekiem dla tego podłego świata. Nie jest jednak właściwe sprzeciwiać się w takich sprawach biskupowi, toteż zrobiłem tak, jak sobie życzył. Zmęczony przybyłem pewnego wieczoru do tego miasta i po wieczornej modlitwie ległem spać w klasztornej gospodzie. Tam też zbudził mnie krzyk i gęsty dym pożaru. A ludzie biegali w blask płomieni na wpół nadzy, wołając, że napadły na nas diabły. Nie były to jednak żadne diabły, lecz coś jeszcze gorszego. I nie wydawało mi się, że opłaci się iść im naprzeciw z pozdrowieniami od biskupa Poppona. Razem z innymi więc uciekłem na wieżę. I zginąłbym tam wraz z wszystkimi, gdyby Bóg nie wybawił n z biedy w ten uroczysty dzień Zielonych Świąt. Skinął głową, pociągnął łyk piwa i spojrzał na Orma zmęczonymi oczyma.
- Było to czternaście dni temu i od owego czasu niewiele zaznałem snu. A ciało jest mdłe... nie, nie jest mdłe, jest silne, silne tak jak duch, lecz są granice tej siły.
- Spać będziesz później - rzekł Orn niecierpliwie. - Czy wiesz coś o Ylvie, córce króla Haralda?
- Tyle wiem - odparł braciszek Willibald bez najmniejszego wahania - że pójdzie do piekła za swój upór i krnąbrność, jeśli szybko się nie poprawi. Któż zaś może oczekiwać poprawy od córki króla Haralda?
- Czy gniewasz się także i na kobiety? - spytał Orm. - Cóż złego ona ci zrobiła?
- To nieważne, co ona zrobiła mnie - odrzekł mały księżyk gorzko - jakkolwiek prawdą jest, że nazwała minie łysą, starą sową, gdy groziłem jej gniewem boskim.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin