Jackson Lisa - Savannah 02 - Nazajutrz.pdf

(1118 KB) Pobierz
427099332 UNPDF
Lisa Jackson NAZAJUTRZ
Prolog
Z imno... Boże, jak zimno...
Bobbi zadrżała. Była półprzytomna, nie mogła się ruszać, kręciło jej się w głowie. Chciała zasnąć, zapomnieć o
niezrozumiałym zdenerwowaniu, które czaiło się w zakamarkach umysłu. Miała ciężkie powieki, jakby wzięła za
dużo tabletek nasennych. Poczuła drażniący zapach stęchlizny i skrzywiła się z niesmakiem. Uderzyły ją panujące
w pokoju cisza i dziwny bezruch. Nie było słychać tykania zegara w przedpokoju ani szumu pieca centralnego
ogrzewania... nic. Cisza dzwoniła w uszach.
Nie jestem w swoim pokoju.
Ta myśl ją przeraziła.
Nie leżę w swoim łóżku.
Zmusiła się, żeby otworzyć oczy. Jestem... gdzie?
Odór był tak wstrętny, że aż się zakrztusiła. Powoli zaczęła zbierać myśli. Gdzie jestem, do jasnej cholery, i
dlaczego nie mogę się ruszyć? Leżała w ciemności, z trudem łapiąc powietrze. Zorientowała się z przerażeniem, że
leży na plecach, na czymś nierównym, i dotyka nosem jakiegoś śliskiego materiału.
Było ciemno. I duszno. Prawie nie mogła oddychać. I ten fetor... Omal nie zwymiotowała.
Działo się coś złego. Coś bardzo złego.
Spróbowała usiąść.
Bum!
Walnęła w coś głową. Nie mogła ruszyć rękami: ani w górę, ani na boki. Była zaklinowana w ciasnym
pomieszczeniu, na niewygodnym łóżku... nie, to nie było łóżko, tylko coś miękkiego, gąbczastego, może
galaretowatego, z jakimiś twardymi szpikulcami, uwierającymi ją w plecy. I ten okropny zapach zgnilizny... W jej
otępiałym umyśle rozbłysnął nagle lodowaty strach. Zamknięto ją w ciasnej skrzyni.
Wtedy zrozumiała.
Ta myśl była paraliżująca.
Jestem w trumnie?
Boże, nie! To przecież niemożliwe! Nie mieści się w głowie! Jest po prostu oszołomiona, a uczucie klaustrofobii
to niesamowity, makabryczny sen. Tak, sen. Na pewno. Ale serce gorączkowo trzepotało jej w piersi. Była
przerażona.
Nie, nie... błagam, nie... to musi być sen. Obudź się, Bobbi, mówiła sobie w myślach. Na miłość boską, obudź się
wreszcie!
Krzyknęła. Przeraźliwy drażniący uszy dźwięk odbił się od ścian ciasnego pomieszczenia.
Myśl logicznie. Bez paniki. O Boże, o Boże...
Zaczęła gorączkowo wierzgać, ale jej bose stopy uderzały w coś twardego. Zahaczyła o coś paznokciem.
Naderwał się i czuła, że trzyma się już tylko na kawałku skóry.
To nie może dziać się naprawdę, wmawiała sobie. To tylko zły sen. Na pewno. A jednak... Usiłowała wydostać
się z tego straszliwego zamknięcia, pudła z atłasową wyściółką... Poczuła, że leży na czymś miękkim, a miejscami
twardym, na... na...
To ciało! Leżę na ludzkich zwłokach!
- Nie! Błagam, wypuśćcie mnie stąd! - Darła wyściółkę palcami, szarpała, waliła pięścią. Pod sobą czuła kości i
rozkładające się ciało, a szczeciniaste włosy drażniły jej nagą skórę... Wielki Boże, jestem naga? Ktoś mnie
wepchnął do tej trumny bez ubrania? Kto mi to zrobił? Dlaczego? - Pomocy! Proszę! Pomocy! - Krzyk dźwięczał
jej w uszach, wracając rykoszetem. - O Boże... proszę, niech mi ktoś pomoże. - Czy naprawdę leżę na trupie?
Dostała gęsiej skórki na myśl o rozkładającym się pod nią ciele, o ustach bez warg, przyciśniętych do jej karku, o
żebrach, rękach i...
Może ten ktoś żyje, tylko śpi, tak jak ja jeszcze przed chwilą.
Ale dobrze wiedziała, że tak nie jest. Ten, kto pod nią leżał, kiedyś żył, ale teraz był lodowaty jak sama śmierć.
Prawdopodobnie już zaczął się proces rozkładu i... Błagam, niech to będzie tylko straszliwy, koszmarny sen. Boże,
pozwól mi się obudzić. Usłyszała szloch i uświadomiła sobie, że dźwięk wydobywa się z jej gardła. Bez paniki.
Muszę pomyśleć, jak się stąd wydostać... dopóki mam powietrze. Oddycham, czyli chyba jestem tu krótko. To, że
leżę w trumnie, nie musi koniecznie oznaczać, że pod ziemią... Ale czuła zapach wilgotnej ziemi i wiedziała, że
trumna jest już w grobie. To tylko kwestia czasu, zanim...
Weź się w garść i pomyśl, jak się stąd wydostać! - nakazała sobie. Jesteś mądra, więc myśl! Myśl! Jeśli trumna
nie jest jeszcze zakopana, to może masz czas... Ale dobrze wiedziała, że każda upływająca sekunda przybliża ją do
makabrycznej, okrutnej śmierci. Błagam, Boże, nie pozwól mi umrzeć. Nie w ten sposób... nie tak.
- Ratunku! Pomocy! Pomocy! - krzyczała, rozpaczliwie drapiąc wieko trumny. Szarpała atłasową wyściółkę,
łamiąc swoje długie, wypielęgnowane paznokcie, nie bacząc na ostry ból rozrywanej skóry. Smród był nie do
zniesienia, a powietrze tak lodowate i ciężkie... To musi być sen. Musi. A jednak ból palców i krew płynąca spod
paznokci przekonały ją, że to nie koszmar, lecz rzeczywistość gorsza niż najstraszliwsze potworności, jakie można
1
sobie wyobrazić.
Z przerażenia nie mogła złapać tchu. Bała się, że zemdleje. Krzycząc do utraty tchu, bez ustanku waliła w wieko
trumny kolanami i stopami, starając się nie zwracać uwagi na skurcze mięśni i coraz to nowe, krwawiące rany. Z
jej oczu płynęły łzy.
- Boże, nie pozwól mi umrzeć w taki sposób. Błagam... och, błagam, tylko nie to...
Ale wciąż otaczała ją ciemność. Galaretowate ciało pod nią leżało nieruchomo. Rozkładająca się tkanka dotykała
jej pleców, a ostre żebra wbijały się w skórę. Zadrżała, z trudem powstrzymując torsje. Po chwili znów zaczęła
krzyczeć.
Nagle gdzieś z góry dobiegły głuche odgłosy. Ziemia i kamienie spadały na wieko tej okropnej trumny.
- Nie! Nie!
Waliła pięściami, choć bolały i krwawiły, cały czas błagając i krzycząc:
- Wypuść mnie stąd! Proszę, proszę!
Kto mógł mi to zrobić?
Dlaczego... o Boże, dlaczego... Kogo tak bardzo skrzywdziłam? - zastanawiała się. Okłamała tak wielu ludzi. Ich
twarze wirowały teraz w jej oszalałym umyśle. Ale kto mógłby jej nienawidzić aż tak bardzo, by posunąć się do
tych tortur? Kto mógłby mieć powód? Kto byłby zdolny do takiego okrucieństwa?
Oddychała z coraz większym trudem. Powietrze już się kończyło. Czuła, że zaraz zemdleje. Myślała o
mężczyznach w swoim życiu, a zwłaszcza o jednym, który prawdopodobnie nawet nie pamiętał jej imienia. Jego
bardzo skrzywdziła.
Pierce Reed.
Detektyw z policji w Savannah.
Szanowany człowiek, który miał jednak własne, ponure tajemnice.
Nie... Reed by jej tego nie zrobił. Nie wiedział, jak bardzo splotły się ich losy. Nie zależało mu.
Uwięził ją ktoś inny. Jakiś potwór.
Drżała i płakała,
- Wypuść mnie! Wypuść! - wrzeszczała, szlochając. Gardło bolało ją od krzyku, skóra cierpła na myśl o
rozkładającym się ludzkim ciele. - Proszę, błagam, uwolnij mnie... zrobię wszystko, co zechcesz... wszystko...
błagam, nie zabijaj mnie... - Ale nawet nie wiedziała, kogo błaga, a na trumnę spadały kolejne grudy ziemi i
kamyków.
Oddychała z coraz większym trudem, bo w trumnie prawie nie było powietrza. Płuca piekły ją od braku tlenu.
Nagle poczuła się bardzo słaba.
Bezbronna.
Skazana na śmierć.
Zdobyła się na ostatnią próbę wydostania się z tego więzienia. Nie udało się. Pogrążała się w ciemności, traciła
wolę walki i życia. Ręce opadły jej bezwładnie. To był jej grób. Na zawsze.
Wydało jej się, że gdzieś w przerażającej ciszy rozlega się śmiech. Choć rozbrzmiewał w oddali, wiedziała, że
ktoś śmiał się z niej. Morderca chciał, żeby wiedziała. Żeby go usłyszała, zanim wyda ostatnie tchnienie.
Ktokolwiek jej to zrobił, upajał się tym.
Rozdział 1
T en sukinsyn znowu ciągnie mnie do sądu! - Morrisette wpadła do gabinetu Reeda i trzasnęła jakimiś
dokumentami o róg jego biurka. - Masz pojęcie? - wycedziła wściekle ze swoim zachodnioteksaskim akcentem. -
Bart chce obniżyć alimenty o trzydzieści procent!
Bart Yelkis był czwartym i na razie ostatnim eksmężem Sylvie Morrisette oraz ojcem dwójki jej dzieci. Odkąd
Reed pracował w Wydziale Policji w Savannah, Sylvie i Bart kłócili się o sposób wychowywania Priscilli i
Toby’ego. Sylvie miała trudny charakter i rzadko trzymała na wodzy swój jadowity język. Paliła, piła, jeździła
samochodem jak na wyścigu Indy 500, klęła jak szewc i ubierała się, jakby miała dwadzieścia, a nie trzydzieści
pięć lat, ale przede wszystkim była matką. Nic nie mogło szybciej wyprowadzić jej z równowagi niż krytyka pod
adresem dzieci.
- Myślałem, że płaci tyle, ile trzeba, i w terminie.
- Płacił, ale prędko przestał. Mogłam się spodziewać. To by było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.
Psiakrew, dlaczego ten facet nie umie być ojcem? - Rzuciła na podłogę dużą torbę i łypnęła na Reeda.
Wyczytał z tego spojrzenia, że nagle uznała wszystkich mężczyzn w swoim życiu za kompletnych frajerów. Jego
też. Morrisette miała reputację twardzielki. Rwała się do męskiej roboty. Była wściekłą policjantką o ostrym
języku i niepopularnych poglądach. Nie miała cierpliwości do facetów i wyrażała się równie wulgarnie jak wszyscy
detektywi w wydziale. Nosiła buty z wężowej skóry, z pewnością niepolicyjne. Jej platynowoblond włosy zawsze
były nastroszone, jakby czesał ją Billy Idol. Zachowywała się tak, że każdy młody łobuz porządnie by się
zastanowił, zanim by ją zaczepił. Reed widział wymowne spojrzenia innych policjantów, którzy współczuli mu
partnerki, ale wcale się tym nie przejmował. Przez krótki czas po powrocie do Savannah nauczył się szanować
Sylvie Morrisette, choć zdarzało się, że musiał chodzić koło niej na palcach. Tego ranka jej twarz była karminowa
2
z wściekłości, a spojrzenie tak groźne, jakby zaraz miała pluć gwoździami.
- Czy on może to zrobić? Obniżyć alimenty? - Reed otwierał listy, ale na chwilę odłożył nóż do papieru na
zawalone dokumentami biurko.
- Jeśli jakiś sędzia frajer nabierze się na bajeczkę o tym, jaki to Bart jest biedny i nieszczęśliwy. Stracił pracę, i co
z tego? Powinien się zakręcić i znaleźć sobie inną. Tak jak normalni ludzie. Ale on myśli, że może po prostu odciąć
kasę mnie i dzieciom. - Przewróciła oczami i dumnie się wyprostowała. Jej zachodnioteksański akcent był
silniejszy zawsze, gdy się złościła, a dziś była wyjątkowo wściekła. - Łajdak! Ni mniej, ni więcej. Podły, fałszywy,
pieprzony łajdak! - Podeszła do okna i z gniewem spojrzała na szary, zimowy pejzaż. - I nie myśl, że płaci nam
jakieś miliony. Poza tym to są jego dzieci. Jego dzieci! Zawsze narzeka, że za rzadko je widuje. - Tupnęła nogą w
kowbojskim bucie i zaklęła pod nosem. - Muszę się napić.
- Jest dziewiąta rano.
- Kogo to obchodzi?
Reed zbytnio się nie przejął. Morrisette miała skłonność do przesadnego dramatyzmu, zwłaszcza gdy chodziło o
dzieci lub któregoś z czterech byłych mężów. Kłopoty w życiu osobistym umacniały ją w przekonaniu, że już
nigdy z nikim się nie zwiąże. Mężowie byli dla niej synonimem kłopotów, a policjant nie potrzebuje więcej
kłopotów, niż już ma.
- Nie możesz z nim walczyć w sądzie? - Reed dopił letnią kawę, zgniótł papierowy kubek i wrzucił go do
przepełnionego kosza na śmieci.
- Mogę, ale to kosztuje. Będzie mi potrzebny jakiś cholerny adwokat.
- W mieście nie ma ich zbyt wielu.
- W tym problem. Bart ma koleżankę prawniczkę, która jest mu winna przysługę. Poszedł do niej i napisała mu
wniosek czy jak to się nazywa. Kobieta. Masz pojęcie? Gdzie się podziała babska solidarność? Bardzom ciekawa.
Czy nie ma jakiegoś cichego porozumienia, które zabrania kobiecie pozbawiania innych kobiet środków do życia?
Reed wolał się nie wypowiadać. Z tego, co wiedział, Morrisette nie należała do żadnej organizacji kobiecej. Z
równą zajadłością zwalczała przedstawicieli obu płci. Podniósł więc nóż do papieru i zaczął rozcinać białą kopertę
z jego nazwiskiem i adresem wydziału policji w Savannah. Było na niej napisane czarnymi, drukowanymi literami:
D ETEKTYW P IERCE R EED . Reedowi wydawało się, że zna adres zwrotny, ale nie kojarzył go z miejscem.
- Tak to jest - narzekała Morrisette. - Przyszłość moich dzieci legnie w gruzach, bo Bart kilka lat temu zbudował
tej babie kojec dla psów. I bach! Odbierze mi moje nędzne alimenty. - Zmrużyła oczy. - Powinny to regulować
jakieś przepisy, prawda? Czy ci ludzie, co wykonują zawody związane z prawem, nie mają czegoś ważniejszego do
roboty niż wypisywanie głupich pozwów i odbieranie dzieciom należnych alimentów? - Przeczesała palcami
potargane włosy, a potem podbiegła z powrotem do biurka i chwyciła dokumenty. Opadając na krzesło, dodała: -
Przez to wszystko będę musiała wyrobić sporo nadgodzin.
- Dasz sobie radę.
- Pieprz się - warknęła. - Pocieszenie to ostatnia rzecz, jakiej od ciebie oczekuję, Reed. Zrozumiano? Wsadź je
sobie.
Z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
- Jak sobie życzysz.
- Właśnie. - Trochę się uspokoiła.
- Może lepiej zażądaj od Barta wyższych alimentów? Atak jest najlepszą obroną.
- Nie myśl, że się nad tym nie zastanawiałam. Ale jest takie stare powiedzenie, że Salomon z próżnego nie naleje.
Reed zerknął na nią i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Może i nic nie osiągniesz, ale fajnie będzie powalczyć.
- Nie mówmy o tym.
- Sama zaczęłaś - przypomniał jej, wyciągając białą kartkę z koperty.
- Nie przypominaj mi. Mam pecha do facetów. - Westchnęła. - Gdybym była mądra, zostałabym zakonnicą.
- Jasne, doskonale się nadajesz - zakpił Reed. Rozłożył kartkę. Było na niej tylko kilka linijek napisanych takimi
samymi drukowanymi literami, jakimi zaadresowano kopertę:
RAZ, DWA, RAZ, DWA
ZACZĘŁA SIĘ GRA.
NIECH ICH SŁUCHAJĄ,
KIEDY UMIERAJĄ.
- Co to takiego, do cholery? - wymamrotał Reed.
Morrisette natychmiast poderwała się na nogi. Podeszła do biurka i wzięła kartkę.
- Głupi żart?
- Może - mruknął.
- Ostrzeżenie?
- Przed czym?
- Nie wiem. Jak myślisz, czy to nieszkodliwy świr, czy prawdziwy psychopata? - Zmarszczyła brwi. Natychmiast
3
przestała myśleć o alimentach. - Nie podoba mi się to „niech ich słuchają, kiedy umierają”. Na świecie nie brakuje
wariatów. - Uważnie przyjrzała się literom, a potem wzięła kopertę. - Adresowana do ciebie. - Mrużąc oczy,
spojrzała na stempel pocztowy. - Stąd, z Savannah. Adres zwrotny z Abercom... Jezu, to bardzo blisko.
- Cmentarz Kolonialny - uświadomił sobie Reed.
- Cmentarz. Kto wysłałby list z cmentarza?
- Jakiś świr. Ten list to bzdura. - Zmarszczył brwi. - Ktoś przeczytał o sprawie Montgomerych i chce mi
dokuczyć.
Od ostatniego lata, gdy prowadził sprawę zabójcy, mszczącego się na rodzinie Montgomerych, Reed stał się
bardzo popularny. Nawet za bardzo. Gdy rozwiązał tę sprawę, uznano go za bohatera i eksperta. Zgłaszali się do
niego koledzy z innych wydziałów, reporterzy, którzy opisywali tę historię, a nawet prokurator generalny z
Atlanty. Sława źle wpływała na jego życie osobiste. Od sześciu miesięcy, kiedy to schwytał Atropos, kobietę, która
postanowiła zdziesiątkować jedną z największych i najbardziej osławionych rodzin z Savannah, cytowano go,
fotografowano i proszono o wywiady tak często, że nigdy by się tego nie spodziewał. Bardzo go to drażniło. Nie
lubił być na świeczniku. Był bardzo skryty. Miał kilka tajemnic, które wolał zachować dla siebie, ale kto ich nie
ma? Chciałby spokojnie pracować, nie będąc narażony na stres związany z popularnością. Wściekał się zwłaszcza
na reporterów. Chyba byli zafascynowani jego przeszłością i mieli zamiar dokopać się do wszystkich, ale to
wszystkich szczegółów z jego życia, a potem poinformować rzesze czytelników, jaki tak naprawdę jest detektyw
Pierce Reed. Jakby mieli o tym pojęcie! Wziął przez chusteczkę list i kopertę, żeby ostrożnie włożyć je do
plastikowej torebki, którą wyjął z szuflady biurka.
- Myślę, że nic to nie da, ale zachowajmy je na wszelki wypadek. Może będą dowodem.
- Dowodem czego? Że po świecie hasa świr?
- Po świecie hasa wielu świrów. Mimo to zatrzymam list i poszukam czegoś podobnego w lokalnym systemie
oraz w Narodowym Centrum Informacji Kryminalistycznej. Może w jakimś innym wydziale też dostali takie listy.
- Odwrócił się do komputera i wszedł na stronę NCIK prowadzonego przez FBI. - Może nam się poszczęści -
powiedział do Morrisette. - A tymczasem chyba przejdę się na cmentarz.
- Myślisz, że coś tam znajdziesz?
- Nie. Raczej nie. Ale nigdy nic nie wiadomo. - Włożył kurtkę. - Już mówiłem, to prawdopodobnie kolejny
żartowniś. Cieszy się, że wysłał policji list z pogróżką.
- Nie policji. Ten wariat napisał do ciebie. - Sylvie poprawiła kaburę na ramieniu. - Idę z tobą.
Nie protestował. Nie miałoby to sensu. Sylvie zawsze kierowała się instynktem i naginała przepisy. Tej twardej
kobiety nigdy nie można było nakłonić do zmiany decyzji. Wsunął plastikową torebkę do szuflady na akta.
Wyszli bocznymi drzwiami. Reed poczuł na twarzy powiew lodowatego wiatru. Choć zwykle w grudniu pogoda
była łagodna, tego roku zimny front atmosferyczny przesuwał się wzdłuż Wschodniego Wybrzeża i zagrażał
plonom nawet na Florydzie. Morrisette, osłaniając się od wiatru, zdołała zapalić papierosa, gdy minęli Columbia
Square. Cmentarz Kolonialny, najstarszy w Savannah, był miejscem wiecznego spoczynku ponad siedmiuset ofiar
epidemii żółtej febry, która szalała w XIX wieku. Przez stulecia pojedynkowano się tu aż nazbyt często. Generał
Sherman rozbił tu obozowisko podczas wojny secesyjnej czy, jak mówiło wielu miejscowych, agresji Północy.
Drzewa o nagich gałęziach zdawały się drżeć na wietrze, który rozwiewał suche liście po ścieżkach wśród starych,
historycznych nagrobków. Ludzie powiadali, że mieszkają tam demony.
Reed nie wierzył w duchy. Tego ranka to miejsce przypominało raczej miejski park niż cmentarz, mimo że
ciemne, gęste chmury zasnuwały niebo.
Wśród nagrobków przechadzało się zaledwie kilka osób. Nikt nie wyglądał podejrzanie. Nie było w nich nic
niezwykłego. Dwoje staruszków, trzymając się za ręce, czytało napisy na nagrobkach, trzech nastolatków, którzy
powinni być w szkole, rozmawiało, paląc papierosy, kobieta w średnim wieku, w narciarskiej czapce, kurtce i
wełnianych rękawiczkach, szła z małym, brzydkim psem ubranym w kubraczek, szarpiąc smycz za każdym razem,
gdy zwierzę próbowało obwąchać jakiś stary nagrobek. Nikt się tu nie czaił, nie obserwował z ukrycia, groby
wydawały się nienaruszone, nie przejeżdżały też samochody o przyciemnianych szybach.
- Nie mamy nic lepszego do roboty? - zapytała Sylvie, mocno zaciągając się papierosem.
- No właśnie. - A jednak Reed omiótł wzrokiem suchą trawę i stare, kamienne groby. Pomyślał o sprawach, nad
którymi pracował.
Jedna z nich była prosta, dotyczyła przemocy domowej. Żona po dwudziestu latach małżeństwa uznała wreszcie,
że ma dość, i zanim mąż znów podbił jej oko i złamał kolejne żebro, zastrzeliła go, gdy spał. Adwokat utrzymywał,
że była to samoobrona. Reed miał udowodnić, że nie. Wiedział, że zrobi to bez trudu, ale było mu przykro.
Prowadził też sprawę samobójczej umowy dwóch kochanków, gejów. Jeden miał siedemnaście lat, drugi - prawie
dwadzieścia. Chłopak, który strzelał, ten młodszy, walczył o życie w szpitalu. Gdyby przeżył, postawiono by mu
zarzut morderstwa. Natomiast trzecia sprawa, sprawa zabójstwa, była bardzo niejasna. Przed dwoma dniami z rzeki
wyłowiono szczątki kobiety. Nie udało się ustalić jej tożsamości. Kolejna NN. Nikt chyba jej nie szukał. Na policję
nie zgłoszono zaginięcia Murzynki, która, zdaniem lekarzy sądowych, miała około trzydziestu lat, grupę krwi O
Rh+, liczne plomby w zębach i urodziła co najmniej jedno dziecko.
4
Tak, Reed miał ważniejsze zajęcia. Ale błądząc wzrokiem po miejscu wiecznego spoczynku mieszkańców
Savannah - którzy zmarli w ciągu ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat, gdzie podobno widywano duchy - odniósł
niepokojące wrażenie, że dostanie jeszcze wiadomości od autora listu.
„Raz, dwa, zaczyna się gra. Niech ich słuchają, kiedy umierają”.
Co to może znaczyć, do cholery jasnej?
Był pewien, że wkrótce się dowie.
- Widziałem go! - wykrzykiwał podniecony Billy Dean Delacroix, energiczny piętnastolatek. Policzki zaróżowiły
mu się od zimnego wiatru. - Ten stary jeleń wlazł na wzgórze. Ale daleko nie ucieknie. Widziałem go, mówię ci.
Niedługo będzie zbiegał. Ma biały ogon. Szybko, Pres! - Puścił się pędem co sił w nogach przez las. Biegł lekko i
zwinnie. Tuż przy nim pędził długouchy pies jego ojca.
Prescott Jones, kuzyn Billy’ego, starszy o pół roku i cięższy o co najmniej dwadzieścia kilogramów, z trudem za
nim nadążał. Kolczaste pędy jeżyn szarpały jego stare dżinsy, a gałęzie drzew smagały go po twarzy, tak że omal
nie spadły mu okulary. Biegł starym szlakiem, wijącym się wzdłuż brzegów Niedźwiedziego Stawu. Szop pracz
zerknął z przerażeniem i czmychnął w krzaki. Na niebie zataczał koła jastrząb.
Prescott prawie bez tchu wbiegł na szczyt - wzgórza. Bardzo się spocił pod kurtką myśliwską i starą, grubą
koszulą ojca. Billy Dean, ubrany w strój maskujący koloru khaki, i jego brzydki, rudy pies gdzieś zniknęli.
- Cholera - mruknął Prescott, dysząc ciężko.
Czasami Billy Dean zachowywał się jak skończony drań. Wybiegał w przód, nie bacząc na nic. Prescott
zastanawiał się, czy Billy naprawdę ciężko ranił jelenia. Podejrzewał, że kuzyn tylko go drasnął i że teraz czeka ich
kilkukilometrowa pogoń.
Prescott zauważył czerwone plamy na wyschniętej trawie przy szlaku: a jednak jeleń naprawdę był ciężko ranny.
Poczuł ulgę. Miał już dość tego galopu przez las. Zresztą nie przepadał za polowaniem. Owszem, chętnie strzelał
do wiewiórek, kozłów czy lisów. Nawet wyobrażał sobie, że sam zabija niedźwiedzia lub aligatora i daje go do
wypchania. Ale w sumie polowanie było bardzo męczącym zajęciem. Prescott wolał to, co następowało po nim:
mógł napić się piwa, zapalić skręta, a czasami wziąć prochy. Lubił siedzieć przy ognisku i opowiadać zmyślone
historie o dziwkach i zwierzynie. Sam się tym nakręcał. Ale istota polowania - śledzenie, strzały, patroszenie i
transport zabitej sztuki - wcale mu się nie podobała.
- Hej! Tutaj! Pres! Chodź! Tuż za krawędzią... Co jest? - Głos Billy’ego brzmiał głucho.
Prescott ruszył w tamtą stronę. Schodząc szlakiem, zauważył jeszcze kilka plam świeżej krwi na zdeptanej trawie
i liściach. Kluczył między wysokimi sosnami i dębami. Ścieżka biegnąca w poprzek zbocza była bardzo stroma i
śliska. Kilka razy pośliznął się w swoich myśliwskich butach. Serce waliło mu jak młotem. Ściskając spoconą
dłonią strzelbę ojca, pomyślał z przerażeniem, że może zlecieć w dół. Co jakiś czas dostrzegał kolejne ślady krwi.
Billy chyba jednak nie kłamał. Choć miał skłonność do fantazjowania, mógł przecież trafić jelenia w ważny narząd
wewnętrzny.
Prescott przedarł się przez świerkowy zagajnik i zobaczył połać suchej trawy. Była to polana, otoczona wysokimi
drzewami, które przepuszczały niewiele światła słonecznego.
Billy Dean stał przy kikucie drzewa o nadpalonej korze, najwyraźniej trafionego piorunem. Obok wznosił się
spory kopiec. Z początku Prescott wziął go za martwego jelenia, ale gdy tylko podszedł bliżej, zrozumiał, że się
mylił. I to bardzo. Billy Dean nerwowo drapał się po policzku, patrząc na kopczyk ziemi i kamyków, długości
mniej więcej dwóch metrów i szerokości ponad pół metra. Stary pies ojca Billy’ego popiskiwał, obchodząc wkoło
ten równy, nienaturalny wzgórek.
- Co to jest? Co znalazłeś? - zapytał Prescott i zauważył, że rudy pies podniósł łeb, węsząc.
- To grób.
- Co takiego?
- Grób. Sam zobacz. Duży, może ludzki.
- No nie. - Ale podchodząc bliżej, Prescott przyznał, że Billy Dean ma rację.
Pies zaskamlał, jeżąc się od głowy do ogona.
Prescottowi bardzo się to wszystko nie podobało. Grób w lesie obok Krwawej Góry. Nie wyniknie z tego nic
dobrego.
- Jak myślisz, co zrobić?
- Nie wiem.
- Chcesz go rozkopać?
- Może. - Billy Dean szturchnął kopiec miękkiej ziemi lufą strzelby. Gdyby zobaczył to ojciec, chyba obdarłby go
ze skóry.
Pies zachowywał się bardzo dziwnie. Nerwowo. Popiskiwał i patrzył na drugi koniec polany.
- O, cholera!
- Co?
Billy Dean się pochylił.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin