Huculski Festiwal.doc

(62 KB) Pobierz

HUCULSKI FESTIWAL
muody



    To było dawno, kilka lat temu, ale pamiętam to tak, jakby to wszystko stało się wczoraj...

    Stałem na tym debilnym przystanku, zmarznięty do szpiku kości, lekko zmęczony i wpatrywałem się beznamiętnie w przejeżdżające samochody. Sunęły jeden za drugim, ciągiem przerywanym tylko czerwonym światłem na pobliskim skrzyżowaniu. Autobusy przyjeżdżały jeden za drugim. Z daleka zabłysnął mój numer – i upragniona „18” powoli wtaczała się na wybrukowany przystanek, sapiąc i poskrzypując. Drzwi otworzyły się z łoskotem, wczłapałem do wnętrza tej stalowej glizdy, skasowałem bilet i stanąłem przy drzwiach, wpatrzony w czubki własnych butów, okazjonalnie w szarą podłogę śmierdzącego Ikarusa.
    Nie minęło pół minuty, gdy ktoś trącił mnie w ramię. Burknąłem coś w stylu „goń się, szmato”. Nastrój miałem naprawdę podły, miałem cały świat głęboko w dupie i najchętniej wymordowałbym cały autobus, rozwiesił ich wnętrzności na pobliskim płocie i zrobił tam siedmiodniowy festiwal kultury huculskiej.
    I jeszcze się autobus spierdolił! Myślałem, że rozerwę kierowcę! Wychodząc, zostałem potrącony jakieś trzysta siedemnaście razy. Nic dziwnego, że po prostu nerwy mi puściły. Zacząłem głośno kląć i przepychać się łokciami. Wyszedłem na pobocze, popatrzyłem w lewo, w prawo – pustka. Do domu dobre dziesięć kilometrów. Droga przez las, w nocy... No pięknie, po prostu wyje... kurwa, ...biście. Złapałem garść zaschniętego błota i rzuciłem w tłum ludzi. Ktoś przeciągle syknął jakimiś kurwami i puścił mi wiązankę, ale gówno mnie to obchodziło, nie wiedział, kto to rzucił. A ja powoli ruszyłem w swoim kierunku. Wsadziłem łapy w kieszenie, chociaż i tak było mi przeraźliwie zimno. Przeklęta pogoda, nigdy nie wiadomo, jak się ubrać. Dobrze, że chociaż plecak miałem lekki. Szedłem środkiem drogi, bo wiedziałem, że spotkać tu, o tej porze, jakiś samochód graniczyłoby z cudem. Szedłem sobie niedawno wyasfaltowanym traktem, pogwizdując jakieś durne, układane naprędce pioseneczki, żeby dodać sobie otuchy.
    Po jakichś dwudziestu pięciu minutach minął mnie autobus...! Jakim cudem go naprawili? I nie zatrzymał się, żeby mnie zabrać! Złapałem kamienia i z całej siły cisnąłem nim za odjeżdżającym wehikułem, wykrzykując w jego kierunku mnóstwo mięsistych słów.
    Po chwili usłyszałem kolejny warkot. Od strony miasta nadjeżdżał jakiś bus. Mimowolnie wystawiłem rękę z wyprostowanym kciukiem. Kierowca ostro zahamował, zjeżdżając na pobocze. Podbiegłem do niego. Zajrzałem przez otwarte już okno. Wewnątrz siedział młody mężczyzna, góra dwadzieścia pięć lat. Typowy kierowca towarowego busa. Miał całkiem ładne, czarne włosy, niewielki zarost i nos, który ktoś mu kiedyś boleśnie przemodelował. Ubrany był w grubą koszulę w ciekawy wzór, czerwony bezrękawnik i czarne spodnie. W tym stroju prezentował się całkiem przyjemnie. Twarz przywodziła mi na myśl łagodnego misia, ale takiego, który, gdy chce, potrafi pokazać pazurki i stać się agresywnym zabójcą. Póki co na jego ustach trwał powalający uśmiech. Ten widok tak na mnie zadziałał, że odczuwałem coraz większy dyskomfort w kroku. W więzieniu pewnie byłby największym klejnotem w koronie haremu. Przez chwilę zdawało mi się, że już go gdzieś widziałem, ale chyba nie... Może tylko jest do kogoś podobny? Ale do kogo?...
    – Podrzuci pan...? – zapytałem.
    – Zależy, gdzie chcesz.
    – A daleko jedziesz?
    – No, kawałek jeszcze przede mną, prosto, do krajowej dziewiątki.
    – To ja trochę bliżej.    
    Widać musiał zauważyć mój lekki uśmiech, wszak po raz pierwszy od rana los się do mnie uśmiechnął.
    – Wsiadaj!
    Usadowiłem swój tyłek na wysokim fotelu, całkiem wygodnym, na trzecim siedzeniu, a pomiędzy nami walało się puste opakowanie po pizzy, jednorazowe widelczyki i kubek. Deska rozdzielcza zawalona była kartkami, karteczkami, jakimiś rachunkami czy fakturami, przygniecionymi prawie pustą butelką coli.
    Ledwie się usadowiłem, ruszył tak gwałtownie, że musiałem złapać się uchwytu.
    – Zapnij pas – przypomniał.
    Zapiąłem.    
    Chwilę jechaliśmy w ciszy, towarzyszył nam tylko szum silnika i świszczące odgłosy mijanych przydrożnych drzew.
    – Co tu robisz sam, o tej porze? – zapytał.
    – Nic. Wracam do domu. Autobus się zjeb... to znaczy zepsuł i nie miałem wyjścia... A pan z daleka?
    – Z daleka czy z bliska, nie wiem. Ale wiem, że jak mi jeszcze raz powiesz "pan", to dalej pójdziesz na piechotę.
    Aha... Ok. Uśmiechnąłem się, patrząc w jego sympatyczną twarz, mimo tego przestawionego nosa.
    – No to... A co robisz na co dzień? Czym się zajmujesz? – spytałem ot tak, bez powodu, żeby rozładować atmosferę.
    – Pracuję jako przedstawiciel handlowy. Jeżdżę z miasta do miasta i próbuję wcisnąć ludziom jakiś niepotrzebny szajs.
    – Akwizytor, znaczy?
    – Możesz to tak nazywać. A ty?
    – A ja... A ja – nic... – wzruszyłem ramionami, a mój wzrok padł na jego prawą rękę, która powoli zeszła z kierownicy i spłynęła na jego rozporek. Była tam o wiele za długo, żeby miało to być zwykłym podrapaniem się po jajach. Zrobiło mi się lekko gorąco. Chyba nie daje mi do zrozumienia, żebym się tym zajął... Ale gdyby... Kto wie, pewnie bym się zajął. No, na pewno bym się zajął...! Tymczasem szybko odwróciłem wzrok, patrząc przed siebie.
    W kabinie zapanowała niepodzielna cisza. Mijaliśmy miejscowość X. Jeszcze jedna i będę u siebie. Drogę rozświetlały uliczne lampy, a w ich świetle – ku swojemu zaskoczeniu i konsternacji – zobaczyłem, że mój dobroczyńca całą rękę trzyma w rozpiętym rozporku, a poprzez opięty materiał widać, jak pracują tam jego palce. Nietrudno było się domyśleć, co robi. Do tego ten błogi wyraz twarzy... Błogi, ale – niebezpieczny! Piękno jego rysów, jakie jeszcze przed chwilą podziwiałem, przemieniło się w narastające napięcie wywołane rosnącym podnieceniem i jakąś kiełkującą decyzją. Jaką? Starałem się zajrzeć w jego psychikę. Zastanawiałem się, chciałem zrozumieć, czy po prostu podnieciłem go swoim widokiem, czy może dawno nie miał seksu i mały nie daje mu spokoju. Może za chwilę zaproponuje mi, żebym mu obciągnął...? I czy wszystko to razem jest dla mnie okolicznością obojętną, czy niepokojącą. Obojętną, gdyby kazał sobie zwalić. Ale gdyby... I wtedy poczułem dreszcz na plecach. Jego wzrok! To było niepokojące. Działo się źle. Zdecydowanie źle. Nie widziałem jego penisa, ale widziałem jego pracowite palce zanurzone w spodniach, bo chyba jednak nie zdjął bielizny.
    Prowadził tak, rzucając na mnie ukradkowe spojrzenia wyraźnie napalonego faceta, a ja siedziałem sztywno wyprostowany, jak na szpilkach, czekając, co dalej. Czy powie... "zrób mi dobrze", czy może wcześniej pokaże się tabliczka z nazwą mojej miejscowości. Spojrzałem przed siebie i wciągnąłem głęboko powietrze. No i w światłach samochodu dostrzegłem zieloną prostokątną tablicę pokrytą białymi literami. Jest...
    – Zaraz będę wysiadał – powiedziałem opanowanym głosem, ale on nie zareagował, nawet nie zapytał, gdzie się zatrzymać. I nawet nie zwolnił! Jechał dalej, bardziej obserwując mnie niz drogę przed sobą.
    – Będę wysiadał! – powtórzyłem i już miałem ochotę wyskoczyć przez drzwi, gdyby nie wskazówka na liczniku, która przekraczała sto.
    Jeszcze raz spojrzałem na jego twarz – i doznałem nagłego olśnienia. Już wiem, do kogo ta twarz jest podobna, kogo mi on przypomina! On mi nie przypomina nikogo – bo to jest... on! Przecież ten nos...! Serwis społecznościowy dla gejów! Tam widziałem jego foto! To on napisał mi kilka komentarzy, które od razu usunąłem, bo były zbyt nachalne! No to wpadłem...! Na szczęście sam nie byłem taki naiwny i nieostrożny, żeby zamieścić tam swoją fotkę, więc on na pewno o mnie nie wie, nie może się zorientować, że ja – to ja.
    Czułem, jak krople potu wypływają na moją skroń. W gardle totalnie mi zaschło, każdy oddech sprawiał trudność.
    – Zatrzymaj się, proszę...
    Nie odpowiedział, jakby nie słyszał. Dopiero po chwili, gdy już minęliśmy ostatnie zabudowania, odezwał się:
    – Zabawimy się? Znam tu takie fajne miejsce. Nikt nam nie będzie przeszkadzał.
    – Co pan...
    – Mówiłem, że nie pan. Ale jak chcesz być moim sługą...
    – Wypuść mnie! Zapłacę ci za podwiezienie... Stówa...? Dwie...? – próbowałem jakoś zmienić swoją sytuację i ratować własną skórę, a raczej własną dupę. Może kasa go przekona i odstąpi od tego... ale głos mi się załamał. Nagle nabrałem do niego takiego obrzydzenia...  
    – Byłeś już z facetem? Nie? No to zobaczysz, będzie fajnie... – odpowiedział nie czekając na moje słowa i skręcił w las, aż całe zawieszenie zaskrzypiało. Podskakiwałem na fotelu, nie mogąc ku własnemu przerażeniu stawić mu żadnego oporu. Gdzieś po drzewach skakały nieuchwytne wiewiórki, będące tylko rozmazanymi rudawymi kształtami, z dróżki poderwał się i odleciał jakiś ptak, a ja – jakbym widział śmierć w oczach. Wjeżdżaliśmy coraz głębiej i głębiej w las. Totalnie już zmiękłem, po głowie chodziły mi najgorsze myśli. Zgwałci mnie, a potem zabije, poćwiartuje, zje, spali żywcem, utopi, zamuruje... Pomimo usilnych prób nie byłem w stanie przeniknąć jego umysłu. To już koniec, pomyślałem.
    Bus wtoczył się na polanę. On zatrzymał samochód, wysiadł, obszedł go naokoło, otworzył mi drzwi, a ja dalej nie potrafiłem się ruszyć.
    – No, wysiadaj, proszę – zachęcił mnie drwiącym gestem, złapał za kurtkę i pociągnął do siebie. Wytoczyłem się z miejsca. Omal się nie przewróciłem. Teraz pchnął mnie do tyłu, otworzył tylne drzwi i wrzucił mnie na stertę kurtek, toreb i bluz.
    – Nie będę ci go dawał do zabawy. Potrzebuję konkretu. Lubisz od tyłu, nie?
    – N... Nie...!
    – To polubisz – i ściągnął koszulę, po czym zaczął masować się po torsie.
    Leżałem przerażony i obserwowałem, co robi. Wyraźnie się napalił. Jedną ręką delikatnie pieścił sobie sutka, krążąc wokół po bladej skórze, a drugą wciąż miał w rozporku, jakby miał tam najdroższy klejnot. Nie był zbyt dobrze zbudowany, wszystkie żebra na wierzchu, że wyraźnie widziałem ich linię nawet w tym nikłym świetle żarówki jarzącej się pod sufitem. Ściągnął koszulę do reszty, odrzucił ją gdzieś w tył i rozpinał pas spodni. Pod bokserkami wyraźnie prężył mu się spory kutas, teraz dobrze widziałem jego kształt. No to mam przejebane, dosłownie! – to była jedyna myśl jaka, wykwitła w mojej głowie, oprócz tej, że za chwilę już może być po mnie.
    Złapał mnie za włosy i wgniótł mi twarz w jakąś seledynową torbę, podróbkę drogiej marki. owinął ramię wokół mojej szyi. Już myślałem, że chce mnie udusić! Ale on ściągnął ze mnie spodnie razem z bielizną, klepnął po dupie i ordynarnie wsadził mi do środka dwa palce godne starego rolnika, na sucho! Wciągnąłem głośno powietrze, żeby nie zawyć z bólu. Wiedziałem już na pewno, co się stanie – ale nie wiedziałem, co się stanie potem! Albo mnie zabije, albo tu zostawi pół przytomnego. Żadna z tych opcji mi się nie podobała, a najbardziej nie podobały mi się te jego dwa potężne palce siedzące głęboko w mojej dupie, którymi kręcił jak młynkiem. Jeszcze mocniej wcisnął mi twarz w torbę, szarpnął za włosy i – położył się na mnie. Zrobiło mi się gorąco i słabo. Przymierzył swojego kutasa. Nie zdążyłem zaprotestować. Dobrze, że go nie widziałem w całości, ale domyślałem się, że musi być wielki. Jedyna pociecha, że nie będzie pierwszy. Jestem gejem, miałem kilku chłopaków, zanim nie poznałem Marka. To przy Marku dopiero zrozumiałem, że bycie gejem nie polega na dawaniu dupy. Że można się... zakochać, że można to robić z miłości, a nie z... Nieważne. To Marek ma największego penisa, jakiego poznałem, a i to czasem było dla mnie jak niewykonalne, gdy chcieliśmy się kochać, nie mając przy sobie odpowiednich środków do przygotowania. Ale dla Marka byłem gotów na wszystko. Ten jednak, czułem to, na pewno ma cholernie grubego kutasa! Dodatkowo ten zwierz nie miał najmniejszego zamiaru użyć jakiegoś nawilżenia ani gumy! Wbił we mnie tę swoją armatę. Pociemniało mi w oczach, złapała mnie migrena, myślałem, że już zwymiotuję. Zacząłem głęboko i szybko oddychać. Chyba tylko dzięki temu ani się nie rozpłakałem, ani nie zwymiotowałem. A on pchał się we mnie jak oprawca! Nie wytrzymam! On mnie rozerwie!
    – Rusz dupą, nie leż jak wieprz – powiedział i walnął mi potężnego klapsa. Poderwałem się z bólu, a on wykorzystał to i wbił się we mnie, ile dał radę. Wszedł głęboko, po czym prawie od razu wyszedł i wbił się jeszcze raz i z jeszcze większym impetem, prawie po jaja. Jęknąłem, gryząc tę cholerną seledynową torebkę, która tłumiła mój krzyk i blokowała mi oddech. Nie wytrzymam! Nie wytrzymam tego bólu...!
    A on zaczął swój taniec. Ruchał mnie jak manekina, z tą różnicą, że manekinowi to by było obojętne, a ja myślałem, że pęka mi nie tylko dupa, ale cały mózg. I nie mogłem nic zrobić. Nawet nie próbowałem protestować, wiedziałem, że na nic się to nie zda. Próbowałem się rozluźnić, ale też bez skutku. Łzy ciekły mi z oczu, odczuwałem piekielne pieczenie i ból w całej dupie, z każdą chwilą coraz większe. Chciałem tylko, żeby ten koszmar jak najszybciej się skończył. Żeby ten ogień z mojej dupy wreszcie uleciał gdzieś w cholerę, gdzieś do samej kurwa mać nie wiem gdzie...! Czułem każdą jego żyłę, jakby mi ktoś wsadził tam rozpalone żelazo, a nie kutasa. Wibrował we mnie, wchodził, wychodził... W pewnej chwili, długiej jak wieczność, poczułem, że znacząco zwiększył tempo. Poczułem, jak drży, jak traci swój rytm, usłyszałem, jak mamrocze coś pod nosem, a potem moje wnętrze zostało zalane potężnym ładunkiem spermy. Czułemkażdy strzał jego pały, która zalała mnie całego. Jeszcze dyszał, leżąc na mnie, a ja, gdybym mógł, zabiłbym go!
    Wreszcie zlazł ze mnie.
    – Prawda, że było ci dobrze? – powiedział ze złośliwą kpiną w głosie i zapinał spodnie. – Będziesz mógł teraz się chwalić kolegom, jakiego to kutasa miałeś w dupie – i ordynarnie złapał mnie za szmaty i wyrzucił z paki. Trzymając koszulę w ręku, wsiadł za kierownicę i odjechał. Nieco dalej przystanął i wyrzucił przez okno mój plecak.
    Byłem szczęśliwy tylko z tego, że żyłem.
    Potrzebowałem wody, zimnej wody. Nie tylko, żeby się napić, ale żeby ochłodzić swoją obolałą dupę. Czułem pulsującą we mnie krew i to, że wypływa ze mnie jego sperma, zaraz będę ją miał na udach. Poczułem wstręt do samego siebie. Ze spodniami trzymanymi w garści, doczołgałem się w kierunku plecaka. Wyciągnąłem opróżnioną do połowy butelkę wody mineralnej, najpierw dwa łyki, a resztę wylałem sobie na dupę, nie patrząc, że większość poleciała na spodnie. Kilka sekund złudnego orzeźwienia podziałało na mnie zbawiennie. Z trudem wstałem, wciągnąłem spodnie, pozapinałem się byle jak i na sztywnych koślawych nogach zacząłem iść przed siebie, byle dotrzeć do głównej drogi.
    Do domu miałem daleko. Nie wiem, czy bym doszedł. Bliżej miałem do Marka. Zaciskałem zęby i szedłem, byle prosto, byle tym nielicznym mijanym ludziom nie dać powodu do zwracania na siebie uwagi. Mimo późnej pory, postanowiłem wejść do niego.
    Otworzyła mi jego matka. Gdy mnie zobaczyła, stanęła przerażona. Pewnie tak wyglądałem...
    – Co ci się stało! – zakrzyknęła, a na dźwięk jej głosu w przedpokoju pojawił się Marek.
    – Jeden typ... mnie... zgwałcił – wyrzuciłem hamując łzy.
    – O Matko Boska! – załamała ręce i zbladła. – Trzeba zawiadomić policję...!
    Z jej głosem zmieszał się głos Marka:
    – Kurwa mać! Co ty pierdolisz!
    Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo Marek wciągnął mnie do łazienki.
    – Dawaj...
    Nalał wody do wanny, rozebrał mnie i zaczął mnie przywracać światu, a ja bezwolnie się temu poddawałem.
    – Rany boskie... Jak ty wyglądasz... Wleziesz sam do wanny czy ci pomóc?
    Z trudem wszedłem w przygotowaną kąpiel. Jego dłonie delikatnie pieściły moje ciało, zmywając ze mnie brud i... krew. Nie wiedziałem, że krwawię. Marek starał się robić to jak najdelikatniej. Czułem koniuszki jego palców, które tylko muskały moją skórę, ale minione przeżycie spotęgowało wszelkie odczucia. Jego muśnięcia czułem jak uderzenia młotem. Pojękiwałem bezgłośnie i bez sprzeciwu. Jednak po chwili woda zaczęła na mnie działać kojąco, a moje zmysły wracały do normalnego funkcjonowania. Dźwięki już nie raniły uszu, a dotyk nie powodował bólu. Wciągnąłem głęboko aromat płynu do kąpieli i zwykły zapach typowej łazienki w typowym mieszkaniu. Przytuliłem jego głowę do siebie, oburącz ją obejmując. Zmierzwiłem mu włosy i gorąco wczepiłem się ustami w jego policzek.
    – Dobrze, już dobrze... – mówił cicho, podczas gdy ja ryczałem jak bóbr.
    Po godzinie byłem już w stanie zdatnym do w miarę normalnego funkcjonowania.
    Wtedy zaskoczył mnie kolejny dzwonek do drzwi, a w nich – policja. Mama Marka zawiadomiła ich o całym zajściu. Nie chciałem o tym rozmawiać. Płakałem jak gówniarz, mówiłem, że nic nie pamiętam, że nie widziałem jego twarzy, że było ciemno, i że za nic nie pójdę do żadnego lekarza na żadne badania. Zirytowany policjant tylko rozkładał ręce.
    – I dzięki takim ja ty, takim draniom uchodzi to na sucho – powiedział, po czym obaj wyszli.
    Markowi powiedziałem prawdę. Powiedział, że odnajdzie tego chuja. że zrobi z nim porządek. Odpowiedziałem mu, że to nie ma sensu.
    Marek odwiózł mnie do domu. Matka widziała, że coś ze mną nie jest tak, próbowała wydobyć coś ze mnie, ale nie powiedziałem jej ani słowa.
    To Marek mnie przekonał, żebym „na wszelki wypadek, profilaktycznie”, zrobił sobie badania. On też sobie zrobi. Zrobiłem. Ich wynik był dla mnie jak wyrok śmierci. Patrzyłem na białą kartkę pokrytą drobnymi literkami i pieczątkami i widziałem tylko jedno. Pociemniało mi w oczach. Czułem się tak, jakbym siedział na peronie „PLUS” i ruszał w nieznaną podróż. Myślałem, że to już koniec. Widziałem siebie oczami wyobraźni jako śmierdzącą kupę mięsa i kości, która już umarła.
    Dzięki Markowi nie poddałem się. Powiedział: walcz! Nie jesteś zarażony! Jesteś tylko nosicielem!
    Więc podjąłem tę walkę.
    Sporo czasu minęło, zanim pogodziłem się i oswoiłem z tą myślą i z całą tą moją nową życiową sytuacją.
    Nikt z naszych znajomych nie wie, co się naprawdę stało i co tak naprawdę łączy mnie i Marka. Jego gorące, szczere zapewnienia o miłości pomogły mi przetrwać najgorsze.
    Teraz kończę studia, mam już załatwioną pracę, za dwa miesiące przeprowadzamy się z Markiem do Gdańska.
    Póki żyje umysł, póki bije serce... Bo jak powiedział Ernest Hemingway: człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać.

                                                                                                                    ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin